Z NOGĄ W GŁOWIE. Wyrwane serce Bundesligi. Schalke 04 i niestabilność futbolu

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
Klaas-Jan Huntelaar
Max Maiwald/DeFodi Images via Getty Images

Powtarza się często, że w Lidze Mistrzów wciąż grają te same zespoły. Tymczasem wymiana elit w światowej piłce następuje niezwykle szybko. A najbardziej jaskrawym tego przykładem jest przypadek klubu z Gelsenkirchen, który właśnie żegna się z Bundesligą. Oby nie na lata. Jego błyskawiczny upadek to opowieść o tym, jak wybuchową mieszanką są wygórowane ambicje połączone ze złymi wyborami sportowymi.

Ciekawym aspektem pomysłu utworzenia Superligi, którym świat futbolu żył przed miesiącem, był dobór zespołów, które miały się w niej znaleźć. Jest kilka klubów, której obecności w elitarnym gronie, nie zakwestionowałby żaden kibic w Europie. Jeśli coś ma się nazywać Superligą, muszą w tym uczestniczyć Barcelona, Real Madryt, Bayern, Juventus, czy Liverpool. Ale klubów, o których obecność nikt by się nie pokłócił, jest tak naprawdę bardzo niewiele. Być może nawet już któryś z wymienionych dałoby się zanegować. Przeglądając listę założycieli, dochodziłem do wniosku, że Superliga z czasów, w których się wychowywałem, wyglądałaby zupełnie inaczej. I choć powtarzamy, że w Lidze Mistrzów co roku grają te same drużyny, w rzeczywistości to bzdura. Wymiana elit światowego futbolu następuje niezwykle szybko. Interesuję się futbolem od 2000 roku. Pamiętam Atletico i Manchester City grające w drugich ligach. Pamiętam Tottenham, PSG i Borussię Dortmund walczące o utrzymanie. Jednocześnie pamiętam Leeds United i Deportivo La Coruna w półfinale Ligi Mistrzów, wielką Parmę i Valencię wchodzącą dwa razy z rzędu do najważniejszego finału w Europie. Na przestrzeni nawet krótkiego życia europejska czołówka przetasowała się kilkakrotnie.

FINANSOWA ELITA

Nawet jednak mając tego świadomość, mam wrażenie, że w Gelsenkirchen dzieją się w ostatnim czasie rzeczy niezwykłe. Że upadek Schalke 04, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, bo nastąpił wiele tygodni temu, a zanosiło się na niego od miesięcy, nie został wystarczająco przepracowany. Że nie zyskał znamienia końca świata, choć na to zasługuje. Dziesięć lat po półfinale Ligi Mistrzów, trzy lata po wicemistrzostwie Niemiec, dwa lata po wyjściu z grupy elitarnych rozgrywek, Schalke rozegra dziś ostatni mecz w Bundeslidze. Katastrofa przyszła tak szybko, że ekipa z Gelsenkirchen szybciej wypadła z grona osiemnastu najlepszych zespołów w Niemczech, niż dwudziestu najbogatszych klubów w Europie. W najnowszym rankingu Deloitte Schalke wciąż należy pod względem przychodów do kontynentalnej elity. Jednocześnie to spadek inny niż kilka głośnych katastrof z ostatnich lat. Parma czy Glasgow Rangers spadały do niższych lig w wyniku problemów finansowych. Juventus został wyrzucony do Serie B za korupcję. Borussia Dortmund balansowała na krawędzi spadku, bo przestrzeliła finansowo. Katastrofa Schalke to historia upadku przede wszystkim sportowego. I jako taka jest bardzo ciekawym przypadkiem dla innych klubów. Także tych będących dziś na górze. Bo pokazuje, jak szybko można rozkręcić spiralę nieszczęść.

schalkeglowneGettyImages-1228368205.jpg
Max Maiwald/DeFodi Images via Getty Images

POCZUCIE WIELKOŚCI

Kilka miesięcy temu przy okazji premiery autobiografii Tomasza Hajty toczyła się w Polsce dyskusja o rzeczywistej wielkości Schalke. Hajto przez lata przedstawiał swą grę w tym klubie jako osiągnięcie piłkarskiego szczytu, co zostało sprawnie wypunktowane przez Krzysztofa Stanowskiego. Nawet jeśli właściciel Weszlo merytorycznie miał rację, że Schalke to wcale nie taki cud, w pewnym sensie jestem w stanie zrozumieć Hajtę. Tak, klub z Gelsenkirchen wygrywał Bundesligę rzadziej niż Eintracht Brunszwik. Tak, ma tyle zwycięstw w Pucharze Niemiec, ile Werder Brema. Tak, ma mniej udziałów w finale Ligi Mistrzów niż Bayer Leverkusen. A jednak są bardzo mocne emocjonalne powody, by grając w Schalke, mieć poczucie, że jest się w jednym z największych klubów świata.

DRUGI KLUB NIEMIEC

Jak powszechnie wiadomo, niemieckie kluby funkcjonują jako stowarzyszenia, z których często wydzielana jest osobna spółka do prowadzenia sekcji piłkarskiej. Schalke akurat tej drogi nie przeszło i wciąż występuje w Bundeslidze jako stowarzyszenie. Regularnie opłacających składki członków jest w tej chwili sto sześćdziesiąt tysięcy. To czyni go drugim wśród największych niemieckich klubów za Bayernem Monachium. I trzecim wśród największych stowarzyszeń w Niemczech. Za Bayernem oraz Niemieckim Towarzystwem Alpejskim. Sześciu z jedenastu członków klubowej rady nadzorczej co trzy lata jest wybieranych w demokratycznych wyborach. Teoretycznie, w mało którym klubie zwykły kibic ma tak silny wpływ na obsadę kluczowych stanowisk. Byłem w większości miast, w których rozgrywa się Bundesligę i nigdzie nie miałem tak silnego wrażenia, że miasto i klub to jedność, jak właśnie w Gelsenkirchen. W pewnym sensie można było poczuć, że miasto jest klubem. Wszystko w okolicy było niebieskie. Niebieski szlak wytyczał drogę w kierunku centrum. Czyli stadionu, na którym gra Schalke. Ktoś kiedyś powiedział, że Gelsenkirchen oddycha tylko wtedy, gdy gra Schalke. I to się naprawdę czuje.

ŻYCIE ZASTĘPCZE

Oddychając Schalke, miasto żyje życiem zastępczym. Bo rzeczywistość poza klubem od dawna jest szara. Nigdzie w Niemczech nie mieszka więcej dzieci funkcjonujących poniżej granicy ubóstwa. Nigdzie bezrobocie nie jest wyższe. Miasto regularnie i od lat zajmuje końcowe miejsca rankingu najlepszych do życia w kraju. Dzięki temu, że Schalke było wielkie, Gelsenkirchen mogło czuć, że cokolwiek znaczy. To notorycznie rozdmuchiwało ambicje. Clemens Toennies, lokalny magnat, wieloletni przewodniczący rady nadzorczej, który na dwie dekady przejął pełnię władzy w klubie, oplatając kolejne szczeble swoją siecią powiązań, po finale Ligi Mistrzów z udziałem Borussii Dortmund czuł się — zdaniem “Die Zeit” - “osobiście upokorzony”. Miał powiedzieć dyrektorowi sportowemu Horstowi Heldtowi, że ma załatwić piłkarzy, którzy jemu też dadzą finał Ligi Mistrzów. On zobowiązał się załatwić pieniądze.

schalke.jpg

GIGANTYZM SCHALKE

Schalke cechował gigantyzm. Polityczne wpływy byłego kanclerza Gerharda Schroedera zapewniły klubowi wsparcie Gazpromu. Na początku minionej dekady zatrudniono zarabiającego sześć milionów euro rocznie Feliksa Magatha, który zbudował liczącą blisko czterdziestu zawodników kadrę. Namówił do gry w Gelsenkirchen m.in. Raula, czy Klaasa-Jana Huntelaara, ale wraz z nimi całą armię piłkarzy drogich i niepotrzebnych. Dynamiczny rozwój sąsiedniej Borussii Dortmund sprawiał, że Schalke nie chciało pozostać w tyle. Nie szukało po prostu odpowiedniego trenera, lecz własnej wersji Juergena Kloppa. A że jej nie znajdywało, próbowało znaleźć następne. Starało się być jeszcze większe. Mający finansowe problemy klub do dziś zatrudnia osiemdziesięciu pracowników więcej niż zdrowa i poukładana Borussia.

ZACIŚNIĘTA PĘTLA

Wygórowane ambicje powodowały coraz większy rozdźwięk pomiędzy tym, co się działo w okolicy, a tym, jak żył klub. O ile na trybunach pojawiali się ludzie walczący z trudnościami dnia codziennego podupadłego miasta w Zagłębiu Ruhry, po boisku biegały drogo opłacane gwiazdy, które do Gelsenkirchen wpadały tylko na treningi, na co dzień żyjąc w metropolitalnym Duesseldorfie. Klub z czasem próbował z tym walczyć, skracać dystans pomiędzy piłkarzami a kibicami, lecz rozdźwięk narastał. Niezwiązani z klubem piłkarze notorycznie grali dla kibiców, którzy nie identyfikowali się z piłkarzami. Drogo budowana na kredyt kadra, bazowała na tym, że klub będzie regularnie kwalifikował się do Ligi Mistrzów. Wystarczały bardzo niewielkie niepowodzenia, jeden awans do Ligi Europy zamiast do elity, jeden rok bez europejskich pucharów czy kilku dobrych wychowanków, którzy odeszli za darmo, zamiast przynieść klubowi wielkie pieniądze i finansowa pętla zaczęła się w Bizancjum zaciskać.

CHYBIONE INWESTYCJE

Czasem próbuje się powiązać spadek Schalke z tym że niespełna rok temu, po kolejnej aferze, z klubem pożegnał się Toennies, a z na nowo odzyskaną demokracją w Gelsenkirchen niezbyt sobie poradzili. Bezpośrednie przyczyny spadku leżą jednak przede wszystkim w chybionych drogich inwestycjach. A to 27 milionów euro rzucone za Breela Embolo, a to dziewiętnaście milionów na pięciokrotnie zawieszanego Nabila Bentaleba, a to szesnaście za Sebastiana Rudy’ego, który kompletnie się nie sprawdził. Do tego ciągła karuzela trenerska – w kończącym się sezonie Schalke miało ich pięciu — i wśród dyrektorów sportowych sprawiała, że klub coraz szybciej oddalał się od szczytu. Jeszcze półtora roku temu zimował na piątym miejscu, mając w perspektywie powrót do Ligi Mistrzów. W tym sezonie był o krok od ustanowienia najdłuższej serii bez zwycięstwa w dziejach Bundesligi.

NIEGOTOWI NA SPADEK

Teoretycznie można by sądzić, że dla takiego klubu pierwszy spadek od 33 lat powinien być wypadkiem przy pracy, który niebawem uda się naprawić i po którym wszystko wróci na swoje miejsce. Ale nie ma takiej pewności. Klub opuszcza Bundesligę, mając przeszło dwieście milionów euro długów, które teraz – przy zredukowanych wpływach — będzie trudniej spłacać. Odejście przynajmniej dziesięciu piłkarzy jest praktycznie przesądzone. O ile w poprzednich latach Schalke mogło się zawsze ratować jakimiś zdolnymi wychowankami – od Joela Matipa, przez Seada Kolasinaca, Juliana Draxlera po Leroya Sane – tak teraz żadnego na horyzoncie nie widać. Nie ma też trenera ani dyrektora sportowego, którzy szykowaliby już sensownie drużynę na 2. Bundesligę. Schalke wciąż będzie w niej finansowym hegemonem, z budżetem około 40 milionów euro. Ale w Bundeslidze też było jednym z największych klubów i pokazało, że nie ma takiego budżetu, którego nie można by przepalić niekompetentnym zarządzaniem. Ralfa Rangnicka, którego powrót pewnie zdołałby ponownie zjednoczyć całe środowisko wokół klubu, nie udało się namówić. A on byłby przynajmniej gwarancją kompetencji.

PODZIAŁ ELITY

Nie można więc przesądzać, że po dzisiejszym meczu z Kolonią Schalke czeka tylko rok nieobecności w Bundeslidze. Gdy patrzy się na to, co się dzieje z Hamburgerem SV, jak w trzeciej lidze gnije Kaiserslautern, w jaki niebyt popadło TSV 1860 Monachium, nie można wykluczyć, że i Schalke znika na dłużej. Zwłaszcza że w Niemczech zarysowuje się dość wyraźna tendencja. Najwyższą ligę tworzą albo kluby mające spore wsparcie finansowego mecenasa – RB Lipsk, VfL Wolfsburg, Bayer Leverkusen kwalifikujące się do europejskich pucharów, Hoffenheim, które grało w nich w ostatnich latach regularnie – albo mniejsze i biedniejsze, ale mające znakomite know-how, jak SC Freiburg, FSV Mainz, Union Berlin, FC Augsburg, Arminia Bielefeld, czy zmierzające do elity Holstein Kilonia i Greuther Fuerth. Kluby z dziesiątkami tysięcy kibiców i wieloletnimi tradycjami musiały w tym świecie odnaleźć swoją drogę. Z problemami osiągnęły to Eintracht Frankfurt, Borussia Moenchengladbach czy VfB Stuttgart, ale już Kolonia, Werder, Hertha, HSV i kilka innych coraz boleśniej zderzają się z rzeczywistością.

TĘTNIĄCE SERCE

Schalke stoi na rozdrożu. Albo się zmieni i struktury tego molocha uda się dostosować do nowoczesnego futbolu, albo stopniowo popadnie w niebyt. Jeśli mowa o klubie z ciągle kurczącego się biednego miasta wielkości Gdyni, można mieć powody do obaw. Byłaby wielka szkoda, bo jeśliby szukać miejsca, w którym faktycznie od zawsze tętni serce Bundesligi, jednym z głównych kandydatów byłoby definitywnie Gelsenkirchen. Dlatego mam nadzieję, że to będzie krótkie rozstanie i że za dziesięć lat opowieści o półfinale Ligi Mistrzów z udziałem Schalke nie będą brzmiały tak, jak dziś brzmi wspominanie drugoligowego Manchesteru City.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.