Wieczne szczęście rozbite o skałę. Michael Schumacher i sześć lat między życiem a śmiercią

Zobacz również:„Pobyt kierowcy w zespole to romans, nie małżeństwo”. Świat Formuły 1 z perspektywy dyrektora (WYWIAD)
fot. Tom Shaw/Getty Images

Przecież nie mogę porzucić rzeczy, które bardzo chętnie robię, tylko dlatego, że coś może mi się przy nich stać. Jeśli któregoś dnia tak się stanie, to znaczy, że takie było przeznaczenie - Michael Schumacher.

Obok nazwiska Michaela Schumachera na Wikipedii nie ma daty śmierci. Jest tylko dzień jego narodzin. 3 stycznia 1969. Daty śmierci nie ma, bo Michael Schumacher żyje. Ale we wrześniu minie sześć lat, odkąd nastąpiło tego ostatnie oficjalne potwierdzenie. Najbardziej utytułowany kierowca w historii Formuły 1 i pierwszy wielki celebryta zjednoczonych Niemiec, po prostu zniknął. Odkąd w 2014 został przeniesiony ze szpitala do swojego domu nad Jeziorem Genewskim, słuch o nim zaginął. Czasem jakiś ksiądz, który odwiedza rodzinę, chlapnie w mediach, że „w oczach Schumachera widać świadomość”. Czasem jakaś gazeta ogłosi, że były słynny kierowca zaczął chodzić. A potem przegra proces. Bo nie zaczął. Jeden z najsłynniejszych sportowców w dziejach tkwi zawieszony gdzieś między życiem a śmiercią. Człowiek, któremu tak długo zarzucano brak ludzkiego oblicza, mimo woli stał się bohaterem jednej z najbardziej dramatycznych ludzkich historii, jakie widział sport.

W latach 90. posadzono Schumachera w jednym studiu z Naomi Campbell. Słynna ciemnowłosa piękność nieco zalotnie poprawiała dekolt. Moderator Thomas Gottschalk starał się popchnąć oboje słynnych gości w stronę małego flirtu przed kamerami. - Wolę blondynki – chłodno uciął temat kierowca. Ten epizod dobrze oddaje, dlaczego tak wiele osób tak długo miało problem z pokochaniem Niemca. Zero luzu, żadnego zawadiackiego mrugnięcia okiem. Gdy przychodził do tkwiącego w kryzysie Ferrari, będąc już dwukrotnym mistrzem świata, nie wywołał euforii rozkochanych w tej stajni włoskich kibiców, lecz żywiołowe protesty. Zarzucali, że jest zimny i bez emocji. Za mało melodramatyczny jak na bohatera Ferrari. „Lepszy jeden Alesi niż 100 Schumacherów” - witano go transparentami na torze Monza, odnosząc się do jego poprzednika. W latach 90. bardzo wielu fanów Formuły 1 miało z nim podobny problem.

WSPÓLNA GWIAZDA

Schumacher w roli gwiazdy był potrzebny. Formule 1 i Niemcom. Formule, bo to wielki biznes. Ten, który nim włada, czyli Bernie Ecclestone, od samego początku darzył młodego kierowcę z Krepen sympatią. Nie dlatego, że przypadła mu do gustu jego osobowość. Dlatego, że Formuła 1 potrzebowała dobrego kierowcy z Niemiec, bo to potężny rynek, który w tamtych czasach przeżywał w tym sporcie kryzys. Przed Schumacherem żaden Niemiec nie wygrał od 1975 roku ani jednego wyścigu. A że akurat on miał potencjał, by to zmienić, widzieli fachowcy od pierwszego występu, gdy awaryjnie w trakcie sezonu wskoczył do teamu Jordana, bo jego podstawowy kierowca pokłócił się z londyńskim taksówkarzem o przepisy ruchu drogowego i potraktował go gazem łzawiącym, za co wylądował w więzieniu. Niemcy potrzebowali Schumachera, bo potrzebowali nowych bohaterów. Wspólnych bohaterów niemieckich. Do połowy lat 80. Niemcy rzadko wygrywali cokolwiek ważnego w sportach innych niż piłka nożna. Franz Beckenbauer i Karl-Heinz Rummenigge byli bohaterami RFN. Boris Becker i Steffi Graff, którzy uruchomili w kraju manię tenisową, też rozbłyśli jeszcze przed zjednoczeniem. Tymczasem w momencie, gdy runął mur, Schumachera nikt jeszcze nie znał. Był bohaterem już nowych Niemiec. A to, że zaczynał jako mechanik samochodowy z pensją 528 marek miesięcznie, pasowało do ówczesnej narracji o szybkich awansach społecznych.

PORTIERNIA I BUDKA

To nie jest historia o bogatych rodzicach, którzy wymyślili sobie, że ich synowie będą się ścigać w jednym z najdroższych sportów świata. To historia o rodzicach, którzy nie mieli nawet samochodu i zarabiali drobne pieniądze w okolicy toru kartingowego. Ojciec był tam portierem. Matka sprzedawała frytki, kiełbaski i napoje w pobliskiej budce. Tor był naturalnym miejscem zabaw dla Michaela i Ralfa. Nigdy nie mogli jednak liczyć na najlepszy sprzęt. Ojciec budował ich gokarty z odrzutów. Zakładał do nich te opony, które inni uznawali już za zużyte. Rodziny nie było stać na zagraniczne wakacje. Ani nawet krajowe. To dlatego Schumacher pierwszy raz jeździł na nartach już jako dorosły człowiek. Z Krepen w Nadrenii w góry jest przecież daleko. On i jego młodszy brat nie przebili się do Formuły 1 dlatego, że mieli pieniądze, lecz mimo iż ich nie mieli. Konserwatywnym rodzicom, którzy rozwiodą się już w czasach, gdy obaj synowie będą w Formule 1, nie przyszłoby do głowy, by zadłużyć się dla karier synów. Widząc talent oraz wielką pasję młodego Michaela, to lokalni fani gokartów zawozili go na turnieje do innych miast. Jego przyszły wieloletni menedżer Willi Weber w pewnym momencie sam wyłożył własne pieniądze, by sfinansować występy kierowcy. Traktował to jako inwestycję, która niewątpliwie po latach mu się spłaciła.

Michael Schumacher
Peter Timmullstein bild via Getty Images

NOWA TWARZ F1

Schumacher nie zawiódł niczyich oczekiwań. Ani jego prywatnych mecenasów, ani Ecclestone'a, ani Niemców. Formule 1 stał się wyjątkowo potrzebny zwłaszcza w tragicznym dla niej sezonie 1994, gdy śmierć na torze Imola poniósł Ayrton Senna. W tym samym roku Schumacher sięgnął po pierwsze w karierze mistrzostwo świata. Dyscyplina potrzebowała nowej twarzy, która – jakkolwiek okrutnie to brzmi – pozwoliłaby zapomnieć o tragedii i znów emocjonować się sportem. Schumacher uniósł to ciężkie zadanie, choć to, jaką twarz zyskała w połowie lat 90. Formuła 1, nie wszystkim się podobało. Niemiec był często kiepski w wyczuwaniu, co w danym momencie wypada, a co nie. Nie pojawił się na pogrzebie Brazylijczyka, którego podziwiał, ale z którym toczył twarde boje, tłumacząc, że „akurat tego dnia musiał wziąć udział w testach”. - Poza tym, nie czułbym się w tych okolicznościach bezpieczny w Brazylii – mówił. W pierwszym wyścigu po śmierci Senny akurat w Monte Carlo, które było królestwem Brazylijczyka, gdy nad rywalizacją wciąż jeszcze unosił się jego duch, Schumacher wypalił: „To był wspaniały weekend dla mnie i dla niemieckich kibiców”. Akurat tego nie nauczył się zresztą do końca kariery. Gdy Formuła 1 opłakiwała Sida Watkinsa, jej wieloletniego lekarza, Schumacher nie pojawił się na minucie ciszy. - Byłem wtedy jeszcze w toalecie. Ale myślałem o Sidzie – tłumaczył.

W pierwszych latach wplątał się w tyleż sukcesów, ile afer i kontrowersji. „Bild” nazywał go „Schummel-Schumi”, czyli „kanciarz-Schumi”. Wśród działaczy FIA, Międzynarodowej Federacji Samochodowej, miał ksywkę: „Why me?”, czyli „Dlaczego ja?”, bo zawsze zgrywał niewiniątko i dziwił się nakładanym na niego karom. Miał wizerunek znakomitego kierowcy, który jednak do celu dojechałby nawet po trupach. Narzekano, że nie ma dla niego znaczenia, czy dany manewr spowoduje jednocześnie wypadnięcie z trasy któregoś z kierowców. Nawet jego brat Ralf, który z czasem także dołączył do Formuły 1, wypalił kiedyś, że aby Michael przyznał się do błędu, musiałby się wydarzyć cud.

NIE BYĆ JAK BECKER

Są powody, by sądzić, że to tylko maska. Sam przyznawał, że po śmierci Senny zastanawiał się, czy jest w stanie dalej brać udział w tej ryzykownej zabawie. Od 1999 roku, gdy na torze Silverstone miał poważnie wyglądający wypadek, jego ludzką twarz powoli zaczęli też dostrzegać inni. Kiedy po zwycięstwie na Monzy zalał się łzami wzruszenia, zyskał więcej powszechnej sympatii, niż dziesiątkami zwycięstw w Grand Prix. Być może publiczny obraz kierowcy tak bardzo odbiegał od faktycznego, że Niemiec cały czas pilnował, by w miarę możliwości nie było go nigdzie za dużo. Przez całą wielką karierę przyświecała mu ustalona na początku zasada: „Nie chcę być jak Becker. Nie chcę, by wszystko, co prywatne, natychmiast stawało się publiczne”. Gdy po pierwszych sukcesach na grillu w rodzinnym Krepen nagle pojawiło się w ogrodzie sporo nieznanych osób, które chciały się przyłączyć, a niektóre nawet wtargnęły do domu, błyskawicznie przeprowadził się do Monte Carlo, by cieszyć się spokojem. Wręcz chorobliwie chronił prywatność swoich dzieci. Na oficjalne wydarzenia organizowane przez Formułę nie zabierał ich niemal nigdy. A jeśli już, pilnował, by były schowane gdzieś w cieniu. O pierwszych gokartowych startach Micka nie można było pisać, bo jego ludzie natychmiast nadsyłali pisma grożące pozwami.

NAPĘD PRYWATNEJ TELEWIZJI

Nigdy nie próbował udawać, że jest chłopakiem z sąsiedztwa i żyje jak dawniej. Jego jedynym kontaktem z życiem normalnego człowieka była pasja do 1. FC Koeln i futbolu, w który grywał nawet w III-ligowym szwajcarskim FC Echichens. Poza tym, był człowiekiem z wyższych sfer. Żonie, pasjonującej się jeździectwem, na dziesiątą rocznicę ślubu kupił ranczo w Szwajcarii, do którego później dokupi jeszcze większe w Teksasie. Te wille stały się oazami, w których zamykał się przed światem. Bał się popularności. Być może nie mógł inaczej. Na tor Hockenheim przychodziło dla niego sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Start jego wielkiej kariery zbiegł się ze wzrostem znaczenia prywatnych telewizji w Niemczech. Państwowe stacje zawsze traktowały Formułę 1 z dystansem. RTL, który od 1984 roku miał prawo do pokazywania wyścigów, zaczął dzięki Schumacherowi notować znakomite oglądalności. W 2001 roku, w szczycie kariery kierowcy, każdy wyścig oglądało w Niemczech średnio 10,5 miliona osób. Z czasem dominacja Schumachera i Ferrari stała się tak wielka, że światowe zainteresowanie Formułą 1 zaczęło niebezpiecznie spadać. Jednak nie w Niemczech, które faktycznie stały się narodem Formuły. Jak chciał Ecclestone.

MARKA SCHUMACHER

Schumacher był gwiazdą i zachowywał się jak gwiazda. Od samego początku jego otoczenie bezwzględnie tępiło wszelkie próby sprzedawania gadżetów własnej produkcji z nazwiskiem lub wizerunkiem kierowcy, co jeszcze na początku lat 90. było powszechną praktyką. Marka Schumacher wydała licencję na 300 różnego rodzaju produktów. Nie tylko czerwonych, związanych z Ferrari i Formułą 1, ale też ubrań casualowych, które wypuścił we współpracy ze szwajcarską marką Jet Set. Najpopularniejsze i tak pozostały jednak rozpoznawalne na całym świecie czerwone czapki z daszkiem. Młodzi niemieccy kierowcy kolejnego pokolenia – Sebastian Vettel, Nico Rosberg, Nick Heidfeld i inni wychowali się na Schumacherze. - Zrobił wiele, by Formuła stała się popularna w Niemczech. Wiele osób ze względu na niego włączało telewizję – mówił kiedyś Rosberg.

PAPIESKI WŁOSKI

Niemcy go uwielbiali, choć początkowo było wiele powodów, by go nie lubić. Dawał pożywkę zarzutom o arogancję. Jak wtedy, gdy chcąc wziąć ślub w katedrze w Bonn, która dopuszcza tylko parafian, poruszył niebo i ziemię, łącznie z urzędem kanclerskim i kardynałem z Kolonii, by otrzymać zgodę. Sama historia znajomości z jego wybranką też nie dodawała mu sympatii. Corinnę odbił dawnemu koledze z zespołu Mercedesa, jeszcze w czasach przed Formułą 1, gdy akurat jego kariera zaczynała rokować znacznie lepiej. Naraził się na krytyczne komentarze, kiedy po śmierci matki nie zdecydował się odwołać udziału w wyścigu. Fotografowi, który chciał mu zrobić zdjęcie w drodze na pogrzeb i tłumaczył się, że tylko wykonuje swoją pracę, powiedział, że ma gównianą pracę. Włochów szokował, gdy po przenosinach do Ferrari stanowczo odrzucał możliwość uczenia się włoskiego i zapowiadając, że to ludzie ze stajni muszą poprawić angielski. Ostatecznie jednak i tak mowy Tottiego się nauczył. Gdy po wyborze Benedykta XVI na biskupa Rzymu zapytano małego chłopca, co sądzi o nowym papieżu, powiedział: - Jest fajny. Mówi po włosku tak, jak Michael Schumacher.

ROSNĄCA SYMPATIA

Nielubianego Schumachera mało kto dziś już jednak pamięta. Bo ciągle ewoluował. Zaczął się wypowiadać na tematy polityczne, gospodarcze i związane z ochroną klimatu. Gdy wrócił do jazdy po trzech latach przerwy, już nie jako jeden z najlepszych kierowców, lecz taki, któremu tylko raz udało się stanąć na podium, raczej wzbudzał sympatię tym, że wciąż mu się chciało. Jego żona została aktywistką walczącą o prawa zwierząt. Z licznych wyjazdów z całego świata przywoziła bezdomne psy i koty, niektóre z nich nazywając „Ecclestone” czy „Mosley”, od nazwisk szefów Formuły 1. Nie angażował się w romanse, których pełny jest świat formuły, przez całą karierę żyjąc – z tego, co wiadomo – szczęśliwie z tą samą kobietą. Może po doświadczeniach z początków kariery, gdy przed wyścigiem ludzie z otoczenia przynieśli mu „Playboya”, mówiąc: Jeśli wygrasz, jedna z nich będzie twoja. Kiedy po zwycięstwie upomniał się o „nagrodę”, dostał wyrwaną z magazynu kartkę. Potem już, gdy pytano go o plany na życie po wyścigach, mówił tylko o jednym marzeniu: Wieczne szczęście z Corinną.

ARGENTYŃSKA WALKA O ŻYCIE

Już wtedy wiadomo było, że największym zagrożeniem dla wiecznego szczęścia może być jego zamiłowanie do ryzyka. Zagrożenie towarzyszyło jego życiu od samego początku, gdy jako 4-letnie dziecko składanym przez ojca gokartem wpakował się w latarnię. Pierwsze szycie po wypadku zaliczył rok później. Choć z kraksy na Silverstone wyszedł tylko ze złamaniem nogi, początkowo wydawało się, że będzie znacznie gorzej. Gdy go ratowano, znajdował się w takim szoku, że miał problemy z krążeniem, które spowodowały nawet kilkusekundowe zatrzymanie akcji serca. - Najpiękniejsze w karierze Michaela jest to, że udało się z niej wyjść tylko ze złamaniem nogi – mówiła Corinna, która jednak zwykle była o męża spokojna. - Jestem przekonana, że Michaelowi nic się nie stanie. Zawsze wie, co robić. Jest tak dobry, że nie popełnia błędów – mówiła, cytowana w biografii męża autorstwa Karin Sturm. Oprócz tego, że bardzo szybko jeździł samochodem, Schumacher latał na lotni, skakał ze spadochronem i jeździł na motocyklu, na którym kiedyś doznał urazu kręgów szyjnych, żeber i czaszki, co nie przeszkodziło mu wkrótce potem wrócić do Formuły 1. Sam uważał, że najbliżej śmierci był na Oceanie Atlantyckim, gdy nurkował u wybrzeży Argentyny. Łódź, która miała go wyciągnąć z wody, popłynęła w miejsce odległe o kilometr, przegapiwszy go. Przez 45 minut Schumacher zmagał się z falami, co sam otwarcie nazywał walką o życie.

FATALNY ZBIEG OKOLICZNOŚCI

Gdy więc pod koniec 2013 roku świat obiegły informacje o jego bardzo poważnym wypadku na nartach, wszystko pasowało do prostej tezy. Człowiek uzależniony od ryzyka szukał go wszędzie, aż w końcu się doigrał. Ta historia wymyka się jednak prostemu zaszufladkowaniu. Nagranie z kamery, którą Niemiec przypadkowo miał w kasku tamtego dnia we francuskim kurorcie Meribel, pokazało, że nie jechał z zawrotną prędkością. W tym miejscu takiej nie dało się zresztą osiągnąć. Upadek nastąpił wprawdzie kilka metrów poza wyznaczoną trasą, ale pomiędzy odcinkami oznaczonymi jako łagodny i średni. Utrata panowania nad nartami i uderzenie głową w skałę nie były wynikami brawury, lecz niezwykłego nagromadzenia nieszczęśliwych okoliczności. Miękki, świeży śnieg, wystające kamienie, upadek akurat w tym miejscu. Gdyby cokolwiek w tej historii potoczyło się choć trochę inaczej, fani nie czekaliby dziś z wypiekami na twarzy na nieoficjalną informację, czy w oczach Schumachera widać ślad świadomości, czy jednak nie.

CZEKANIE NA KOMUNIKATY

Ironią losu nie jest tylko to, że ktoś mający tak ryzykowny zawód, zrobił sobie krzywdę podczas relatywnie niegroźnego zajęcia. Ironią jest także to, że człowiek, który tak bardzo dbał o prywatność, w chwili najbardziej osobistej, czyli podczas walki o życie, był obserwowany przez cały świat. Pod kliniką, do której zabrano go ze stoku, koczowało tygodniami pięćdziesiąt ekip telewizyjnych z całego świata i ponad dwustu dziennikarzy. Niektórzy próbowali się przemknąć do środka w przebraniu księdza. Szpital, w którym przebywał, musiał ograniczyć do absolutnego minimum personel mający do niego bezpośredni dostęp, by spowolnić rozsiewanie się plotek. Sabine Kehm, jego agentka, zapowiedziała, że dopóki stan byłego kierowcy nie ulegnie znaczącej poprawie, nie będzie kolejnych oficjalnych informacji. Od tamtej zapowiedzi minęło już sześć lat. Jest więc ryzyko, że obóz Michaela Schumachera wyśle kiedyś w świat jeszcze tylko jeden komunikat.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.