Triumf niskiego bloku. Lepsza gra bez piłki kluczem do sukcesu w Walii (ANALIZA)

Zobacz również:Z NOGĄ W GŁOWIE. Jerzy Brzęczek – jedyny naprawdę niekochany w reprezentacji
Walia - Polska
Pressfocus

Polacy strzelili w Cardiff gola po pięknym ataku pozycyjnym, ale mimo to gra z piłką przy nodze nadal często szwankowała. Bez piłki zespół funkcjonował jednak o niebo lepiej niż przeciwko Holandii.

Jan Bednarek wygrał kluczowy pojedynek powietrzny. Do spadającej piłki dopadł Szymon Żurkowski. Trzy razy wymienił podania z Bartoszem Bereszyńskim, który zagrał do Grzegorza Krychowiaka, a ten zaprosił do akcji Roberta Lewandowskiego. Kapitan podciągnął kilkanaście metrów i zamarkował strzał, ale rozprowadził akcję na prawo do Żurkowskiego. Tego osaczyli Walijczycy, lecz nie stracił piłki i odegrał ją do Bereszyńskiego. Dwójkową akcją zdołali się oswobodzić i wycofać rozegranie do Jana Bednarka. Ten podał Krychowiakowi, który zagrał do Kamila Glika. Stoper krótko wymienił podania z Jakubem Kiwiorem, a potem zostawił piłkę cofającemu się Piotrowi Zielińskiemu. Ten wprowadził do akcji Kiwiora, który przeszywającym podaniem znalazł Lewandowskiego. A on jednym dotknięciem wpuścił w pole karne Karola Świderskiego. 61 sekund i dziewiętnaście podań po rozpoczęciu akcji, w której budowaniu uczestniczyli wszyscy zawodnicy oprócz Wojciecha Szczęsnego i Nicoli Zalewskiego, Polacy ucieszyli się w Cardiff z gola.

Gdyby wykonywali w ten sposób ataki pozycyjne częściej niż raz na kilka lat, byliby Hiszpanami. Ale tym razem do zwycięstwa wystarczyło, że rozegrali tak chociaż raz. Dzięki temu trafieniu Polska utrzymała się w pierwszej dywizji Ligi Narodów już na jej czwartą edycję z rzędu (taką serię ma tylko dziesięć drużyn kontynentu). A przy okazji wywalczyła pierwszy koszyk w losowaniu eliminacji mistrzostw Europy. Ekstraklasowa zasada, mówiąca, że Czesław Michniewicz nie spada z ligi, obowiązuje także na arenie międzynarodowej. I po raz kolejny okazuje się, że do zalet tego trenera należy doliczyć to, że ma szczęście. Wszak prawdopodobieństwo, że wszystkie niedzielne wyniki ułożą się w ten korzystny sposób, wynosiło dwanaście procent.

Po przykrym do oglądania meczu z Holandią (0:2), naród domagał się rewolucji. Rezygnacji z Kamila Glika czy Grzegorza Krychowiaka. Porzucenia ustawienia z trójką środkowych obrońców, tradycyjnie obwinianego w Polsce za wszystkie niepowodzenia. Jednak rewolucje rzadko są dobrymi pomysłami, bo łatwiej ścinać głowy, niż zaproponować coś w zamian. Michniewicz wybrał więc tylko drobne korekty. Nie porzucił gry z trójką stoperów, w obronie zmieniając tylko prawego wahadłowego, którym tym razem był Bartosz Bereszyński zamiast Przemysława Frankowskiego. Przestawił natomiast odrobinę ofensywę, cofając Piotra Zielińskiego do drugiej linii i dając Lewandowskiemu wsparcie w Świderskim. 3-4-3 z czwartku zmieniło się w 3-5-2. Asymetryczne, bo Bereszyński znacznie rzadziej włączał się do akcji ofensywnych niż grający po lewej stronie Nicola Zalewski. Przy piłce nasi często ustawiali się czwórą w linii, z Jakubem Kiwiorem asekurującym lewą flankę. Po stracie Zalewski wracał, by współtworzyć ustawienie 5-3-2 z podchodzącymi do pressingu czterema piłkarzami — w pierwszej linii Lewandowskim i Świderskim, w drugiej Żurkowskim oraz Zielińskim, zabezpieczanymi przez Krychowiaka. Wahadłowi, podobnie jak w meczu z Holandią, raczej nie wychodzili do wyższego pressingu.

WAŻNE KOREKTY

Drobnymi korektami Michniewiczowi udało się zaradzić na przynajmniej kilku z problemów, które doskwierały kadrze w czwartek na Stadionie Narodowym. Cofnięcie Zielińskiego pozwoliło mu na rozgrywanie polskich ataków z głębi pola, bez konieczności pokonywania za każdym razem kilkudziesięciu metrów, jak było przeciwko Holandii. Niewątpliwym sukcesem tego zgrupowania jest to, że piłkarzowi Napoli udało się wreszcie usiąść za kierownicą kadry. Podobnie jak kilka dni wcześniej, znów był jednym z najczęściej dotykających piłkę zawodników. W ogóle lista graczy, którzy najczęściej po polskiej stronie odpowiadali za rozegranie, wygląda dość zdrowo. Za rozgrywanie brali się najczęściej środkowi pomocnicy Zieliński, Krychowiak i Żurkowski oraz wahadłowi Zalewski i Bereszyński. Pierwsza trójka wykazywała się przy tym dużą odpowiedzialnością za piłkę, grając przy wysokim odsetku celności zagrań oscylującym u każdego z nich w okolicach 90%. Z racji tego, że to w środku pomocy zwykle grają najbardziej kreatywni oraz najlepsi z piłką przy nodze zawodnicy, to dość pożądana przez trenerów sytuacja. Rozegranie wspomagał przy tym często schodzący z pierwszej linii Lewandowski, który jednak przez obecność Świderskiego, nie zostawiał z przodu opuszczonego miejsca, jak było w starciu z Holandią.

Druga ważna korekta była natury personalnej. Wiele z problemów, jakie Polska miała w pierwszej połowie meczu z Holandią, wynikało z fatalnej dyspozycji Karola Linettego. Szymon Żurkowski znacznie lepiej niż piłkarz Torino wspierał wahadłowego. Z Bereszyńskim stworzył przyzwoity duet w defensywie, a jego wbiegnięcia do przodu tworzyły opcję zagrania wzdłuż linii bocznej albo nawet prostopadłego wejścia w pole karne. Po pomocniku Fiorentiny było widać problemy z czuciem piłki, ale to, jak grał bez niej, stanowiło wyraźną poprawę i dobrze robiło całej drugiej linii.

WALKA O PRZESTRZEŃ

To samo można zresztą powiedzieć o grze całej drużyny. Mimo strzelenia gola po ładnym ataku pozycyjnym, przez większość meczu nie najlepiej czuła się z piłką przy nodze, za to o niebo lepiej niż w poprzednim meczu wyglądała bez piłki. Przede wszystkim, nie była pozwalała tym razem tak łatwo rozbić się na dwie części — atakującą i broniącą. Istnienie dwóch linii pressingowych sprawiało, że znacznie trudniej było Walijczykom jednym podaniem wyłączyć gry z kilku zawodników, jak robili Holendrzy. W Warszawie Polacy bez walki oddali zarówno piłkę, jak i przestrzeń. W Cardiff zwłaszcza w pierwszej połowie mieli fazy, w których starali się kontrolować mecz przez posiadanie piłki, a gdy to już nie wychodziło, to przynajmniej nie oddawali przestrzeni bez walki. Wchodzili w pojedynki, stawiali aktywny opór.

LEPSZE ZACHOWANIA

Po starciu z Holandią wiele miejsca w medialnych dyskusjach poświęcono systemowi z trójką środkowych obrońców. O ile argumentu o tym, że polscy zawodnicy nie są przyzwyczajeni do gry w ten sposób, który za czasów Adama Nawałki mógł jeszcze być prawdziwy, nie da się dziś bronić, skoro zdecydowana większość z członków linii defensywnej gra w tym ustawieniu w klubach, o tyle nie sposób było nie zauważyć, że w Warszawie kompletnie nie funkcjonowały zachowania typowe dla tego systemu. Wszyscy trzej stoperzy całkowicie unikali wyprowadzania piłki, niewiele też mieli momentów, w których podchodziliby wyżej, by wspomóc rozegranie i skrócić pole gry. Pod tym względem poprawa była zauważalna, co było widać choćby przy golu, przy którym kluczowe przedostatnie podanie do Lewandowskiego wykonał właśnie wchodzący na połowę rywala Kiwior. Bednarek też miał momenty wejścia na połowę przeciwnika razem za schodzącym do drugiej linii rywalem. Nie wszystko funkcjonowało dobrze, a momenty, w których Kamil Glik miał do pokrycia połacie przestrzeni, dawały Walijczykom dogodne szanse po kontratakach, kiedy Polaków ratowały tylko dobre interwencje Szczęsnego. Było jednak znacznie więcej zachowań typowych dla drużyny grającej w systemie z trójką środkowych obrońców.

PRZETRWANE OBLĘŻENIE

Im dłużej trwał ten mecz po objęciu przez Polaków prowadzenia, tym bardziej przypominał modelowe spotkanie drużyny Michniewicza. Tym razem w bronienie korzystnego wyniku było zaangażowanych wszystkich jedenastu zawodników, łącznie z Lewandowskim. W niskim bloku znacznie lepiej czuli się nasi stoperzy, którzy lepiej grają w zwarciu z rywalem niż w pojedynkach sprinterskich. Bardzo dobry mecz rozegrał Bednarek, który królował w starciach powietrznych — wygrał ich aż siedem, najwięcej spośród wszystkich zawodników na boisku. Polacy aż 35 razy wybijali piłkę z własnego pola karnego, za co stoper Aston Villi był odpowiedzialny niemal w 1/3 przypadków. Polacy ofiarnie blokowali też strzały i dośrodkowania, co udało im się aż piętnaście razy, a z mapy kontaktów z piłką wynika, że najwięcej zanotowali we własnym polu karnym i w jego okolicach.

heatmap.PNG
whoscored.com

Ostatnie pół godziny przypominało oblężenie, które Polakom udało się przetrwać. Nie był to rezultat osiągnięty po wielkiej grze, ale ten wieczór pokazał, że ta drużyna potrafi zagrać na wynik z rywalem średniej klasy europejskiej. Bo przecież Walijczycy, notorycznie niedoceniani i najsłabsi w naszej grupie Ligi Narodów, też pojadą przecież na mundial, a na dwóch mistrzostwach Europy z rzędu wychodzili z grupy. Nie trzeba się więc wstydzić, że grając u siebie, na ostatnie pół godziny zepchnęli naszych do głębokiej obrony.

ZNAKOMITY SZCZĘSNY

Przetrwanie tej fazy ani nawet dociągnięcie do niej przy korzystnym wyniku, nie byłoby pewnie możliwe, gdyby nie znakomita dyspozycja Wojciecha Szczęsnego, któremu warto poświęcić osobny akapit. Bramkarzowi Juventusu często obrywa się za występy w kadrze. Choć meczem z Walią wyszedł na prowadzenie w klasyfikacji bramkarzy, którzy najczęściej stali między słupkami w reprezentacji, 32-latek wciąż jest w tej drużynie niespełniony. Sama wygrana w Cardiff tego nie zmieni, ale trzeba odnotować, że Szczęsny zagrał znakomicie. Zaliczył kilka bardzo dobrych interwencji na linii, bezpośrednio ratujących korzystny wynik, ale chyba jeszcze lepsze było to, jak grał na przedpolu. Pewnie wychodził z bramki dokładnie w tych momentach, w których stoperzy tego potrzebowali. Stanowił dla nich niezbędne wsparcie. Roztaczał wokół siebie spokój jednego z liderów drużyny, co nie zawsze można było o nim powiedzieć. A przy tym naprawdę dobrze rozgrywał, celnie podając nawet na kilkadziesiąt metrów. Zaliczył więcej kontaktów z piłką niż Glik, a celnością podań dobijał do 70%, co nie jest łatwe do osiągnięcia przy częstym posyłaniu długich podań. Tym meczem udowodnił, dlaczego mimo krytyki, która go czasem spotyka, od lat żaden z trenerów nie chce nawet dyskutować o obsadzie bramki. Bywają bramkarze zaliczający bardziej spektakularne interwencje, ale biorąc pod uwagę wszystkie aspekty gry na tej pozycji, żaden z jego obecnych konkurentów nawet nie zbliża się do Szczęsnego.

PUŁAPKA LIGI NARODÓW

Cała zakończona właśnie dla Polaków edycja Ligi Narodów pokazała po raz kolejny, jak niebezpieczne dla selekcjonerów mogą to być rozgrywki. Za czasów Adama Nawałki, gdy te rozgrywki jeszcze nie istniały, zdecydowana większość meczów, jakie były do rozegrania, odbywała się w eliminacjach, gdzie siłą rzeczy trzeba się było mierzyć z maksymalnie jednym rywalem wysokiej klasy europejskiej. Paulo Sousa w kluczowych meczach eliminacji musiał rywalizować z Węgrami czy Albanią. Jerzy Brzęczek z kolei miał tego pecha, że na jego kadencję przypadły aż dwie edycje Ligi Narodów, które oznaczały konieczność czterokrotnego zagrania z Włochami, dwukrotnego z Portugalią i dwukrotnego z Holandią. Pierwszy cykl jeszcze jakoś przetrwał, poprawił notowania udanymi eliminacjami, w których najtrudniejszymi rywalami były Austria i Macedonia Północna, ale druga Liga Narodów zakończyła jego pracę z kadrą. Przy tak częstych starciach z najlepszymi polska drużyna nie wygląda dobrze, a każdy selekcjoner wychodzi na bezradnego. Drużyna Michniewicza też wydaje się znacznie lepiej poukładana, gdy za rywali ma Walię czy Szwecję, a nie Holandię czy Belgię. Osiągając pierwszy koszyk w eliminacjach, z których dwie najlepsze drużyny w grupie pojadą na turniej, Michniewicz kupił względny spokój dla selekcjonera Polski z pierwszej połowy 2023 roku. By jednak sam mógł z niego skorzystać, najpierw będzie musiał na mundialu udowodnić, że jego zespół potrafi też ogrywać rywali o wyraźnie wyższych umiejętnościach indywidualnych.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.