Pomiędzy Newtonem i Einsteinem. Janusz Filipiak, ostatni Król Słońce ekstraklasy

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Właściciel Cracovii
Jakub Gruca/400mm

Janusz Filipiak ma w centrali firmy obraz, na którym stoi obok Izaaka Newtona, Alberta Einsteina i Benjamina Franklina. Dwadzieścia lat temu liga była pełna takich postaci. Ale dziś takich Królów Słońce już nie ma. Cracovia czerpie z tego korzyści, ale płaci za to notorycznym wizerunkowym problemem, stając się klubem, w którym trudno się zakochać.

Janusz Filipiak zapozował kiedyś do zdjęcia na tle umieszczonego w centrali firmy Comarch wielkoformatowego obrazu. W dwóch postaciach siedzących przy stole malowidła da się rozpoznać Alberta Einsteina i Izaaka Newtona. Tuż obok nich stoi Benjamin Franklin. W prawej części obrazu jest jeszcze jeden mężczyzna. Ubrany bardziej współcześnie od pozostałych. Elegancki. Pozornie niezainteresowany tym, co się dzieje przy stole. Jeszcze krótki rzut oka i nie ma wątpliwości. To Janusz Filipiak. Wszelką medialną aktywność właściciela Cracovii, za którą tak jest ostatnio krytykowany, łatwiej będzie zrozumieć, mając w pamięci ten obraz.

IRYTUJĄCE PORÓWNANIA

Najwięcej miejsca poświęcono w ostatnich dniach słowom, które Filipiak skierował w stronę Legii Warszawa, sędziów, Daniela Stefańskiego, jego żony i całej ligi. Jednak prawdopodobnie najdobitniej cały obecny problem związany z tą postacią, uwidacznia się w tym, co teraz przeszło bez większego echa, bo powtarzane było już wcześniej. Czyli słowach o Jarosławie Królewskim z Wisły Kraków. O tym, jakie zdenerwowanie wywołuje we właścicielu Cracovii zestawianie ich, porównywanie do siebie, w ogóle wymienianie jednym tchem. Odkąd jednym ze współdowodzących w Wiśle został biznesmen z branży IT, dla mediów pojawiła się wdzięczna kalka. Pole do tworzenia nowej rywalizacji między klubami. Całkiem możliwe, że na potrzeby tej kalki Królewskiego wyniesiono trochę wyżej, niż jest, a pozycję Filipiaka trochę obniżono względem realnej. To nawet bardzo prawdopodobne. Sam Królewski wielokrotnie to zresztą przyznawał. Z jednej strony Filipiak podkreśla, że właściwie nie wie, o kogo się go pyta. Z drugiej, jak na kogoś, kto kompletnie tego drugiego nie zauważa, bardzo dobitnie i regularnie podkreśla, że Królewski do niczego się nie nadaje. Żeby tylko nikt przypadkiem nie wpadł na pomysł namalowania go obok Einsteina i Newtona.

CZAS MILIARDERÓW

Dwadzieścia lat temu jakiekolwiek odzywki Filipiaka, jego wystąpienia w mediach, zachowania i oświadczenia, na nikim nie zrobiłyby pewnie większego wrażenia. Zbyt powszechne były na tamtym tle. Ekstraklasa była ligą miliarderów. I to takich z czołowej setki rankingu Wprost. Jeśli spogląda się na zestawienia sprzed lat, widzi się tam pełno nazwisk doskonale znanych starszym kibicom polskiej ligi. Prawie każdy klub miał przez jakiś czas swojego miliardera. Przewinęli się przez polską piłkę ludzie od Bogusława Cupiała, przez Zygmunta Solorza-Żaka, Antoniego Ptaka, Krzysztofa Klickiego, Mariusza Waltera, Jana Wejcherta i Ryszarda Krauzego, po Zbigniewa Drzymałę, Józefa Wojciechowskiego, czy Sylwestra Cacka. Panowało przekonanie, że piłka to tak drogi biznes, że stać na niego tylko miliarderów. A wśród miliarderów panowało przekonanie, że posiadanie klubu piłkarskiego jest w dobrym tonie. „Zamiast kolejnego Rolls-Royce’a”, jak by powiedział Filipiak.

JEDEN Z WIELU

Na tym tle właściciel Cracovii niczym się nie wyróżniał. Od czasu do czasu zdobywał chwilowy rozgłos jedną, czy drugą decyzją albo wywiadem. Nie był jednak kimś z pierwszych stron sportowych gazet. To inni częściej zmieniali trenerów, przenosili kluby z miasta do miasta, sprowadzali do kraju 20 Brazylijczyków, zsyłali piłkarzy do Klubu Kokosa. No i odnosili większe sukcesy. Filipiak, który w biznesie szedł początkowo innymi drogami niż konkurencja, w futbolu długo był tylko jednym z wielu.

INNE ELITY

Okoliczności w ostatnich 20 latach się jednak zmieniły. Znacznie więcej klubów przeszło na miejski lub państwowy garnuszek. Z aktualnego zestawu ekstraklasy aż sześć klubów jest utrzymywanych w sporej mierze z pieniędzy podatników. A ci, którzy pozostali w prywatnych rękach, mają właścicieli lepionych z zupełnie innej gliny niż miliarderzy sprzed dwudziestu lat. To wszystko biznesmeni, którzy odnieśli sukces. Często bardzo bogaci. Niemniej nie na tyle, by figurować na liście „Wprost” czy „Forbesa”. Nie na tyle, by traktować klub jako studnię bez dna, do której wiecznie się dopłaca. Nie na tyle, by uznawać klub za zabawkę o nieograniczonym budżecie, drogie weekendowe hobby miliarderów.

NOWE POBUDKI

Polscy właściciele zazwyczaj nie pakują dziś gigantycznych pieniędzy z własnych kieszeni. Raczej starają się w taki sposób poukładać kluby, by lepiej wykorzystywać pieniądze, które i tak w piłce krążą. Finansować klub z pieniędzy telewizji, czy sponsorów. Zarabiać na transferach. Sprawić, że w dużej mierze kluby same się kręcą. Robią to z różnych pobudek. Czasem, by spełniać chłopięce marzenia o prowadzeniu swojego ulubionego klubu (Michał Świerczewski z Rakowa Częstochowa, Tomasz Jażdżyński z Wisły Kraków), czasem, by zrobić coś dla lokalnej społeczności, czasem dla zareklamowania własnej firmy. Zazwyczaj jedno z drugim i trzecim się łączy. Jednak raczej pobudką nie jest już tylko zaspokojenie własnej próżności. Albo przynajmniej nie jest to przez nich aż tak eksponowane.

Pilka nozna. PKO Ekstraklasa. Cracovia Krakow - Lechia Gdansk. 02.11.2019
KRAKOW 02.11.2019

CENA WIZERUNKOWA

Właściciela na liście stu najbogatszych Polaków ma dziś tylko Cracovia. Wszyscy inni albo z futbolem dali sobie spokój, albo wypadli z listy. To pod wieloma względami jest największy przywilej Pasów, bo ich powiązanie z mecenasem okazuje się trwalsze niż gdzie indziej. Od podpisania pierwszej umowy sponsorskiej minęło już osiemnaście lat. Lista zasług Filipiaka dla Cracovii jest długa i – co ważne – wciąż się systematycznie, choć nie w jakimś zawrotnym tempie — wydłuża. Lecz za ten spokojny byt, bez myślenia o tym, co się stanie, gdy wybory w mieście wygra inna opcja, albo, czy właścicielowi nie zabraknie na pensje, Cracovia płaci wizerunkowo. Tym mocniej, im bardziej widać, że Filipiak pozostał jedynym wielkim miliarderem na placu boju w polskiej piłce. I tym mocniej, że w ciągu 20 lat zmieniła się nie tylko struktura właścicielska klubów, ale też świat.

ŚWIAT PŁASKICH HIERARCHII

Nawet jeśli to tylko teoria, świat 2020 roku to rzeczywistość płaskich hierarchii. Prezydent Stanów Zjednoczonych komunikuje się ze światem przez Twittera. Każdy może mu odpowiedzieć. Po wrzuceniu do mediów społecznościowych zdjęcia nieznanego zwierzęcia można liczyć, że z odpowiedzią ruszy prezydent Polski. Współwłaściciele Wisły użerają się z anonimowymi kibicami, kibic Legii mógł jeszcze kilka lat temu napisać właścicielowi Legii, co o nim myśli, do dziś można się tam pokłócić ze Zbigniewem Bońkiem. To temat na znacznie głębsze i szersze rozprawy na temat zmian społecznych. Na potrzeby tego tekstu wystarczy zauważenie, że opowiadanie o tym, że kupiło się prywatny samolot, żeby nie mieć kontaktu z innymi ludźmi, że się chodzi w tanich butach za 1500 euro i stało się raczej obciachem, niż czymś, co wzbudzałoby podziw. Mówienie na każdym kroku, że to nietakt, posadzić go w jednym rzędzie z Królewskim, bo tamten mniej zarabia, także. Całe szczęście zresztą, że Newton i Einstein nie mogą powiedzieć, co myślą o tym, by malować ich na jednym obrazie z Filipiakiem.

MILIARDER SIĘ NIE GRYZIE

Prezes Cracovii zachowuje się w mediach dokładnie tak, jak działał 20 lat temu, choć zarówno liga, jak i media oraz świat, były 20 lat temu zupełnie inne. Wtedy wielu narzekało na sędziów i jednocześnie płaciło im za gwizdanie na ich korzyść. Dziś Cracovia jest już jedynym klubem, który ma ujemne punkty za korupcję i choćby samo to powinno stanowić dla Filipiaka powód do zastanowienia, czy nie warto byłoby akurat w tym roku szczególnie ugryźć się w język w kwestiach sędziowskich. Ale Filipiak nie ma zamiaru gryźć się w język, bo – jak wiemy sprzed lat – miliarderzy, gdy już mówią, nie mają tego w zwyczaju. Przekonywali się o tym przy każdej okazji wszyscy kolejni rzecznicy Cracovii. Dlatego zachowuje się tak, jak zawsze, ale wywołuje inne reakcje niż wcześniej.

TRADYCJE BESZTANIA SĘDZIÓW

Pouczającą lekturą w tej kwestii jest przekopanie internetowych archiwów wypowiedzi Filipiaka. „Gazeta Wyborcza” pisała o nim w 2004 roku, że „zauważalne jest, że Filipiak przekracza czasem subtelną granicę między byciem właścicielem klubu i kibicem. Gdy podczas ligowego meczu nie podobała mu się praca sędziego – otwarcie go skrytykował, nie przebierając w słowach”. „Polityka” w 2007 roku, w sylwetce prezesa, pisała: „na meczach puszczają mu nerwy, w niewybrednych słowach potrafi zbesztać sędziego”. A w „Przeglądzie Sportowym” w 2011 roku sam mówił: „Proszę pamiętać, że w poprzedniej rundzie Legia wygrała z nami dlatego, że musiała wygrać na otwarcie stadionu. Niektóre decyzje sędziów były wątpliwe. Poziom sędziowania jest niski”. I na koniec kwiatek z internetowego czatu dla interia.pl w 2003 roku. „Niewiernym psom spalimy dom po drugiej stronie Błoń. Święta wojna niech trwa do ostatniego psa”. Jakie jest pana zdanie na temat takich flag i czemu pan na to nie reaguje? Janusz Filipiak: Dla mnie jest to część kolorytu lokalnego.

POSTAĆ NIEJEDNOZNACZNA

Prezes Cracovii jest w działalności w piłce trudny do jednoznacznego zaszufladkowania. Wielokrotnie z lubością podkreślał, że nie jest jak Bogusław Cupiał, inwestujący „falami i bez sensu”. Nie jest kimś, kto kupił klub marzeń, gdyż w dzieciństwie, jeśli już bywał na jakichś meczach, to na Zawiszy Bydgoszcz, bo wychowywał się na tym samym osiedlu co Boniek, a w Krakowie na studiach „obserwował tutejsze drużyny jak każde inne”. Od zawsze mówił, że inwestycja w Cracovię ma dla niego charakter biznesowo-marketingowy. Dlatego zawsze tak frustrował kibiców Pasów, nie sięgając głębiej do kieszeni, by osiągnąć sukcesy, lecz pilnując skrupulatnie bilansu zysków i strat. Z drugiej strony, nie da się powiedzieć, że nie zaangażował się w klub emocjonalnie. Podkreśla, że na trybunach jest kibicem, a ten tytuł – według jakiejś dziwnej umowy społecznej – oznacza też prawo do zbluzgania sędziego. Pierwszy awans do ekstraklasy określał jako „najpiękniejszy dzień w życiu”, a w Wyborczej opisywał, jak w dniu meczu stara się, spacerując wzdłuż murawy, wejść mentalnie w mecz i usłyszeć gdzieś w sobie ryk trybun, co „zatraca w nim racjonalizm”. Jest w piłkarskim wcieleniu Filipiaka sporo z wydania biznesowego, ale też niemała cząstka miliarderów sprzed dwudziestu lat. Wojciechowskiego, Ptaka, czy Drzymały.

STAROMILIARDERSKI CZYNNIK

Biznesowa część Filipiaka ma szansę sprawić, że Cracovia rzeczywiście zyska solidne podstawy i będzie zdrowym klubem nawet bez niego. Nie chodzi tylko o sytuację finansową, ale też o infrastrukturę, której rozwoju nie zaniedbał. Ale ten „staromiliarderski” pierwiastek może spowodować, że będą to jednak dla Pasów w jakimś sensie stracone lata. Oprócz trofeów i miejsc w tabeli bogaci właściciele mogą dla klubów zyskać coś innego bardzo cennego. Sentyment kibiców. Sympatię. Dobre skojarzenia. Górnik Zabrze, Legia Warszawa, Widzew Łódź, czy kilkanaście lat temu Wisła Kraków, wychowały pokolenia ludzi w całej Polsce, które do dziś dobrze im życzą. Nie tylko w swoich miastach. Są do tego potrzebne sukcesy, niezapomniane mecze w pucharach, efektowna gra albo gwiazdy. Jeśli ma się choć kilka takich elementów, ma się szansę na to, że gdzieś kilkaset kilometrów od własnego miasta, wyrosną jakieś dzieci sympatyzujące akurat z tym klubem. Górnik ma takich w pokoleniu pamiętającym 1970 rok, Widzew w generacjach, które dorastały na początku lat 80. albo w połowie 90., Legia sporo zyskała na pierwszym awansie do Ligi Mistrzów, czy sukcesach w Pucharze Zdobywców Pucharów na początku lat 90., a Wisła cieszy się szczególnym sentymentem wśród urodzonych na początku ostatniej dekady XX wieku. Dziś polskie kluby nie mają większych szans zdobyć nowych kibiców europejskimi podbojami, ale mogą próbować to zrobić choćby sukcesami krajowymi. Spora część Polski życzyła Piastowi Gliwice, by mu się w 2019 roku udało, bo cała ta historia wydawała się w jakiś sposób sympatyczna. Lech nie wygrywa, ale kibice w większości regionów chcieliby mieć pod nosem klub działający tak, jak on. Wychowujący ciekawą młodzież, pokazujący ją światu, starający się grać efektownie.

KLUB, W KTÓRYM TRUDNO SIĘ ZAKOCHAĆ

Tymczasem trudno sobie wyobrazić, by dziś ktoś neutralny, spoza Krakowa, czy Małopolski, komu ojciec, matka, dziadek, czy koledzy z podwórka nie wpoili kibicowania Cracovii, sam zdecydował się ją wybrać. Styl gry raczej go nie porwie. Sukcesy może by nawet mogły, ale jeśli jakieś dziecko w Polsce zakochało się w futbolu podczas świetnego lipcowego finału Pucharu Polski i dzień później na podwórku chciało być Mateuszem Wdowiakiem, to dziś już pomstuje na Cracovię za to, że od trzech miesięcy jego bohatera trzyma w rezerwach. Swoje dokłada różnymi zagrywkami Michał Probierz. A na koniec wychodzi Janusz Filipiak i pokazuje, że Cracovia jest tylko jego prywatnym folwarkiem, w który na co dzień się może nie wtrąca, ale gdy już przyjdzie na mecz, może obrazić, kogo chce i rzucić w eter dowolną insynuację, bo ma portret z Newtonem i wszystko mu wolno. W ten sposób kibic Cracovii zamiast być dumnym, że jego klub ma na pokładzie najpotężniejszego właściciela ze wszystkich klubów ekstraklasy, coraz częściej musi się za niego wstydzić. Krąży od lat po świecie mem, na którym z jednej strony jest zdjęcie kogoś w najgorszej wersji siebie, a z drugiej w najlepszej. Z podpisami: "if you don’t love me at my worst, you don’t deserve me at my best”. Kibice Cracovii na pewno znają ten mem doskonale. Po obu jego stronach wklejają różne oblicza Janusza Filipiaka.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.