Kraków, miasto futbolu. Subiektywny przewodnik po stolicy polskiej piłki

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
krakowglowne.jpg
JAKUB GRUCA / 400mm.pl

Ekstraklasowe derby Cracovii z Wisłą to symbol niezwykłej różnorodności i bogactwa, które kryje krakowska piłka nożna. Bo Kraków to nie tylko miasto królów, poetów i artystów, ale też futbolu.

Nie jestem krakowianinem, choć pierwszy rok życia spędziłem na Podgórzu. Nie przyjeżdżałem na studia zachwycony perspektywą, że będę studiował akurat w Krakowie. Było mi to miasto jakoś zbyt turystyczne. Gdy przyjeżdżało się na wycieczkę szkolną, nic tu nie było zwykłe, normalne, czy nawet brzydkie. Wszystko było historyczne, zachwycające i niepowtarzalne. Nie wydawało mi się, by muzeum mogło być fajnym miejscem do życia. Z krakowskim futbolem było zresztą podobnie. Przez pierwsze dwadzieścia lat życia ekstraklasa była dla mnie czymś niedostępnym, co oglądało się tylko w telewizji. A tu w którą stronę wyszedłem z akademika, trafiałem na ekstraklasowy stadion. I to nie byle jakich klubów. Albo najstarszego. Albo największego. Bo przecież Kraków nie mógł mieć zwykłego klubu. Musiał mieć wielką Wisłę, która akurat wtedy była mistrzem Polski. I dla mojego pokolenia była synonimem wielkości. Oczywiście, że korzystałem. Zanim zaliczyłem pierwsze kolokwium, zaliczyłem pierwszą wizytę na europejskich pucharach (mecz z Fulham). Ale gdzieś mi było tęskno nie do największej piłki, lecz do tej całkiem zwykłej. Regionalnej. Z folklorem.

ŚLADAMI BARTHEZA

Już w drugim miesiącu mieszkania w Krakowie wydostałem się spod wrażenia, jakie zrobiła na mnie wszechobecność wielkiej piłki i wybrałem się na Nową Hutę, by zobaczyć mecz Hutnika. Mimo że w III lidze, mecz z Iskrą Klecza Dolna odbywał się przy sztucznym oświetleniu. Długa tramwajowa wycieczka poza najbardziej uczęszczane turystycznie rejony pokazała mi miasto, jakiego wcześniej nie znałem. Zobaczyłem osiedle Kolorowe i już wiedziałem, że Kraków jednak nie jest żywym muzeum. Że nie wszędzie stąpa się po prochach królów. Że są miejsca po prostu zwyczajne. Brzydkie. Ruszył proces mojego przekonywania się, że to jednak fajne miejsce do życia. Stadion na Suchych Stawach skłonił mnie do refleksji, że Kraków to jednak nie tylko Wisła i Cracovia. W końcu tam, gdzie wtedy Iskra Klecza Dolna, ledwie piętnaście lat wcześniej biegali Fabien Barthez, Emmanuel Petit czy Enzo Scifo. To była pierwsza lekcja krakowskiego futbolu. To, że całe miasto oddycha historią i pocztem królów Polski, nie jest prawdą. To, że całe miasto oddycha historią polskiej piłki nożnej to całkowita prawda.

W trakcie dziewięciu lat mieszkania w tym mieście przekonuję się o tym na każdym kroku. Siedziałem kiedyś na meczu B-klasowego Wawelu Kraków. Oprócz mnie zmaganiom przyglądało się raptem kilka osób. Z jedną zacząłem rozmawiać. Wkrótce przedstawiła się jako Zdzisław Janik, trzykrotny reprezentant Polski. To była druga lekcja krakowskiego futbolu. Nigdy nie wiesz, kiedy właśnie minąłeś na korytarzu jakiegoś dawnego ligowca.

PIWKO NA DAWNYM STADIONIE

Jakkolwiek spojrzeć, jest Kraków stolicą polskiego futbolu. Ma najwięcej klubów w ekstraklasie. Najwięcej klubów na szczeblu centralnym. Najwięcej mistrzostw Polski i miejsc na podium w najwyższej lidze. Jest jedynym miastem, które pomieściło aż trzech mistrzów kraju. Jedynym, które w ekstraklasie miało aż siedem klubów. Z urodzonych w Krakowie piłkarzy można by zmontować jedenastkę, która miałaby szansę utrzymać się w ekstraklasie. I to niekoniecznie musi przeminąć. Żadne inne miasto nie ma przecież trzech klubów w Centralnej Lidze Juniorów, czyli młodzieżowej ekstraklasie. Tutaj jest Wisła, tutaj jest Cracovia, tutaj przed momentem w I lidze grała Garbarnia, tutaj odbudowuje się Hutnik, szturmujący szczebel centralny. Tutaj przynajmniej I-ligowe ambicje ma Wieczysta. Gdzie się rozejrzysz, jest tutaj albo klub z przeszłością, albo z teraźniejszością, albo z przyszłością. Nigdy nie wiesz, kiedy pijesz piwko w miejscu, w którym działa się historia polskiej ligi. Jeśli robisz to na bulwarach nad Wisłą, koło dawnego hotelu Forum, siedzisz na dawnym stadionie Garbarni, który mieścił czterdzieści tysięcy widzów i przed wojną był perełką w skali kraju.

WIELKOŚĆ TWORZĄ LUDZIE

Piłkarską wielkość Krakowa widać jednak nie w suchych liczbach ani w nazwach klubów, a w żywych ludziach. Na co dzień eksponowani w telewizji są obecni piłkarze i trenerzy Wisły czy Cracovii. Ale wystarczy pojechać na trening Wisły, by wpaść na Kazimierza Kmiecika, Arkadiusza Głowackiego albo Mariusza Jopa. Na przyszłe sukcesy Pasów pracuje w zaciszu korytarzy przy Wielickiej Robert Kasperczyk, który w 2011 roku biegał w góralskim kapeluszu po stadionie Podbeskidzia, mając wszystkich kibiców u stóp. Mija się z Mirosławem Mosórem, który pomagał Ruchowi Chorzów zdobyć ostatnie mistrzostwo Polski. Gdzieś w drugim końcu budynku młodzież na trening zapraszają Marcin Cabaj, bezsprzecznie jeden z symboli nowożytnej Cracovii, oraz Piotr Giza, jak by nie patrzeć, uczestnik mundialu w 2006 roku.

To jednak, że dwa największe kluby jakoś wiążą ze sobą ludzi, którzy odnieśli sukcesy na boisku, nie jest jeszcze niczym niezwykłym. Niezwykłe jest dopiero to, że takich ludzi można tu spotkać praktycznie na każdej ulicy. Jakby się dobrze zastanowić, stosunek do Grzegorza Patera dzieli na etapy całe moje dzieciństwo. Gdy byłem młody i głupi, rwałem sobie włosy z głowy, kiedy strzelał gole Barcelonie, której wtedy kibicowałem i byłem przerażony skalą kompromitacji, jaką byłoby odpadnięcie z polskim klubem. Gdy byłem dalej młody, ale już mądrzejszy, zachwycałem się jego zagraniami w koszulce Podbeskidzia Bielsko-Biała, któremu już wtedy kibicowałem. Zarówno w jednym, jak i drugim przypadku, był dla mnie Pater boską postacią, tyle że raz był bóstwem złym, a raz dobrym. Kraków oferuje go w wersji całkowicie przyziemnej, jako 45-letniego pana, który czasem jeszcze pokopie na boisku Podgórza Kraków. U boku miewa od czasu do czasu Mirosława Szymkowiaka, najinteligentniej grającego polskiego piłkarza mojego dzieciństwa.

Łukasz Gorszkow, pierwsza osoba, która kiedykolwiek miała pretensje o to, co napisałem, a było to po pierwszym tekście, który kiedykolwiek mi opublikowano, to dziś koordynator szkolenia w akademii Bieżanowianki. Andrzej Iwan, medalista z 1982 roku, dyrektoruje w Wieczystej. Marek Kusto, medalista z 1974 i 1982 roku, pracuje w tutejszej szkole sportowej. Zdzisław Kapka z drużyny Kazimierza Górskiego jest działaczem w lokalnym ZPN-ie. Łukasz Sosin, uczestnik fazy grupowej Ligi Mistrzów z Anorthosisem Famagusta, trenuje siedemnastolatków w Hutniku. Łukasz Surma, rekordzista pod względem liczby występów w ekstraklasie, prowadzi Garbarnię. Niezapomniany Tomasz Frankowski udziela się w Akademii Piłkarskiej 21. Łukasz Kubik, który zagrał ponad sto meczów w ekstraklasie belgijskiej, zakłada dziś dres Bronowianki. Dosłownie każde pokolenie piłkarskich kibiców znajdzie w Krakowie jakąś postać, która wywołuje w nim wspomnienia. Także najmłodsze pokolenie. Bo przecież Emmanuel Kumah, Bartłomiej Smuczyński, czy Michał Miśkiewicz grali w ekstraklasie praktycznie wczoraj. Przecież Przemysław Cecherz pytający, czy można przeklinać, to klasyk współczesny, a nie prehistoryczny. A dziś wszyscy pracują na chwałę Wieczystej w krakowskiej okręgówce. Takich postaci wciąż aktywnych w krakowskiej piłce jest więcej. Trudno nawet określić ile dokładnie. W końcu w seniorskich rozgrywkach startuje w tym sezonie równo czterdzieści klubów z samego Krakowa. Nie licząc drużyn rezerw. To oczywiście też ewenement w skali kraju. Nawet po dziewięciu latach co jakiś czas odkrywam w mieście jakiś stadion, który mijałem dziesiątki razy, lecz nigdy go nie zauważałem.

WPOJONY EKUMENIZM

Stosunkowo najświeższymi postaciami na mapie krakowskich gwiazd są Surma i Sosin. Obaj wrócili do miasta po około dwudziestu latach. Co znamienne, mimo że są rozpoznawalnymi osobami, z dużymi nazwiskami, nie trafili do żadnego z największych klubów w mieście. A i tak nie czują się zdegradowani, lecz dumni. Bo wylądowali w innych klubach, które uznają za wielkie. Obaj mają wpojony pewien krakowski ekumenizm. Surma jest wychowankiem Wisły, choć jego ojciec grał w Cracovii, a wujek był nawet jej kapelanem. - Garbarnia na pewno nie jest zwykłym klubem. Przeszłość - mistrzostwo, wicemistrzostwo Polski, wielki stadion, historia z jego zburzeniem, to, że chodziło tam czterdzieści tysięcy ludzi, to nie może być przypadek. To trzeci największy klub w Krakowie. A nie ma drugiego miasta, które byłoby tak silne pod względem mistrzostw Polski czy wychowywanych piłkarzy. Garbarnia jest trochę w cieniu, ale w cieniu naprawdę wielkich klubów. Dlatego wiedziałem, że dla mnie to krok do przodu, bo jest na czym budować i można się do czegoś odwołać. Jeśli wcześniej piłkarze potrafili tu dobrze grać w piłkę, coś w tym klubie musiało być - tłumaczy trener II-ligowca.

Podobna duma z pracy w Hutniku pobrzmiewa w głosie Sosina, który niedawno wrócił do Nowej Huty po siedemnastu latach mieszkania na Cyprze. On krakowską różnorodność poczuł przed wyjazdem na własnej skórze. Jest wychowankiem Hutnika, grał w Cracovii, a jedyne mistrzostwo Polski w karierze zdobył z Wisłą. - To dla mnie świetne przeżycie, że każdy z nich widziałem od środka. Wszystkie mają swoją historię i to naprawdę piękną. Wspominam bardzo dobrze czasy w każdym z nich - mówi były napastnik. W czasach, gdy startował do wielkiego futbolu, hierarchia w Krakowie wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Choć trudno sobie to wyobrazić, w sezonie 1995/96 najsilniejszym klubem w mieście był Hutnik, który jako jedyny grał w ekstraklasie. Wypożyczenie do II-ligowej wtedy Cracovii było dla Sosina krokiem w tył, by nazbierać trochę minut. - W Cracovii była wtedy bieda, notorycznie dochodziło do opóźnień w wypłatach, ale czuło się, że każdy za Pasy oddawał serce. Kibice podchodzili i pytali: "Łukasz, powiedz szczerze, ty spałeś w piżamie w pasy"? Tak samo reagowali kibice Wisły. To ma swój urok - uśmiecha się wielokrotny król strzelców ligi cypryjskiej.

POWÓD DO DUMY

Dlatego przy okazji ekstraklasowych derbów Cracovii z Wisłą irytuję się zwykle na krakowian, że nie potrafią docenić tego, co mają i trwonią energię na głupie sprzeczki. Że ten mecz nigdy nie potrafi przerodzić się po prostu w celebrację samych siebie i swojego miasta. Brakuje mi przy tym meczu podejścia w stylu: Żyjemy w wyjątkowym mieście, jako kibice piłkarscy mamy cholerne szczęście, że urodziliśmy się właśnie tutaj i dwa razy do roku, przy okazji derbów, manifestujemy swoją radość. Ekstraklasowe derby są symbolem całej niesamowitej piłkarskiej różnorodności Krakowa. Gdyby była w nim tylko Wisła albo tylko Cracovia, Kraków byłby zwyczajnym punktem na mapie ekstraklasy. Dopiero to, że z jednego stadionu widać drugi, buduje niezwykłą atmosferę futbolu w tym mieście. Podczas powracających co jakiś czas wojenek o to, czy Kraków powinien finansowo wspomagać swoje ekstraklasowe kluby, czy jednak nie, pada czasem hasło, że akurat to miasto nie musi się promować poprzez futbol. Może i nie musi, ale powinno. Aż dziwne, że tego nie eksponuje. Bo Kraków to nie tylko miasto poetów, królów i artystów. To także miasto futbolu.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.