Innowacyjność w konserwatywnym świecie. Odwieczny paradoks niemieckiej piłki

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
BRATWURSTGLOWNE.jpg
Alexander Hassenstein/Bongarts/Getty Images

Adolf Dassler pierwsze kołki do butów piłkarskich wkręcał w finale mistrzostw świata amatorom, którzy nie grali nawet w krajowej lidze. Postępowość ciągle ściera się w niemieckim futbolu z silniejszym niż gdzie indziej przywiązaniem do tradycji.

Na polski trybunach słychać często, że tutejszy ruch kibicowski uznaje się za przywiązany do tradycji poszczególnych klubów i broniący jej. Często za tradycjonalistów uznaje się fanów angielskich, twardo obstających choćby przy rozgrywaniu dodatkowych meczów w razie remisu w Pucharze Anglii. Jednocześnie jednak na Wyspach Brytyjskich kluby już dawno zostały zabawkami czy też narzędziami w rękach miliarderów, co ogólnie rzecz biorąc, zostało społecznie zaakceptowane. W Polsce z kolei nie było masowych protestów, gdy w lidze pojawił się Bruk-Bet Termalica Nieciecza, stadion Korony Kielce nazwano Suzuki Areną, nakazano rozgrywać mecze ligowe w poniedziałki, a GKS-owi Katowice dołączono do nazwy człon Dospel, bo zapłacił za to producent wentylatorów. Niemiecki futbol często w ostatnich latach słusznie przedstawia się jako światowe centrum innowacji. Równocześnie jednak nie ma na świecie drugiej tak konserwatywnej społeczności piłkarskiej. Tak było od zawsze, a efekty tego dotąd pobrzmiewają. Historia niemieckiego futbolu to dzieje przeplatania się innowacji z tradycją.

INNOWACJA DASSLERA

Gdy w 1954 roku Niemcy sensacyjnie ogrywali w finale mistrzostw świata węgierską Złotą Jedenastkę, na ławce rezerwowych obok selekcjonera Seppa Herbergera siedział Adolf Dassler. To od pierwszych liter jego imienia i nazwiska powstała nazwa firmy adidas. Biznesmen z Frankonii już od dawna zaopatrywał w obuwie piłkarskie niemiecką reprezentację, ale na tamten mundial przygotował coś specjalnego. Pierwsze buty ze wkręcanymi kołkami. Gdy boisko w Bernie zaczynało się robić grząskie i błotniste, po prostu wkręcił piłkarzom dłuższe kołki, by zachowali lepszą przyczepność. Uznaje się to za jeden z czynników, który dał Niemcom pierwsze mistrzostwo świata. Przypomina się czasem tamtą historię, by pokazać często przypisywaną Niemcom pomysłowość i organizację. Co przypomina się rzadko: Niemcy zostali wtedy najlepszą drużyną świata, choć nie mieli ogólnokrajowej ligi, a wszyscy ich piłkarze oprócz gry w piłkę normalnie, nie fikcyjnie, pracowali.

dassler.jpg

PÓŹNIEJ NIŻ POLSKA

Gdy jedenastka Herbergera sięgała po tytuł, w Polsce po mistrzostwo kroczyło Ogniwo Bytom, uciekając Włókniarzowi Łódź. W krajowej lidze grało wówczas jedenaście zespołów. Polacy, podobnie jak Włosi i Hiszpanie, utworzyli ligi pod koniec lat dwudziestych. W połowie lat pięćdziesiątych liga angielska istniała już od sześciu dekad, a zawodowstwo i transfery gotówkowe w niej kwitły. W Niemczech wciąż grało się wtedy w grupach regionalnych, których zwycięzcy walczyli ze sobą w play-offach o mistrzostwo Niemiec. Na oficjalne dopuszczenie zawodowstwa czekano w Niemczech aż do lat siedemdziesiątych.

ZAKAZ GRY Z ZAWODOWCAMI

Cały niemiecki futbol przez pierwsze kilkadziesiąt lat istnienia był oparty na amatorskim fundamencie. Gra w piłkę była dopuszczana co najwyżej jako forma aktywności fizycznej, która przygotowywała naród do wojny. Nie było mowy, by oficjalnie płacić komukolwiek za grę w piłkę. A przynajmniej nie na tyle, by mogło to stanowić jedyne źródło utrzymania. Statut DFB z 1900 roku mówił, że każda z regionalnych federacji może zostać pełnoprawnym członkiem organizacji pod warunkiem, że żaden z jej członków nie jest zawodowym piłkarzem. Już jednak rok wcześniej Walther Bensemann został wyrzucony z Południowoniemieckiej Federacji za zorganizowanie tournée angielskich piłkarzy w 1899 roku. Tłumaczono, że zasady zabraniają nawet dzielenia tego samego boiska z moralnie zepsutymi zawodowcami. Taki stan rzeczy utrzymał się przez dekady. W 1924 DFB oficjalnie zdecydował, że nie pozwala na grę przeciw profesjonalistom. Z tego samego powodu sześć lat później Niemcy odmówili udziału w pierwszych mistrzostwach świata. A w 1930 roku czternastu piłkarzy Schalke zostało na rok zawieszonych, bo oskarżono ich o zawodowstwo. Wilhelm Nier, skarbnik odpowiedzialny za płatności pod stołem, popełnił samobójstwo. Po roku drużyna została przywrócona do gry. Zasady się jednak nie zmieniły.

NIECHĘĆ DO NOWINEK

Z niechęci do wprowadzenia zawodowstwa brały się też inne problemy niemieckiej piłki. Ze względu na powierzchnię kraju, nie było mowy o wprowadzeniu centralnej ligi, bo zawodnicy, którzy by w niej grali, by móc sobie pozwolić na ciągłe podróże z jednego krańca państwa na drugi, siłą rzeczy musieliby być profesjonalistami. Stanowiło to także problem dla reprezentacji, której najlepsi zawodnicy nie jeździli często na mecze, nie mogąc ciągle brać dni wolnych od pracy. Także dlatego Niemcy mieli w tamtych latach tak wielkie problemy w meczach międzypaństwowych. Klęskę w latach trzydziestych z austriackim Wunderteamem tłumaczono właśnie tym, że u sąsiadów z południa grali wyłącznie zawodowcy. Przyczyny słabości były głębsze, jednak również tkwiły w konserwatyzmie. Niemcy czasem sami wykluczali z gry najlepszych piłkarzy. W imię zasad. W 1933 roku Oskar Rohr podpisał umowę z Grasshoppers Zurych, bo w Szwajcarii też grano już zawodowo. Nigdy później nie został powołany do reprezentacji, choć przed wyjazdem strzelał dla niej więcej goli, niż rozgrywał meczów. A pierwszy selekcjoner Otto Nerz miał problem z wprowadzeniem modnego wówczas taktycznego systemu WM, bo, jak pisał Ulrich Hesse w książce „Tor”, napotkał znaczny opór, ponieważ większość piłkarzy i klubów nie widziała powodu, by naprawiać coś, co nie było w ich mniemaniu złe. Podobnie opornie będzie pół wieku później szło wprowadzanie pressingu i gry czwórką obrońców w linii. Piętnaście lat po tym, gdy zrobią to wszyscy inni.

LIMITY PŁACOWE

Druga wojna światowa wiele zmieniła w organizacji niemieckiego państwa i pozostawiła trwały ślad w mentalności narodu. Podejścia DFB jednak nie zmieniła. W całym powojennym porządku także pod wpływem nacisków państw, które wygrały wojnę, był kiepski klimat dla centralizowania czegokolwiek. Zorganizowano kraj federalny, wszystko, co się dało, decentralizując. Nie było więc nawet pomysłu tworzenia krajowej ligi piłkarskiej. To akurat Niemcom pasowało. Przywiązanie do małych ojczyzn i lokalny patriotyzm od dekad były tam tak wielkie, że wielu faktycznie nie widziało powodu, by przedkładać lokalne derby nad możliwość oglądania, jak grają w piłkę zespoły z drugiego końca kraju. Zawodowstwa też nie wprowadzono. Dopuszczono oficjalnie płacenie piłkarzom po trzydzieści marek za mecz, ale jednocześnie zastrzeżono, że wszelkie symptomy profesjonalizmu skutkować będą utratą ulg podatkowych, przysługujących klubom jako publicznym organizacjom non-profit.

DOBRA NIEMIECKA DROGA

W kolejnych latach pułap wynagrodzeń zwiększano, dopuszczając wypłacanie miesięcznie do trzystu dwudziestu i premii w wysokości osiemdziesięciu marek. Jednocześnie wymagano jednak udowodnienia, że ma się normalną pracę i faktycznie się ją wykonuje. Nie powstrzymywało to piłkarzy od wyjazdów za granicę, a związku od dożywotniego wykluczania ich z występów w kadrze. W 1949 roku Hans Poeschl, jako pierwszy powojenny niemiecki piłkarz, zamienił Norymbergę na Zurych i trafił na czarną listę. Podobnie, jak Ludwig Janda, który przeszedł z TSV 1860 Monachium do Fiorentiny, czy Bernd Trautmann, przez lata występujący w lidze angielskiej, nigdy nie zagrał w kadrze. Podczas zagranicznych tournée najlepszych niemieckich piłkarzy transferami kusiły kluby argentyńskie, francuskie, czy hiszpańskie. Fritz Walter, największa niemiecka gwiazda tamtych lat, otrzymał od Kaiserslautern pożyczkę, by móc założyć kino i pralnię. Klub został ukarany grzywną, mimo że zawodnik był zobligowany oddać pieniądze. Potępienie profesjonalizmu także w powojennych Niemczech było wszechobecne. Zwycięstwo w mundialu w 1954 roku utwierdziło społeczeństwo, że obrana droga była dobra. Zwłaszcza że kluby nadspodziewanie dobrze radziły sobie także w nowo utworzonych europejskich pucharach. W 1960 roku Eintracht Frankfurt wciąż mając formalnie piłkarzy-amatorów, dotarł do finału Pucharu Mistrzów, eliminując słynne Glasgow Rangers. Uległ dopiero galaktycznemu Realowi Madryt.

LIGA ZRODZONA ZE WSTYDU

Bundesliga zrodziła się dopiero ze wstydu po mundialu w 1962 roku, który Niemcy zakończyli już w ćwierćfinale porażką z Jugosławią, pucharowej klęsce Norymbergi z Benficą oraz zagrożenia, że wkrótce już wszyscy najlepsi piłkarze uciekną za granicę. Początkiem lat sześćdziesiątych Helmut Rahn, bohater z 1954 roku, wyjechał do Twente Enschede, Horst Szymaniak do Katanii, a Helmut Haller do Bolonii. Dopiero wtedy, w 1963 roku, wydano zgodę na powstanie ogólnokrajowej ligi niemieckiej. Trzydzieści cztery lata po Serie A i La Liga, siedemdziesiąt pięć lat po Football League, trzydzieści sześć lat po lidze polskiej. Kto jednak myślał, że powstanie ligi oznaczać będzie triumf piłkarskiego wolnego rynku, był w błędzie. Piłkarze wprawdzie nie musieli już mieć normalnej pracy, ale maksymalnie mogli zarabiać dwa i pół tysiąca marek. Dotyczyło to jednak uznanych i największych gwiazd. Maksymalną kwotę transferową wyznaczono na poziomie pięćdziesięciu tysięcy. To nawet wtedy były w skali europejskiego futbolu śmieszne kwoty, które kompletnie nie zmieniały pozycji niemieckich klubów na rynku. Piłkarzy kupowało się już wówczas za miliony.

KREATYWNA KSIĘGOWOŚĆ

Obostrzenia zmuszały więc kluby do kreatywności. - W latach 60. w Bundeslidze prawdopodobnie było w Bundeslidze więcej ukrytych kont bankowych i walizek wypchanych pieniędzmi niż we wszystkich podejrzanych zamorskich rajach podatkowych razem wziętych – pisał Hesse. Kaiserslautern kwotę za transfer Jacobusa Prinsa z Ajaksu Amsterdam dorzuciło do ceny za zainstalowanie nowych jupiterów na stadionie. Schalke kupiło dwóch graczy za pięćdziesiąt tysięcy. Jeden z nich był gwiazdą ligi, drugi nie rozegrał w niej żadnego meczu. Było więc jasne, że gwiazda kosztowała tak naprawdę sto tysięcy. System upadł dopiero na początku lat siedemdziesiątych. Spadek z Bundesligi oznaczał w pierwszych latach jej istnienia konieczność przejścia na amatorski tryb działania, a dla zawodników znalezienia normalnej pracy. To sprawiało, że strach przed spadkiem był tak wielki, iż korupcja kwitła. Dopiero wybuch wielkiej afery na początku lat siedemdziesiątych sprawił, że DFB porzuciła wszelkie obostrzenia. Wolny rynek zatriumfował w niemieckim futbolu dopiero od 1972 roku.

POZYTYWNE EFEKTY

Konserwatyzm niemieckiej piłki wcale jednak wtedy nie zniknął. Jego efekty widać do dziś. Także pozytywne. Reforma szkolenia z przełomu wieków, choć oczywiście znacznie spóźniona względem innych krajów, nie mogłaby być tak radykalna, gdyby Niemiecki Związek nie zachował procedury licencyjnej z lat sześćdziesiątych, dającej mu nad klubami znacznie większą władzę niż w innych najsilniejszych ligach. DFB mógł jednym dekretem zmusić kluby nie tylko do utworzenia akademii, ale też określić, ilu zawodników z Niemiec ma grać w grupach młodzieżowych, ilu trenerów i fizjologów ma być zatrudnianych, czy jak ma wyglądać współpraca z lokalnymi szkołami. Relatywnie tanie bilety, stosunkowo dużo futbolu w darmowej telewizji, czy zachowanie miejsc stojących na stadionach, od których odeszło się na prawie całym świecie, to też efekty walki niemieckiego środowiska. - Kibice byli zdeterminowani, by walczyć o to, co uznawali za swoje prawa. W 2001 roku zorganizowali nawet masowy bojkot, który w końcu zmusił prywatną stację telewizyjną do przesunięcia programu piłkarskiego do znacznie wcześniejszego pasma – pisał Hesse.

WARA OD KLUBÓW

Niemiecki konserwatyzm objawia się przede wszystkim w regule 50+1. Obecność klubów w rodzaju Hoffenheim czy Rasenballsportu Lipsk nawet po kilku latach wciąż potrafi wywoływać na stadionach dzikie emocje. W Bremie kibice ścierają się z klubem o sprzedaż praw do nazwy stadionu. Do historycznych nazw obiektów dobrowolnie wracano, świadomie rezygnując z wpływów sponsorskich, choćby w Norymberdze czy w Hamburgu. Nikomu nie mieści się w głowie, by ktoś mógł kupić sobie, jak było w Polsce, prawo do wejścia w nazwę klubu. Zjawiska nawet w polskich warunkach zupełnie normalne, jak to, że Janusz Filipiak jest właścicielem Cracovii, w Niemczech budzą lęk i protesty. Tam wciąż mówi się miliarderom, by dali pieniądze, ale bez otrzymywania decydującego prawa głosu.

KIBIC, NIE KLIENT

Dobrze tę niemiecką specyfikę oddają słowa Hansa-Joachima Watzkego z wywiadu dla „Four-Four-Two” sprzed ośmiu lat. - Gdy tylko pojawia się inwestor, natychmiast w klubie zaczyna się pojawiać struktura korporacyjna. A to nie jest nasza mentalność. Niemiecki kibic chce mieć poczucie, że jest częścią całości. W Anglii fan jest teraz w zasadzie tylko klientem i w sumie może z tym żyć. Ale jeśli powiedziałbyś niemieckiemu kibicowi, że jest klientem, zabiłby cię. On musi czuć się związany z klubem, a jest to możliwe jedynie dzięki regule 50+1. Jeśli naprawdę się jej przyjrzysz, okazuje się, że to członkowie macierzystego klubu wciąż sprawują kontrolę. Oczywiście, my prowadzimy spółkę kapitałową autonomicznie, ale jeśli któregoś dnia członkowie uznają, że powinienem odejść, mogą mnie zwolnić – wyjaśniał.

FUNDAMENT LIGI

To właśnie ostrożne i konserwatywne podejście niemieckiego futbolu do kwestii inwestorów jest dziś największym wyróżnikiem Bundesligi na świecie. James Montague, brytyjski dziennikarz i autor książek, w tym wydanego na polskim rynku „Klubu Miliarderów”, mówił mi kilka lat temu, że niemieccy fani słusznie bronią zasady 50+1 jak niepodległości. - Moment, w którym runie, spowoduje, że runą wszystkie rzeczy, które czynią niemiecki futbol wyjątkowym, budują sukces reprezentacji i sprawiają, że wyjazd na mecz Bundesligi to najlepsze kibicowskie doświadczenie, jakie piłkarski świat ma do zaoferowania. Nigdzie w czołowych ligach fani nie mają tak bliskiego związku ze swoimi klubami. Nigdzie kluby nie są tak mocno zakorzenione w społeczeństwie. Gdyby zlikwidować 50+1, Bundesliga może stałaby się ligą sześciu klubów, a nie jednego, ale skutki byłyby katastrofalne. Kluby w Niemczech to społeczne konstrukty, których nie można niszczyć. A przykłady innych krajów pokazały, że nie można ufać rynkowi, że ich nie zniszczy.

KOLEJNA BATALIA

Nie tak dawno niemieccy kibice wygrali kolejną batalię, która w większości innych krajów już dawno została porzucona. Poniedziałkowe mecze Bundesligi, choć odbywały się tylko sporadycznie, po kilka razy na sezon, regularnie były torpedowane różnego rodzaju protestami. Walka przyniosła efekt. Od sezonu 2021/2022 ma ich nie być. A mecze barażowe oraz spotkania otwarcia Bundesligi i jej zaplecza będą pokazywane w otwartej telewizji. W Niemczech nic się nie zmienia. Wciąż pracują przy niej potomkowie Dasslera, wprowadzający innowacje, na które gdzie indziej jeszcze nie wpadli, ale i potomkowie działaczy z poprzedniego wieku, pilnujący, by futbol pozostał sprawą jak najbardziej przyziemną.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.