Inna angielska porażka. Czas zaktualizować podręczniki futbolu (KOMENTARZ)

Zobacz również:Piękne kulisy kadry Manciniego. 12 rzeczy, których dowiedzieliśmy się po serialu „Sogno Azzurro”
Reprezentacja Anglii
John Sibley - Pool/Getty Images

To, że Anglia w decydującym momencie przegrała, bo nie dość dobrze strzelała rzuty karne, kusi, by dopisać finał na Wembley do długiej listy klęsk tamtejszego futbolu. Jednak to było niepowodzenie innego rodzaju. Anglicy w wydaniu reprezentacyjnym, choć nigdy by tego nie przyznali, jak futbol stary, służyli światu za pośmiewisko. Na tym turnieju, mimo że go nie wygrali, coś definitywnie pękło. Anglia jest silna. I to całkowicie burzy znany od dekad piłkarski porządek.

Szkocki dziennik “The Nation” na okładce wydania poprzedzającego finał mistrzostw Europy umieścił Roberto Manciniego, stylizowanego na “Waleczne serce”, nazywając go ostatnią nadzieją i apelując o ocalenie Szkotów, bo “nie zniesiemy kolejnych 55 lat ich gadaniny o tym”. Dopiero to hasło uświadomia, jak bardzo mocno fakt, że reprezentacja Anglii jest silna, zmienia wszystko, co do tej pory było wiadomo o futbolu. Wywraca tę kulturę do góry nogami. Wymaga pisania podręczników na nowo. To zmiana przynajmniej tego kalibru jak Hiszpania zaczynająca seryjnie wygrywać, Holandia porzucająca piękną grę, czy Niemcy przestający bazować na sile fizycznej. Nawet pomimo nieznacznej finałowej porażki, po tym turnieju znaleźliśmy się w świecie, w którym niewielu z nas kiedykolwiek żyło. Świecie, w którym Anglików się szanuje i poważa, a nie traktuje jako zawsze wdzięczny obiekt do kpin.

ZESPÓŁ JAK PRAWO MURPHY’EGO

Wchodzenie w świat futbolu przypomina wchodzenie w świat w ogóle. Na początku człowiek pojawia się i widzi tylko fascynujący obraz, którego nie zna. Przez samodzielną obserwację i przy pomocy starszych oraz bardziej doświadczonych, poznaje nazwy i role widzianych na obrazie postaci, dowiaduje się, jakie zachodzą między nimi relacje, uczy się, co wolno, a czego nie wolno. W świecie futbolu rola Anglików była od lat jasno rozpisana. Papierowego tygrysa. Kolosa na glinianych nogach. Tego, który się puszy, ale przewraca się pod pierwszym powiewem. Drużyny będącej ucieleśnieniem prawa Murphy’ego. Jeśli coś może u niej pójść nie tak, zawsze idzie.

MECHANIZM KLĘSK

Będąc choć trochę świadomym kibicem, wręcz nie wypadało się dziwić, że Anglia zawodzi. To naturalne i normalne. Nawet jedna z najbardziej znanych książek piłkarskich, w Polsce znana jako "Futbonomia", została pierwotnie wydana jako "Why England lose". Tylko ktoś znajdujący się na bardzo wczesnym stadium socjalizacji mógł się jeszcze nabierać na skład naszpikowany tymi wszystkimi gwiazdami angielskiej ligi. Każdy inny doskonale wiedział, że jakiś kolejny trenerski półgłówek albo przynajmniej ktoś przemieniony w takiego przez angielską prasę, będzie się starał zmieścić je wszystkie jednocześnie na boisku, obawiając się linczu. Że gwiazdy będą niezadowolone z roli, jaką odgrywają w kadrze. Że ich partnerki celebrytki na pewno podbiją sprzedaż tabloidów jeszcze bardziej niż tradycyjna przedturniejowa euforia i ogłaszanie, że kadra jedzie po mistrzostwo. Zmieniały się tylko nazwiska, które z Anglią niczego nie osiągały. Dla jednego pokolenia twarzą angielskich klęsk był Gary Lineker, dla kolejnego Alan Shearer, dla jeszcze młodszego Steven Gerrard i Frank Lampard. Mechanizm cały czas był jednak dokładnie ten sam. Anglia wyglądała na piłkarską potęgę tylko wtedy, gdy akurat w eliminacjach trafiła na Polskę.

PIERWSZY WAŻNY MECZ

Kiedy Anglicy w 1/8 finału wyeliminowali Niemców, uświadomiłem sobie, że pierwszy raz w życiu widziałem naprawdę ważny mecz wygrany przez Anglików. Poznałem ich, gdy na Euro 2000 zdołali przegrać z Portugalią, choć prowadzili dwiema bramkami, a potem nie dali rady także Rumunii. Na mundial w 2002 roku pojechali tylko dlatego, że w ostatniej akcji meczu z Grecją David Beckham strzelił niesamowitego gola z rzutu wolnego, co było fetowane z tradycyjną dla Anglików przesadą, a z samego turnieju wyrzucił ich Ronaldinho, kompromitując angielskiego bramkarza, co będzie stałym motywem wielu ich porażek. Podobnie jak niezwykłe okoliczności towarzyszące zwykle ich odpadnięciu. Czasem był to bramkarz rywali, zrzucający rękawice przed ostatnim karnym i broniący gołymi rękami, jak Ricardo w 2004 roku. Czasem czerwona kartka Wayne’a Rooneya w 2006. Czasem arbiter niezauważający, że piłka ewidentnie przekroczyła linię bramkową rywali, jak w 2010. Czasem Andrea Pirlo upokarzający ich karnym zdobytym “Panenką” jak w 2012. A czasem po prostu byli beznadziejnie słabi. Jak w 2008 roku, gdy nie zakwalifikowali się, choć zrobiła to nawet Polska. Jak w 2016 roku, gdy umożliwili epokowy sukces Islandii. Albo w 2014 roku, gdy zdobyli jeden punkt w grupie z Kostaryką, Urugwajem i Włochami.

KRÓTKA LISTA WYGRANYCH

Turniej sprzed trzech lat miał inny posmak, bo doszli do półfinału, ale jednak nie zdołał całkowicie przełamać złego wrażenia. Bo trafili do znacznie łatwiejszej części drabinki, czego i tak nie zdołali wykorzystać. Osiągnęli sukces, lecz by to zrobić, potrzebowali ograć Panamę, Tunezję, Kolumbię (po karnych) i Szwecję. Z Belgią i Chorwacją przegrali. Lista zwycięstw w fazach pucharowych z ostatnich dwudziestu lat nadal nie wyglądała imponująco: Kolumbia, Szwecja, Ekwador, Dania. Choć po tegorocznych Niemcach nie spodziewałem się absolutnie niczego dobrego i nie traktowałem ich jako poważnego kandydata do tytułu, patrząc na to, jak ogrywają ich Anglicy, czułem, że widzę coś zupełnie nowego.

WYPACZONA PIOSENKA

Jako że w świat futbolu wsiąknąłem od razu mocno i chciałem od razu dowiedzieć się wszystkiego, bardzo wcześnie dotarło do mnie, że to nie tylko specyfika moich czasów. Tak było zawsze. Odkąd statki z piłkami na początku XX wieku upowszechniły się na tyle, że w futbol nauczono się grać w różnych zakątkach świata, Anglicy zawsze byli pośmiewiskiem. Odkąd wyszli ze swojej piłkarskiej splendid isolation, wszelkie ich kontakty ze światem zewnętrznym wiązały się dla nich zwykle z porażkami. Sami zresztą to wiedzą. Sens hasła “Football’s coming home” został w ostatnich tygodniach wypaczony, stając się hasłem nadchodzącego triumfu, bo sama piosenka opowiada o paśmie cierpień i porażek nierozłącznie związanych z kibicowaniem Anglii oraz naiwnej nadziei, że tym razem będzie inaczej.

POGOŃ ZA CZECHAMI

Na pierwsze trzy mundiale nie pojechali, bo rywali uważali za niegodnych swojego poziomu. Gdy w końcu pojechali, przegrali ze Stanami Zjednoczonymi, w których w 1950 roku ta dyscyplina sportu właściwie jeszcze nie istniała. Chwilę później zmiażdżyli ich na Wembley Węgrzy. Do 2018 roku mieli na koncie tyle awansów do półfinałów mundiali, ile ma Polska. Kiedy angielscy uczestnicy podcastu “Guardiana” ekscytowali się ostatnim awansem do finału, ich irlandzki kolega błyskotliwie zwrócił uwagę, że jeszcze trochę i będą tak samo dobrzy, jak Czesi. To zabawne, ale prawdziwe. Anglicy niby byli powszechnie zaliczani do tradycyjnych potęg, ale ich dorobek na mistrzostwach Europy wyglądał skromniej niż Greków, Duńczyków, Rosjan czy Czechów.

SKRZYWIENIE RZECZYWISTOŚCI

W tym całym krajobrazie klęsk istniał jeden nieprawdopodobny wyjątek, czyli 1966 rok, czyli turniej, który nie przynależał już w moich czasach do normalnych mundialowych wspomnień, lecz opowiadany był jak żywoty świętych. Uczestnicy tamtej drużyny otrzymywali tytuły szlacheckie. Pies znajdował na śmietniku zagubione trofeum mistrzowskie. Cały świat dyskutował nad prawidłowością gola dla Anglików. Liniowy, który miał wpływ na podjęcie tej decyzji, stał się bohaterem narodowym Azerów. Anglia wygrywała z Niemcami. Jeśli się tego wszystkiego nie widziało, trudno było uwierzyć, że 1966 roku naprawdę się wydarzył. I trudno było traktować go jako coś normalnego. Raczej jako jakiś nieprawdopodobny wyjątek.

Bohater emitowanego przed laty serialu “Zagubieni” miał powiedzonko “i dlatego redsocksi nigdy nie wygrają mistrzostw”. Podczas pobytu na wyspie, na której rozbił się jego samolot, doszło na świecie do wielu trudnych do wyjaśnienia zdarzeń. Ale na najbardziej zszokowanego wyglądał, gdy tuż po powrocie do normalnego świata zobaczył w wiadomościach urywek z mistrzowskiej fety Boston Red Sox. To wtedy doszło do niego, że nic już nie będzie takie samo. Że świat, który znał, już nie istnieje, a powiedzonka, które stosował, przestały być aktualne.

MOCNI “REDSOCKSI”

Na Euro “redsocksi” nie wygrali, ale czuję się podobnie. Dziwnie byłoby, gdyby współcześni piłkarze osiągnęli coś podobnego, co bogowie z 1966 roku. Ale być może jeszcze dziwniej wiedzieć, że selekcjoner Anglików to mądry i rozważny lider, zarządzający grupą świadomych i dobrych piłkarzy. Dziwnie będzie przed kolejnym turniejem całkiem serio myśleć o Anglikach jako faworytach. Dziwnie byłoby nazywać Anglików mistrzami Europy, ale nazywać ich wicemistrzami też będzie dziwnie. Futbol kolejny raz pokazał, że nawet jeśli myślimy, że wszystko już widzieliśmy, tak naprawdę nie widzieliśmy jeszcze niczego. To jak z przyjściem na świat. Nawet jeśli poznajemy zasady i relacje, nawet jeśli starsi wyjaśniają nam, jak co działa, po czasie często okazuje się, że zasady i relacje się zmieniają, a starsi wcale nie mieli racji. Tu też nie mieli. Anglicy minimalnie przegrali, ale trudno już mieć poczucie, że naprawdę są genetycznie niezdolni do wygrania czegokolwiek. Przeciwnie. Sprawiają wrażenie, że ten moment nieuchronnie nadchodzi.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.