Awans, czyli zapowiedź spadku. Dlaczego tak trudno być beniaminkiem ekstraklasy

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
wartaglowne202008280033-dzi.jpg
P.Dziurman / 400mm.pl

W ostatniej dekadzie niemal jedna trzecia drużyn wchodzących do najwyższej ligi, nie daje rady się w niej utrzymać. To wynik bliski historycznego rekordu. O przepaści i o tym, czy szersze otwieranie drzwi drużynom z I ligi ma sens.

Przerwę reprezentacyjną na pozycji lidera spędził niespodziewanie Górnik. Bardzo dobre wejście w sezon nie powinno jednak zbyt szybko rozpalać marzeń kibiców. Tuż po wygranej ze Stalą Mielec (2:0) stoper Paweł Bochniewicz zwrócił uwagę, że na razie zabrzanie mierzyli się jedynie z beniaminkami. W domyśle: czas na prawdziwą weryfikację dopiero nadejdzie. Wprawdzie Marcin Brosz mocno w Mielcu chwalił zarówno gospodarzy, jak i Podbeskidzie Bielsko-Biała, które jego drużyna rozbiła tydzień wcześniej (4:2), ale to akurat trener znany z kurtuazji i wypowiedzi pełnych szacunku dla rywali. - Podbeskidzie i Stal pokazały się na duży plus. Wnoszą świeży powiew, którego niekiedy brakuje. Grają otwartą piłkę. Szukają trzech punktów. To wartość dodana dla ligi – mówił. Nawet jeśli to prawda, że bielszczanie i mielczanie nie przestraszyli się ekstraklasy, jego piłkarze udzielili im na razie lekcji gry na tym poziomie. A przecież jest w elicie kilka drużyn, u których egzaminy mogą być jeszcze trudniejsze niż u zabrzan.

TRUDNE OSTATNIE LATA

Sześć meczów rozegranych to jeszcze za mało, by bić na alarm. Nawet jeśli trzech beniaminków uzbierało w nich tylko dwa punkty, bo Warta Poznań radzi sobie na razie jeszcze gorzej. Rozmowy o poziomie beniaminków na tak wczesnym etapie sezonu pojawiają się jednak przede wszystkim ze względu na kontekst ostatnich lat, gdy z ligi zawsze spadał ktoś, kto chwilę wcześniej do niej awansował. W 2018 roku Sandecja Nowy Sącz, w 2019 Miedź Legnica i Zagłębie Sosnowiec, a w 2020 ŁKS. W ostatnich latach tylko jeden beniaminek zdołał od razu przebić się do górnej części tabeli. Był to... Górnik Brosza, który natychmiast po awansie zapewnił sobie grę w europejskich pucharach. Jeśli „śmiertelność” beniaminków w ostatnich latach jest tak duża, a tegoroczni wchodzą w sezon najgorzej od pięciu lat, są powody, by pytać o poziom nowych drużyn. Zwłaszcza że tendencja władz ligi zmierza do coraz szerszego otwierania wrót do ekstraklasy. W tym roku po raz pierwszy od jedenastu lat jest aż trzech beniaminków. W kolejnym liga będzie liczyć osiemnaście zespołów. Jak więc naprawdę wygląda kwestia przepaści między ekstraklasą a I ligą? Ostatnie dwa lata to tylko nagromadzenie nieszczęść klubów, które awansowały, czy też część szerszej tendencji?

SĘDZIOWIE I PRZYGOTOWANIA

Krzysztof Brede, trener Podbeskidzia, w „Przeglądzie Sportowym” wskazywał na różnice w sędziowaniu. Twierdził, że gdy arbiter widzi gracza o uznanej marce w ekstraklasie, powalanego na murawę przez anonimowego nowicjusza, chętniej dmucha w gwizdek niż w sytuacji odwrotnej. Michał Jakóbowski z Warty skompromitował się na całą Polskę, gdy w meczu z Lechią Gdańsk (0:1) otrzymał dwie żółte kartki za symulowanie, nie będąc przyzwyczajonym do tego, że gra w lidze, w której funkcjonuje VAR. Arbitrami można jednak ewentualnie tłumaczyć pojedyncze niepowodzenia beniaminków w konkretnych meczach, a nie kilka nieudanych sezonów. Większym problemem dla tegorocznych beniaminków jest to, jak wyglądały ich letnie przygotowania. O ile Podbeskidzie i Stal miały jeszcze choć trochę czasu, by chociaż organizacyjnie przystosować się do najwyższej ligi, o tyle Warta kilka tygodni przed pierwszym meczem nowego sezonu, biła się jeszcze o awans w dwustopniowych barażach. Trudno wymagać od niej, by bezboleśnie weszła w nowe rozgrywki.

NOWY STYL

Wydaje się jednak, że największym problemem dla wielu beniaminków jest konieczność błyskawicznej zmiany stylu gry. By wygrać I ligę, muszą najczęściej zamienić się w sprawne machiny oblężnicze. Rywale nierzadko nastawiają się na mecze z faworytem bardziej defensywnie. Czasem dzieje się tak nawet w meczach u siebie. Kluby bijące się o czołowe lokaty w lidze muszą długo utrzymywać się przy piłce, cierpliwie budować ataki pozycyjne i zabezpieczać się przed kontratakami. Po awansie zwykle brakuje im umiejętności, by w podobny sposób grać w ekstraklasie. Niektórzy próbują, jak w zeszłym roku ŁKS, i kończą fatalnie. Inni muszą nagle nauczyć się grać zupełnie inaczej. Zamiast kopać piłkę, biegają za nią. Zamiast rozrywać obrony cierpliwymi wymianami podań, bazują na kontratakach i stałych fragmentach gry.

NAGŁE ZMIANY ZAŁOŻEŃ

Jednym z najbardziej znamiennych tego przykładów było Podbeskidzie po poprzednim awansie w 2011 roku. Górale w I lidze imponowali wtedy świetną ofensywą. W Pucharze Polski zachwycili kraj, eliminując ówczesnego mistrza Polski Wisłę Kraków i omal nie wchodząc do finału kosztem Lecha Poznań. Gdy jednak przyszło im grać ze słabszym ekstraklasowym rywalem, zostali zmiażdżeni. Po porażce 0:6 w Bełchatowie trener Robert Kasperczyk błyskawicznie nastawienie zespołu na znacznie bardziej defensywne i kilka tygodni później wygrał w Warszawie z Legią. Nie każdego trenera stać jednak na to, by w taki sposób schować do kieszeni to, co funkcjonowało miesiącami. Dlatego tak często beniaminek po pierwszym zderzeniu z najwyższą ligą musi zmienić trenera, by zacząć grać zupełnie inaczej. Albo rozstać się z boiskowymi bohaterami sprzed roku, którzy po awansie wcale nie okazują się już tak dobrzy, jak na tle I-ligowców.

UDANE PRZYKŁADY

Nie ma przypadku, że najlepiej poradzili sobie w ostatnich latach ci beniaminkowie, którzy w I lidze bazowali na czymś innym niż świetna ofensywa. Raków Częstochowa jeszcze przed awansem słynął z dobrej obrony, organizacji i skutecznie wykonywanych stałych fragmentów gry, więc w najwyższej lidze trener Marek Papszun nie musiał aż tak mocno zmieniać założeń. Choć bez pewnych korekt taktycznych i sporych zmian personalnych w zespole i tak się nie obeszło. Brosz też jest trenerem preferującym pressing i szybkie przejście do ataku. W I lidze, gdzie niemal wszyscy rywale traktowali jego drużynę jak Real Madryt i okopywali się przed własną szesnastką, Górnik męczył się niemiłosiernie i awans wywalczył cudem dopiero na ostatniej prostej. W ekstraklasie nagle taki sposób gry był jednak znacznie łatwiejszy do wykonania, co sprawiło, że zabrzanie zostali rewelacją ligi.

KONIECZNOŚĆ ZMIANY

Brede od razu po awansie mówił o konieczności zmiany organizacji gry. Na razie tego jednak po jego zespole nie widać. Podbeskidzie jest takie samo jak w I lidze. Szalone, ofensywne, strzelające sporo goli, ale także przyjmujące ich dużo, bo na razie średnio trzy na mecz. W Stali roszady siłą rzeczy były nieuniknione, bo w klubie zdecydowano się w lecie na zmianę trenera. Z kolei Warta nie musi wiele zmieniać. Gracze Piotra Tworka nie byli w I lidze traktowani jak kandydat do awansu, więc zwykle nie musieli sobie radzić ze zmasowaną obroną rywali. Poznaniacy mogą zachować styl, który dał im awans. W ich przypadku główne pytanie dotyczy raczej umiejętności zawodników. Jeśli Warta spadnie, stanie się tak raczej nie ze względu na nieodpowiednią taktykę, lecz z powodu indywidualnych braków zawodników. Choć na jakiekolwiek wnioski, kto będzie najsłabszym z beniaminków, na razie jest zdecydowanie zbyt wcześnie. Rok temu ŁKS miał po dwóch kolejkach cztery punkty i zachwycał ligę. Trudno było wtedy przewidzieć, że spadnie z takim hukiem.

ABSOLUTNI MAJĄ GORZEJ

Pozostaje jeszcze pytanie o ogólną ligową tendencję. Czy faktycznie pomiędzy ekstraklasą a I ligą wyrosła w ostatnich latach przepaść? W historii ligi ekstraklasa miała 196 beniaminków. W pierwszym sezonie po awansie spadło 25 procent z nich. Inaczej mówiąc: 3/4 drużyn, które wchodzą do ligi, zostaje w niej na kolejny rok. Najczęściej zajmują jedenastą pozycję i zostają w ekstraklasie na trzy lata. Tegoroczni beniaminkowie mają o tyle łatwiej, że żaden z nich nie pojawił się w lidze po raz pierwszy. Statystycznie bowiem absolutni beniaminkowie, czyli tacy, którzy nie grali w ekstraklasie nigdy wcześniej, mają znacznie trudniej. Od razu po awansie spada 37% z nich (najświeższe przykłady: Miedź i Sandecja), a najczęściej znikają w drugim roku pobytu w lidze. W XXI wieku najlepszym absolutnym beniaminkiem było Podbeskidzie z 2011 roku, które wytrzymało w elicie pięć sezonów. Jednak historia uczy, że tak naprawdę dopiero od drugiego awansu można myśleć o ustabilizowaniu pozycji. Najlepszym tego przykładem był Piast Gliwice, który dwa lata od pierwszego awansu spadł z ligi, ale wrócił do niej już zupełnie odmieniony i stał się stabilnym ekstraklasowym klubem.

BLISKO REKORDU

Sytuacja beniaminków różni się jednak w zależności od konkretnych dekad. Najgorsza była przed wojną oraz w latach 90., gdy od razu spadało 31% beniaminków. W tym kontekście wynik z ostatniej dekady faktycznie jest znamienny. W latach 2011-2020 z ligi w pierwszym sezonie po awansie spadło 30% beniaminków, czyli bardzo blisko historycznego rekordu. Dla porównania, w latach 2001-2010 było to 17, a w latach 80. tylko 16%. Tak więc głosy o tym, że między ekstraklasą a I ligą pojawiła się w ostatnich latach przepaść, nie wyglądają na tle tych danych na przesadzone. To akurat byłaby dla polskiej ligi całkiem niezła wiadomość, bo choć historie o beniaminkach, którzy z marszu biją się o europejskie puchary, miło się śledzi i ogląda, zwykle nie świadczą one dobrze o poziomie ligi. W najsilniejszych europejskich rozgrywkach beniaminkowie zwykle stają się automatycznie głównymi kandydatami do spadku. Pytanie więc, czy akurat teraz szersze otwieranie przed nimi w Polsce drzwi nie wpłynie niekorzystnie na poziom ligi.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.