TOP 10 najlepszych zagranicznych albumów 2023 roku

Albumy

To już ostatnia prosta naszych podsumowań. Za chwilę zestawienie najlepszych polskich albumów, ale najpierw płyty światowe. A wśród nich m.in. eksperyment porównywany przez jego autora do przeskoków Picassa między malarstwem i rzeźbą oraz psychodeliczna ucieczka od hip-hopu, który stał się okropnym miejscem.

W TOP 10 najlepszych zagranicznych albumów 2022 roku triumfowała Rosalía z MOTOMAMI. Bo w sumie, kto inny miałby. Zaraz za nią znaleźli się natomiast Beyoncé i Denzel Curry. Przechodzimy do tego, co tu i teraz.

10
Jim Legxacy – „homeless n*gga pop music”

Nikt tak dobrze nie opisuje miasta za pomocą dźwięków jak Jim Legxacy. Dlatego jego album trzeba rozpatrywać jako muzyczny reportaż o południowym Londynie, a nie zwykłą płytę. Konsekwentnie negując istnienie sztywnych ram, 23-latek miesza drill, pop, afrowave czy garage, komponując ballady o życiu, miłości i poszukiwaniu szczęścia. Przede wszystkim jako DJ, a dopiero później raper, oddaje hołd brzmieniom z przeszłości; wykorzystuje sample z Candy Rain od Soul for Real czy z serialu Hannah Montana, wprowadzając do ulicznych kawałków sentymentalny nastrój. Mimo współpracy z Fred Again.. i obecności na EP-ce Centrala Cee oraz Dave’a – Jim Legxacy to dla wielu postać wciąż anonimowa. A szkoda, bo ze świecą szukać równie oryginalnego i ciekawego artysty na brytyjskiej scenie. Jj Święcicki

9
André 3000 – „New Blue Sun”

Miałbym ochotę rozpisać się o tej płycie na dobre kilka stron i rozłożyć każdy z pobrzmiewających w niej kontekstów na czynniki pierwsze. Pociągnąć dalej wątek, który każe André 3000 twierdzić, że rap nie jest najlepszą formą, żeby mówić o swoim dorosłym, poukładanym życiu. Umiejscowić New Blue Sun w historii krążków od powszechnie rozpoznawalnych, mainstreamowych artystów, którzy zarzucili gatunkową przynależność i złożyli akces do niszowych, poszukujących środowisk. Zaznaczyć jak ważnym – i na wskroś aktualnym – wydarzeniem jest dialogujący z jazzem, ambientem i muzyką etniczną, instrumentalny zwrot w dyskografii połowy duetu Outkast. Przenalizować, jak z tym albumem obchodzi się – samplujące go i nawijające do niego – środowisko rapowe i jak wiele on znaczy dla międzystylowej, new age’owej sceny skupionej wokół Leaving Records. Na to wszystko nie ma tu jednak miejsca, więc po prostu odpalcie sobie pierwszy solowy krążek Dré i zanurzcie się w jego bezkresnej, kojącej głębi; obmyjcie się nim, otulcie i dajcie mu się zabrać gdziekolwiek miałby on was zaprowadzić. Filip Kalinowski

8
Kali Uchis – „Red Moon in Venus”

Gdyby wyrzucić z tej płyty kilka ładnych, ale mało intrygujących snujów, byłaby wybitna. Ale nawet bez tak brutalnej edycji – niewymuszona, bardzo naturalnie brzmiąca, krzyżówka Tame Impali z Sade robi spore wrażenie. Siłą Red Moon In Venus jest eklektyzm, ale taki dyskretny, bez bucowatego popisywania się mnogością inspiracji. Nic tu nie krzyczy, choć Kali Uchis lubi konkret w tekstach. I właśnie – gdy melodie wytracają charakter, gęstnieje w treści. Bo trzeci pełnometrażowy album amerykańskiej artystki kolumbijskiego pochodzenia to zestaw ezoterycznych piosenek pisanych wiarą w to, co niematerialne i potrzebą duchowego doświadczenia. A także feministyczny hołd złożony boginkom: Wenus od miłości, Hedone od przyjemności i Huitace, patronce swobodnej seksualnej ekspresji wbrew bigoterii i seksistowskim przekonaniom o cnotliwych damach. Może to jeszcze nie album konceptualny, ale na pewno spójna, konsekwentna opowieść o wielu wymiarach żeńskości z budującym morałem, że prawdziwie rewolucyjna moc miłości objawia się dopiero, gdy pokochasz samą siebie. To, że banalne, nie znaczy, że nieprawda. Angelika Kucińska

7
Lil Yachty – „Let's Start Here”

Chwilę po premierze tego najbardziej niespodziewanego wydawnictwa ostatnich lat – przypominamy: słodki głupolek od Poland wjechał w uniwersum jak z najbardziej wyćpanych 60'sowych sesji Pink Floyd – zastanawialiśmy się w redakcji, czy to faktycznie jest dobry album, czy po prostu staliśmy się ofiarami eksperymentu społecznego? Teraz, po blisku dwunastu miesiącach, kiedy przeleci się przez całość: od tego ekstatycznego szaleństwa w otwierającym the BLACK seminole, przez soulowe running out of time, impalowskie WE SAW THE SUN!, po rozimprowizowane REACH THE SUNSHINE, znamy już odpowiedź. Już mniejsza z tym, że zaskoczenie, ale to naprawdę broni się jako kompleksowy hołd złożony Latu Miłości. Fajnie, że z perspektywy gwiazdy rapu też dobrze widać lata sześćdziesiąte. Jacek Sobczyński

6
billy woods & Kenny Segal – „Maps”

Postać flanera pojawiła się w na ulicach XIX-wiecznych francuskich miast, by włóczyć się po nich, obserwować i… wkurzać mieszczuchów beztroską i (rzekomym) marnotrawstwem czasu, który można przecież było zawsze spieniężyć. Flaner tymczasem dał światu refleksję nad rodzącą się wówczas metropolią, jej strukturą i życiem społecznym; gęstą siatkę odniesień i meafor, analiz i syntez. Co bardziej spostrzegawczych, ulicznych raperów można by więc spokojnie nazwać flanerami, a że dzisiejszy świat nie zamyka się już zwykle w granicach kilku ulic, to ich polem eksploracji jest cała globalna wioska. Idealnym przykładem takiego widzenia planety jest drugi wspólny krążek billy’ego woodsa i Kenny’ego Segala. Pełen dygresji i popkulturowych cytatów, rozmyślny zapis post-pandemicznych tras koncertowych, w których uczestniczył jeden z najbardziej docenionych MC’s początku trzeciej dekady XXI wieku. Na kolejnych przystankach tego realnego, ale i symbolicznego touru, woods jest nieustannie zjetlagowany, najarany marnym bądź za drogim weedem i zmęczony ciągłymi soundcheckami oraz rozmowami z nieszczególnie mądrymi ludźmi – pisałem w majowej recenzji Maps. Pół roku, które minęło od tamtej pory jeszcze utwierdziło mnie w przekonaniu o tym, że jest to jedna z najlepszych rapowych powieści drogi, jakie kiedykolwiek powstały i też jeden z najciekawszych albumów konceptualnych w historii gatunku. Filip Kalinowski

5
Caroline Polachek – „Desire, I Want to Turn Into You”

Nie ma w popie obecnie drugiej postaci realizującej tak autorski, osobny pomysł na piosenki jak Caroline Polachek. W The Gurdian nazwali ją Kate Bush pokolenia Z i mieli rację. To ten sam rozmach w aranżacjach i fantazja w tekstach; ten sam głód eksperymentu w trzewiach; taka sama opera w głosie. Na Desire, I Want To Turn Into You Polachek bywa przesadnie poważna i rozbrajająco kampowa, balansując pomiędzy szlachetnym sacrum a totalnym kiczem. Uprawia teatralny, perwersyjnie udramatyzowany avant-pop, w którym ze swobodą wytrawnej erudytki zestawia mocarne synthy z lat osiemdziesiątych i gitarę flamenco, a w abstrakcyjnych tekstach puszcza oko do fanek Alicji z Krainy Czarów i oddaje się filozoficznej refleksji nad miłością, która zniewala i nad pożądaniem, które niszczy. Brawurowa rzecz. Angelika Kucińska

4
Kelela – „Raven”

Tak brzmi współczesne R&B. Obecna na scenie muzycznej od ponad dekady – Kelela powraca po kilkuletniej nieobecności nie po to, żeby komuś coś udowodnić, ale by złożyć hołd czarnej queerowej społeczności i z nią rezonować. „Raven” to mój pierwszy oddech w ciemności, potwierdzenie perspektywy czarnej kobiety pośród systemowego wykreślenia i dźwięk naszej wrażliwości zamienionej w moc – przyznała w jednym z wywiadów. Nie bez powodu na Raven wielokrotnie pojawia się motyw wody; żywiołu, który może być otulający i wszechogarniający. Brzmienie jest jednocześnie świeże i uniwersalne, wywołuje uczucie odprężenia i napięcia; nadaje się zarówno do sypialni jak i eleganckiego klubu. Prezentuje całe spektrum emocji. Karina Lachmirowicz

3
Travis Scott – „Utopia”

W Pitchforku grzmieli, że porywając się na ultymatywny rapowy blockbuster, Travis Scott zawiódł, dowożąc jedynie puste widowisko. Co brzmi skądinąd jak XIX-wieczny zarzut Mickiewicza pod adresem Słowackiego, że jego poezja to kościół bez Boga. Raper z Houston rzeczywiście bliżej ma do wizjonerskiego producenta wykonawczego niż staroszkolnego artysty-charyzmatyka i może pełnić na własnym albumie rolę awatara jak w Fortnite, ale w żaden sposób nie przeszkodziło mu to wypełnić Utopii spektakularną treścią. Jakby promptował superkomputer fascynacją Yeezusem i snami o potędze, śnionymi na przecięciu mainstreamu i sceny rapowej. Ten materiał to wysokobudżetowa i przenikliwa esencja z popkultury, obejmująca – literalnie – wszystko i wszystkich (pochyliliśmy się nad tym w recenzji); stawiająca uczestników w najlepszym możliwym świetle (patrz: Teezo Touchdown); pozwalająca poczuć się, jak ten gość, który zaklepał sobie w IMAX miejsce na środku pierwszego rzędu na Oppenheimerze. Marek Fall

2
Amaarae – „Fountain Baby”

Kilka lat temu w wywiadzie dla Pitchforka Amaarae przyznała, że chciałaby zostać kwintesencją afrykańskiej księżniczki pop. Po premierze drugiego albumu należy przyznać jej ten tytuł bez cienia wątpliwości. Artystka prezentuje tu afropop w najbardziej seksownej, futurystycznej i marzycielskiej odsłonie. Melodyjnie perfekcyjne; kompozycyjnie wszystko się zgadza; repeat value wysokie. A wokal Amaarae nie ma sobie równych – unikat jak Rosalía, potęga jak Beyoncé, urok jak u Grimes – pisaliśmy przy okazji podsumowań półrocznych. Zaraz po premierze wiadomo było, że ten longplay, gdzie Amaarae zabiera nas do zatłoczonego klubu na zmysłową i duszną noc, to wyjątkowa pozycja. W tym momencie jasne już, że Fountain Baby to czołówka najlepszych płyt tego roku. Karina Lachmirowicz

1
JPEGMAFIA & Danny Brown – „SCARING THE HOES”

Do y'all ever hear an album and it's just like, banger, banger, banger... JPEGMAFIA w jednym z wywiadów przybraggował, że on z Dannym Brownem to dla eksperymentalnego hip-hopu duet jak Batman i Superman. I SCARING THE HOES to serio jest akt superbohaterski; przynależny – dodajmy – superbohaterom z jakiejś fentanylowej rzeczywistości równoległej. Wisiał w powietrzu ten album od dawna. Wreszcie Peggy uznał, że skoro Kanye został nazistą, Danny jest jego ulubinym raperem i trzeba w końcu to zrobić. Sięgnął po Rolanda SP-404 i przy pomocy wyłącznie tego narzędzia, zajmującego zaszczytne miejsce w tradycji gatunku, wyprodukował materiał z końca popkultury i końca internetu. Zakręcił na wariata kalejdoskopem sampli (tu Dirty Beaches, tam Milkshake Kelis, gdzie indziej 80sowa muzyczka reklamowa z Japonii) i znalazł w tym szaleństwie metodę, żeby następnie zrealizować nagrania z Dannym, który – swoją drogą – był wówczas w rozsypce i tydzień przed premierą zdecydował się zamknąć na odwyku. W straceńczym porywie zostało więc zrobione SCARING THE HOES; płyta, która może wiele mieć z mema (co za tytuł!), co nie przeszkadza rozpatrywać jej w kategoriach hip-hopowego dzieła sztuki. Marek Fall

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Komentarze 0