Opóźniony rachunek za całokształt. Dlaczego najbardziej stabilny klub Bundesligi wisi nad przepaścią?

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
Bundesliga
Lukas Schulze/Bundesliga/Bundesliga Collection via Getty Images

Od 40 lat życie Werderu toczyło się w cyklach. Pomiędzy długimi epokami sukcesów występowały fazy szukania odpowiednich trenerów. Jest ryzyko, że tym razem w Bremie błędnie rozpoznali moment, w którym się znajdowali. Może ich to kosztować spadek z ligi niemieckiej.

Zgodnie ze znaną w psychologii społecznej teorią relatywnej deprywacji, rewolucje nie wybuchają tam, gdzie jest obiektywnie najgorzej, lecz tam, gdzie aspiracje znacznie wyprzedzają faktyczny poziom życia. Podobny mechanizm wydarzył się w ostatnich latach w Werderze Brema. Najgroźniejszy dla klubu nie okazał się moment, w którym było faktycznie źle, lecz ten, w którym wszyscy zaczęli oczekiwać, że teraz będzie znacznie lepiej. Zespół, który w historii Bundesligi rozegrał w niej najwięcej meczów i spędził w niej najwięcej sezonów, po czterdziestu latach może spaść z ligi. Patrząc w dłuższej perspektywie, takie problemy to naturalna kolej rzeczy. Jednak przyglądając się tylko ostatnim miesiącom, trudno nie być zaskoczonym, że doszło do nich akurat teraz.

BREMEŃSKA DROGA

Odkąd na początku lat 80. Werder spędził jedyny sezon w 2. Bundeslidze, życie tego klubu toczy się cyklami. Jeśli znajduje odpowiedniego trenera, pozwala mu pracować przez całą epokę i odnosić sukcesy. Pomiędzy odpowiednimi trenerami są jeszcze fazy ich poszukiwania. W tym czasie klub pogrąża się w chaosie na wszystkich szczeblach. Bardzo możliwe, że w ostatnich latach nastąpiło w Bremie błędne rozpoznanie fazy, w której klub się znajduje. W klubie myśleli, że weszli już w etap budowania epoki, podczas gdy w rzeczywistości wciąż poszukiwali odpowiedniego kandydata, by w nią wejść. Mogło to przynieść tragiczne skutki już w miniony weekend, gdy Werder miał tylko iluzoryczne szanse na osiągnięcie miejsca barażowego. Cud się wydarzył i bremeńczycy uniknęli bezpośredniego spadku. Wciąż mają jednak do rozegrania dwumecz z FC Heidenheim.

Fussball: 1. BL 03/04, SV Werder Bremen - FC Hansa Rostock
fot. Alexander Hassenstein/Bongarts/Getty Images

Otto Rehhagel i Thomas Schaaf pracowali w Bremie po czternaście lat, zdobywając mistrzostwa i puchary, osiągając dobre wyniki w Europie. Prawie trzy dekady spędzone z nimi wytworzyły w klubie bardzo specyficzną kulturę. Bremeńską drogę w świecie współczesnego futbolu. Werder należał do klubów, w których trener był absolutnie najważniejszą postacią. W których nie podejmuje się nerwowych ruchów i stawia na kontynuację. Pilnuje się, by w klubie panowała rodzinna atmosfera, dlatego zatrudnia się głównie ludzi związanych z lokalnym środowiskiem od lat. Dyrektor sportowy, prezes, szef skautów, trener i jego asystent przed laty grali w Werderze. W XXI wieku zatrudniono tylko jednego trenera, który wcześniej nie miał z Bremą nic wspólnego. I zwolniono go po roku.

To wszystko pozwalało osiągać wyniki ponad finansowe możliwości. Przynależność Werderu do najlepszych drużyn w kraju nie była czymś naturalnym. Nigdy nie stał za nim żaden wielki koncern. Miasto nie należy do największych metropolii ani największych centrów gospodarczych w kraju. Ze swoją półmilionową populacją znacznie ustępuje potencjałem nie tylko Berlinowi, Hamburgowi czy Monachium, ale też Kolonii, Frankfurtowi czy Stuttgartowi. Jest stolicą najmniejszego kraju związkowego w Niemczech i to tylko ze względów historycznych, a nie faktycznego znaczenia ośrodka. A jednak piłkarsko Brema to od dekad jeden z najważniejszych punktów na mapie Niemiec.

Wolfsburg Bundesliga, Saison 2008/2009, 34. Spieltag, VfL Wolfsburg - SV Werder Bremen 5:1 - der neue deutsche Meister Wolfsburg jubelt bei der Uebergabe der Meisterschale
fot. Pressefoto Ulmerullstein bild via Getty Images)

TRUDNA DEKADA

W 2009 roku Werder po dogrywce uległ Szachtarowi Donieck w finale Pucharu UEFA. W tym samym roku sięgnął po ostatnie trofeum, wygrywając Puchar Niemiec. Rok później zajął jeszcze miejsce na podium i przebił się do finału pucharu. Ale złote lata dobiegały końca. Druga dekada XXI wieku to już czas, w którym Werder skarlał do roli notorycznego kandydata do spadku. W ośmiu na dziesięć ostatnich sezonów zawsze był przynajmniej przez jakiś czas zamieszany w walkę o utrzymanie. Nigdy nie zajął miejsca wyższego niż ósme. Tylko trzy razy finiszował w górnej połowie tabeli. Spośród zespołów, które ostatnie dziesięć lat spędziły w Bundeslidze, zajmuje ostatnie miejsce. Średnio zdobywał w tym okresie 40 punktów na sezon, czyli na granicy utrzymania. Przeciętnie tracił 1,8 bramki na mecz. W pięciu najsilniejszych ligach Europy nie ma drugiego klubu, który – jak Werder — w tym okresie straciłby ponad 600 goli. Wiedząc to wszystko, można się dziwić, że nie skończyło się to ani jednym spadkiem. Spadali w tym czasie wszyscy zasłużeni, u których za długo panował chaos – Eintracht, Hertha, Kolonia, Stuttgart, Kaiserslautern, Borussia Moenchengladbach. Nawet Hamburger SV. Tylko Werder zawsze uchodził z życiem. W tym kontekście ewentualny tegoroczny spadek byłby bardziej rachunkiem za całokształt twórczości niż tylko za ten sezon. Były lata, gdy Werder częściej był wskazywany do spadku. Ba, w tym roku w ogóle nie był do niego typowany. Bo przecież znalazł kolejne wcielenie Rehhagela i Schaafa. Swoją odpowiedź na Juergena Kloppa.

ODPOWIEDŹ NA KLOPPA

Lata zawirowań na stanowisku trenera, zatrudniania i dość szybkiego zwalniania Robina Dutta, Viktora Skripnika i Alexandra Nouriego, skończyły się jesienią 2017, podczas kolejnego kryzysu i następnej walki o utrzymanie. Florian Kohfeldt, 35-letni szkoleniowiec rezerw Werderu i były bramkarz drugiej bremeńskiej drużyny, został zatrudniony początkowo jako trener tymczasowy, ale okazał się strzałem w dziesiątkę. Błyskawicznie zjednoczył wokół siebie całe otoczenie. Przemawiał odważnie i tak też działał. Chciał skończyć z futbolem typowego kandydata do spadku, który Werder preferował w poprzednich latach. Ogłosił koniec ciągłej gry z kontry. W Bremie znów miała być kombinacyjna, ofensywna piłka, godna kandydata do walki o czołowe miejsca. Znów mieli być eleganccy i klasowi rozgrywający. Najlepiej ustawieni w systemie z rombem w środku, do którego Werder jest bardzo przywiązany. Ale Kohfeldt był elastyczny. Nauczył też drużynę grać trójką z tyłu. Miał rozwiązania na różne problemy.

Łatwo dziś naigrywać się z trenera i z klubu, który tak w niego uwierzył, że omal nie spadł z nim z ligi. Mowa jednak o naprawdę utalentowanym szkoleniowcu i powiewie świeżości w całej Bundeslidze. W 2018 roku został wybrany Trenerem Roku w Niemczech. Utrzymawszy w debiutanckim sezonie Werder, skończył z minimalizmem poprzednich lat i wytyczył drużynie bardzo ambitny cel: awans do europejskich pucharów. Bremeńczycy ostatecznie go nie osiągnęli, ale byli blisko. Szansę na powrót do Europy mieli do ostatniej kolejki poprzedniego sezonu. Grali ofensywną, odważną, efektowną piłkę. Milot Rashica wyewoluował w jednego z najciekawszych graczy ligi, a Maximilian Eggestein w reprezentanta Niemiec. Wszystko wskazywało, że najgorsze już za Werderem. Że teraz będzie droga w górę. To miała być historia jak Borussii Dortmund. Spadanie z wysokiego pułapu, otarcie się o degradację, a potem stopniowy marsz na szczyt dzięki dobremu trenerowi. Nie tylko w Bremie sądzili podobnie. Jeszcze zeszłej jesieni Kohfeldta wymieniano jako kandydata do Dortmundu. Osobowością trenerowi Werderu faktycznie bliżej do Kloppa niż któremukolwiek z jego następców w Borussii. Te biografie nawet teraz mogły się ułożyć dość podobnie. Przecież Klopp z FSV Mainz spadł z Bundesligi.

Tu jednak trzeba postawić kres analogiom. Klopp najpierw osiągnął w Moguncji historyczny sukces, a FSV spadało, mając zupełnie inne możliwości. W Bremie zeszłego lata i zimy zainwestowano w kadrę szesnaście milionów euro. Werder nie ma finansowych możliwości klubów z czołówki, ale w otoczeniu Paderborn, Fortuny Duesseldorf, Moguncji, Augsburga czy Unionu Berlin jest bogaczem. Samo to, że się wśród nich znajduje, mając w składzie Niklasa Moisandera, byłego kapitana Ajaksu Amsterdam, Davy'ego Klaasena, ściągniętego za 13 milionów euro z Evertonu, Nuriego Sahina czy Oemera Topraka, już jest porażką. Spadek byłby klęską.

PLAGA KONTUZJI

Przez pół roku niepowodzenia tłumaczono pechem i kontuzjami. Werder, nawet grając dobrze, nie potrafił wykorzystywać sytuacji i tracił głupie bramki, co sprawiało, że drużyna traciła pewność siebie i wpadała w spiralę nieszczęść. Już w pierwszych kolejkach rozgrywek musiała sobie radzić z plagą kontuzji. W podstawowym składzie wychodził w obronie 30-letni debiutant z IV-ligowych rezerw. Momentami kontuzjowanych było jednocześnie jedenastu zawodników. Drużynie wyraźnie brakowało sił w końcówkach spotkań. Pozbycie się klubowego lekarza, połowy sztabu fizjoterapeutów i psychologa wskazywało, gdzie zdiagnozowano braki. Inna jednak sprawa, że nie można licznych kontuzji przypisywać tylko nieszczęściom i złemu przygotowaniu. Działacze Werderu podejmowali świadome ryzyko, ściągając licznych graczy podatnych na kontuzje. Niklas Fuellkrug, Sahin czy Toprak już od lat nie byli okazami zdrowia. Claudio Pizarro ma 41 lat. Tylko Werder mógł mu w tym wieku zaoferować kolejny kontrakt. W dowód wdzięczności za dawne zasługi.

BRAK LIDERÓW

W Werderze bardzo długo nie chcieli przyznać, że walczą o utrzymanie. Nawet gdy minęła już większa część jesieni, wciąż jeszcze patrzyli raczej w górę, czyli na miejsca pucharowe. Później nie chcieli dawać drużynie nowych impulsów, zmieniając trenera, bo wierzyli, że Kohfeldt na dłuższą metę się obroni. I bremeńczycy faktycznie nie zawsze wyglądali fatalnie. Często zdarzało się, że w pierwszych połowach dotrzymywali rywalom kroku. Wtedy jednak albo tracili gole ze stałych fragmentów gry, co stało się ich koszmarem, nawet mimo zatrudnienia w lecie specjalnego trenera od tego elementu, albo rozsypywali się w końcówkach. Tej drużynie bardzo wyraźnie brakowało liderów. W zeszłym sezonie wszystko w szatni i na boisku kręciło się wokół Maksa Krusego. W jego odejściu do Fenerbahce upatrywano szansy, by ujawniły się umiejętności przywódcze Klaasena czy Eggesteina i piłkarskie Yui Osaki. Nowych liderów nie udało się jednak wykreować. Dziś z kolejnych porażek najczęściej tłumaczy się za wszystkich Kevin Vogt, wypożyczony z Hoffenheim dopiero w zimie.

POMYŁKI TRANSFEROWE

Siłą Werderu w najlepszych czasach było nie tylko to, że zatrudniał odpowiednich trenerów i potrafił przy nich trwać, ale też, że pozyskiwał piłkarzy, których inni przegapiali. Kadra zbudowana przez Franka Baumanna ma jednak liczne braki. Nie ma w niej nie tylko typów liderów, ale też szybkości. Pomijając Rashicę, praktycznie nikt w zespole nie wykazuje się ponadprzeciętną dynamiką. Kadra jest jedna z najstarszych w lidze. Pozyskiwano w ostatnim czasie głównie zawodników ogranych, jak Leonardo Bittencourt, Davie Selke, Vogt, czy Michael Lang, podczas gdy konkurencja z Hoffenheim czy nawet Moguncji pokazuje od lat, jak można kreatywnie odkrywać nowe rynki, czerpiąc z nich nieznanych graczy, dających korzyści sportowe i finansowe. Werder pod tym względem kiedyś był w ligowej awangardzie. Dziś to już zdecydowanie nieaktualne. Zwłaszcza że ci, z którymi podobne historie mogły się udać, raczej zatrzymali się w rozwoju. Dobrze rokujący Milos Veljković, Jiri Pavlenka czy nawet Rashica, w tym sezonie nie stanowili już dla Werderu jakości dodanej.

werder.jpg
Fot. Oliver Hardt/Getty Images

CZAS DYLEMATÓW

Mimo wszystkich tych problemów i niedociągnięć bardzo długo wydawało się skrajnie nierealne, że ten nieudany sezon naprawdę może zakończyć się spadkiem. Jednak nawet przerwa spowodowana pandemią, która znacznie poprawiła sytuację kadrową, nawet cztery punkty zdobyte w ciągu kilku dni w starciach z SC Freiburg i Borussią Moenchengladbach, nawet strzelenie pięciu bramek w Paderborn, nie zdołało odwrócić trendu. Teraz wierzą, że zrobi to strzelenie sześciu goli Kolonii i przegonienie Fortuny Duesseldorf na ostatnich metrach. Nawet jeśli Werder wywiąże się z roli faworyta i wygra baraże, nie zmieni to faktu, że rozegrał najgorszy sezon w historii występów w Bundeslidze. Niezależnie od rozstrzygnięć, w klubie będą musieli zdecydować, co robić. Porzucić swoją drogę i poszukać wreszcie impulsów z zewnątrz, czy też działać tak, jak zawsze i pozwolić Kohfeldtowi udowodnić, że ostatnie miesiące były tylko spiętrzeniem niefortunnych zbiegów okoliczności. Na pewno nikt jednak w tych rozważaniach nie chciałby musieć sięgać po argument, że wielka drużyna Rehhagela zaczęła powstawać po spadku do drugiej ligi.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.