Od mema do jednego z najlepszych „złodziei” w NBA. Alex Caruso skradnie ci serce

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Alex Caruso
Fot. Adam Glanzman/Getty Imagesa

Są kultowe postaci NBA jak na przykład Brian Scalabrine i jest Alex Caruso. Gość o aparycji listonosza najpierw był jak śmieszny mem, a potem stał się prawdziwym ulubieńcem kibiców Los Angeles Lakers, którzy dziś naprawdę mocno za nim tęsknią. Teraz bowiem Caruso kradnie serca – i piłki – w Chicago. W jaki sposób 27-latek przeszedł drogę od mema do gracza, którego każdy trener czy fan chciałby mieć w swoim zespole?

Kwiecień 2019 roku. Kevin Durant był jeszcze przed zerwaniem Achillesa i grał dla Golden State Warriors. W drugiej kwarcie pojedynku z Los Angeles Lakers broniący tytułu Wojownicy demolują rywala różnicą 18 punktów. Dla ekipy z Miasta Aniołów powoli kończy się kolejny nieudany sezon. Nawet dołączenie LeBrona Jamesa nie zmieniło zbyt wiele, bo przez kontuzję opuścił znaczną część rozgrywek. Pocieszenia trzeba szukać w małych rzeczach, a taką dużą-małą rzecz zaraz dostarczy Alex Caruso.

To gość, który na koszykarza nie wygląda. Biały, łysiejący i z komicznie dużą opaską na głowie. Nieprzesadnie wysoki, choć 193 centymetrów wzrostu i tak pozwala mu mówić o „wygranej w loterii genetycznej” – przynajmniej we własnej rodzinie. Jego tata sam grał w kosza, choć wsadzać z góry potrafił tylko mniejszą piłką do tenisa. Miał jednak znakomity rzut, co pozwoliło mu pograć trochę w NCAA, a potem popchnęło w kierunku koszykówki także jego syna (choć ten zapewnia, że nikt go do basketu nie zmuszał).

WSAD NAD KD JAK KAMIEŃ MILOWY

Wracamy do tamtego kwietniowego pojedynku. Piłka odbija się od obręczy, a z lewej strony nadlatuje właśnie on – Alex Caruso. Wyskakuje najwyżej spośród wszystkich, a gdy pakuje piłkę do kosza z wielkim impetem i ląduje z powrotem na ziemi, to KD stoi jak wryty. Na przeciwnym biegunie emocji jest ławka rezerwowych Lakers. Wśród nich LeBron James, który łapie się za głowę – jego reakcja szybko stanie się jednym z najczęściej podawanych dalej obrazków tamtej nocy w NBA. I niejako kamieniem milowym dla Caruso.

To nie pierwszy raz, gdy Alex zachwycił wsadem. Przed trzecim rokiem w szkole średniej urósł zresztą na tyle, że wsady stały się codziennością. Bakcyla do koszykówki złapał dużo wcześniej – głównie przez tatę, a mówiąc dokładniej: jego przeszłość i pracę. Mike Caruso kariery w sporcie nie zrobił (jemu zabrakło centymetrów), ale pozostał blisko koszykówki. Zatrudnił się bowiem na uniwerku Texas A&M, gdzie pracował przy zespole koszykarzy. Mały Alex korzystał więc z przywilejów i poczynania drużyny Aggies oglądał z bliska.

W CIENIU

Przez pewien czas był nawet chłopcem od podawania piłek, choć studenci śmiali się, że gorszego w tej roli nie widzieli. Caruso po złapaniu piłki – zamiast oddać ją zawodnikom – zaczynał kozłować i udawać, jakby sam grał. Z drugiej strony, gdy już podawał, to z niezwykłą precyzją. Po latach był już na tyle dobry, że graczem Aggies rzeczywiście został. Miał jeszcze ofertę z Kolorado, ale ostatecznie postanowił zostać blisko domu. Nie był już zawodnikiem anonimowym, lecz mało kto na Texas A&M przejął się jego decyzją.

Dużo więcej mówiło się wtedy o innym chłopaku z okolicy. Nagłówki zabierał J-Mychal Reese, który już w szóstej klasie podstawówki był na tyle popularny, że wystąpił nawet w reklamie u boku Steve’a Nasha. Na dodatek panującym królem Texas A&M był wtedy Johnny Manziel – świetnie zapowiadający się futbolista. To właśnie dla rozgrywającego stadion Kyle Field mogący pomieści ponad 100 tys. ludzi wypełniał się po brzegi, gdy Manziel jako pierwszy pierwszoroczniak w historii zdobywał nagrodę Heismana (dla najlepszego gracza akademickiego).

WIDOKI NA PRZYSZŁOŚĆ

Caruso tak dużej kariery w NCAA nie zrobił, choć swoje momenty miał. Ten najważniejszy na ostatnim sezonie, gdy podczas turnieju w 2016 roku pomógł Aggies przeprowadzić jeden z najbardziej nieprawdopodobnych comebacków w dziejach koszykówki akademickiej. Jeszcze na 44 sekundy przed końcem Texas A&M przegrywał 12 punktami z uczelnią Northern Iowa, by w ciągu niecałej minuty zdobyć 14 oczek przy ledwie dwóch rywala i doprowadzić do remisu, a następnie po dwóch dogrywkach wyszarpać zwycięstwo i awans do Sweet 16.

Działo się to już bez udziału Reese'a, który z uczelni wyleciał po półtora roku za złamanie zasad. Także Manziel nie zrobił kariery na miarę sukcesów w NCAA. Cleveland Browns wybrali go w pierwszej rundzie draftu w 2014 roku, a gdy dwa lata później Caruso i spółka robili cudowny powrót przeciwko Northern Iowa, to „Johnny Football” był już poza NFL. Powodem były częste kontuzje, słaba forma i przede wszystkim problemy pozaboiskowe. Niegdyś w cieniu tej dwójki, teraz to Caruso miał najlepsze widoki na przyszłość.

JAK SIĘ DOSTAĆ DO NBA

Te i tak nie były jakieś imponujące, co potwierdził draft do NBA w 2016 roku. Caruso swojego nazwiska nie usłyszał, choć przed naborem miał kilka dobrych treningów z różnymi klubami. Najlepszy obrońca konferencji SEC, ale też lider wszech czasów Aggies pod względem asyst i przechwytów, na szansę musiał jeszcze poczekać. Karierę zaczynał w G-League – z nadzieją, że uda mu się przebić do NBA. Menedżerów i trenerów pytał, co musi zrobić i jak grać, by o występach w lidze już nie marzyć, ale na poważnie myśleć.

Najczęściej w odpowiedzi słyszał o znalezieniu sobie pewnej niszy, w której będzie mógł się spełniać. Wiele osób zwracało mu także uwagę na niezwykle istotny w ostatnich latach w NBA aspekt, jakim jest możliwość bronienia zawodników z kilku pozycji. – OK, to jest coś, co akurat potrafię robić – myślał wtedy Caruso. Po kilku miesiącach zauważyli go przedstawiciele South Bay Lakers, czyli klubu afiliacyjnego Lakers. W ten sposób udało się go zaprosić do gry w barwach LAL na lidze letniej w 2017 roku.

W ROZKROKU

Na pierwszym treningu niektórzy z asystentów śmiali się, że ktoś dał gościowi z UPS koszulkę do gry. Caruso szybko jednak udowodnił, że w składzie nie znalazł się przypadkiem. W trzecim meczu pod nieobecność kontuzjowanego Lonzo Balla dostał szansę i znakomicie wypadł w pojedynku z De’Aaronem Foxem. Nie trzeba było długo czekać na reakcję Lakers, bo już dzień później zaproponowali Caruso pierwszy w historii kontrakt typu two-way. W ten sposób zawodnik mógł dzielić czas gry między NBA a G-League.

Obrońca najpierw pomógł więc LAL zdobyć letnie mistrzostwo w Las Vegas, a potem mógł szykować się do debiutanckiego sezonu w Los Angeles. Ten nie był łatwy, bo Caruso wiele razy znajdował się w rozkroku. Już szykował się na mecz w G-League, by w ostatniej chwili być wzywanym na spotkanie Lakers. Ostatecznie w NBA zagrał w 37 meczach, a pobyt w G-League pomógł mu przede wszystkim od strony mentalnej. – Udało mi się uświadomić sobie, co tak naprawdę mogę wnieść do zespołu – mówił potem w jednym z wywiadów.

ULUBIONY KOLEGA LEBRONA

Żadnego gwiazdorzenia, po prostu ciężka praca i znajomość swojego miejsca. Caruso od razu zachwycił nowego trenera Franka Vogela, który latem 2018 roku objął Lakers – już z Anthonym Davisem na pokładzie. Alex był jednym z najmniej doświadczonych graczy w zespole, lecz i tak zdołał sobie wypracować ważne miejsce w rotacji. Vogel cenił sobie przede wszystkim jego defensywę. Sezon 2018/19 nie poszedł jednak po myśli drużyny z Miasta Aniołów, przede wszystkim przez problemy zdrowotne LeBrona Jamesa.

Kolejny rok skończył się jednak mistrzostwem. W międzyczasie Caruso – który w lipcu 2019 roku podpisał dwuletnią umowę o wartości 5.5 miliona dolarów – stał się jednym z ulubionych partnerów do gry LeBrona. Pierwszy start w fazie play-off zaliczył w szóstym, czyli pieczętującym tytuł meczu przeciwko Miami. Zagrał wtedy 33 minuty, zdobył skromne, lecz jak ważne cztery punkty, trzy zbiórki i pięć asyst. Z nim na parkiecie Lakers byli o 20 oczek lepsi od Heat. White Mamba, Bald Eagle, gość z UPS, a teraz także mistrz NBA.

MURAL, PHOTOSHOP I KONTROLE ANTYDOPINGOWE

Mistrzem został zawodnik do tej pory częściej występujący w memach. Te z kolei przeobraziły się w dzieła sztuki, tak jak mural gdzieś w Los Angeles, na którym Caruso wsadza ponad kilkoma rywalami naraz. On sam zresztą nigdy memów ze swoją osobą nie negował, a wręcz szybko je zaakceptował. Gdy w 2019 roku Lakers puścili w mediach społecznościowych foto z jego treningu, to ludzie zaczęli photoshopować jego mięśnie, które i tak prezentowały się na tyle okazale, że liga wezwała go na kontrolę antydopingową.

Caruso przeróbki podawał dalej na swoich profilach. Nie miał żadnego problemu z tym, że ludzie mają lekki ubaw z jego niezbyt koszykarskiej aparycji. Pogodził się z tym, a to sprawiło, że był jeszcze bardziej uwielbiany – fani nieraz skandowali w jego kierunku „MVP”, gdy stał na linii rzutów wolnych. Wielu widziało w nim zwykłego gościa, może nawet odbicie siebie. Bo przecież skoro łysiejący gość całkiem nieźle radzi sobie w NBA i z powodzeniem gra u boku samego LeBrona, to w sumie wszystko jest możliwe.

CARUSO JAK RIVERA

Nie dziwi więc to, jak z honorami został przywitany przez Lakers, gdy w tym sezonie wrócił do Los Angeles po raz pierwszy jako gracz Bulls. Latem podpisał z Chicago kontrakt na cztery lata o wartości 38 milionów dolarów. Całkiem sporo jak na gracza niewybranego w drafcie. Lakers oferowali ponoć dużo mniej, a sam Caruso przed przyjęciem oferty Byków dwa razy zwracał się do zarządu. Najpierw pytał, czy zaoferują tyle samo, a potem czy mogą chociaż zaoferować tylko odrobinę mniej. W obu przypadkach usłyszał „nie”.

Taka decyzja LAL mogła dziwić, bo LeBron młodszy nie będzie, a Caruso był dla zespołu bardzo ważnym czynnikiem. Zdecydowano jednak, że taki kontrakt to za dużo, bo trzeba uważać na coraz większy podatek od luksusu. Z żalem, ale jednak pożegnano zawodnika, na którego Vogel zwykł mawiać per Mariano Rivera. Ten legendarny miotacz New York Yankees był jednym z najlepszych closerów w dziejach MLB, czyli kimś, na kogo nowojorski klub mógł liczyć niemal zawsze w decydujących momentach gry.

SFRUSTROWAĆ PRZECIWNIKA

Lakers pożegnali więc gracza, z którym LeBron od rozgrywek 2019/20 tworzył jeden z najbardziej efektywnych duetów w całej lidze. W mistrzowskim sezonie wprost nie było lepszego duetu wśród tych, które spędziły na parkiecie co najmniej 500 minut. Z wielką chęcią powitali go Bulls, a przygarnąłby go też każdy inny klub w lidze. Bo nawet jeśli Caruso pozostaje strzelcem raczej przeciętnym (33 procent zza łuku w tym sezonie), to jednak koszykarskie IQ i znakomita defensywa sprawiają, że jest graczem mocno plusowym.

Ze względu na wszechstronność rzeczywiście jest w stanie bronić graczy z kilku pozycji, a razem z Lonzo Ballem tworzy dziś niezwykle aktywną obronę Bulls, która ostatni raz tak efektywna była w sezonie 2016/17. Caruso jest zresztą jak na razie najlepszym „złodziejem” w lidze ze średnią 2.2 przechwytów na mecz. Z nim na parkiecie Byki mają drugą najbardziej efektywną defensywę w lidze, a bez niego wypadają z pierwszej dziesiątki. Z całego zespołu bardziej plusowy od Caruso (+114 w 658 minut) jest tylko DeRozan (+147 w 846 minut).

– Bardziej cieszę się z tego, jeśli swoją grą jestem w stanie sfrustrować rywala – stwierdził kiedyś. – Nieważne czy ktoś to zauważy, jeśli ja sam wiem, że to wpływa na wyniki, bo to się tak naprawdę w tym wszystkim liczy – dodał.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz sportowy z pasji i wykształcenia. Miłośnik koszykówki odkąd w 2008 roku zobaczył w akcji Rajona Rondo. Robi to, co lubi, bo od lat kręci się to wokół NBA.