LeBron James jak Bob Dylan. Gwiazda Lakers w pogoni za legendą Michaela Jordana

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
lebron-james.jpg
fot. Kevin C. Cox/Getty Images

LeBron James być może nigdy nie prześcignie Michaela Jordana jako najlepszy koszykarz wszech czasów. Może jednak przejść do historii jako zawodnik z najlepszą karierą w dziejach NBA. Istotny krok w tym kierunku może wykonać już w przyszłym tygodniu, po tym jak jego Lakers w pierwszym meczu wielkiego finału kompletnie zdominowali Miami Heat.

W czerwcu, w samym środku pandemii, Bob Dylan wypuścił swój 39. album studyjny, który spotkał się z entuzjastycznymi recenzjami. Określającym sam siebie „poetą i malarzem dźwięków” bard uhonorowany nagrodą Nobla i Pulitzera ma status legendy, ale jednocześnie utrzymuje się na artystycznym topie już od sześciu dekad. Gdy komponował „Blowin’ In The Wind”, prezydentem USA był John F. Kennedy, a swój ostatni album wydał za kadencji Donalda Trumpa i to zapewne nie koniec.

Dylan komentował wojnę w Wietnamie, rewolucję kulturalną lat 80., czasy obu Bushów, a dziś ma konto na Twitterze. Piszę o tym celowo, bo takim koszykarskim Dylanem staje się powoli James, od siedemnastu lat bezsprzecznie jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy koszykarz świata, który nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. LeBron wytycza standardy dla kolejnych pokoleń, nie starzeje się pod względem sportowym i wciąż zmienia swoją grę wedle nowych trendów w NBA.

WYBRANIEC

W lipcu 2003 roku poleciałem do Nowego Jorku jako młody reporter “Przeglądu Sportowego”, aby pisać relacje z loterii draftu. Po raz pierwszy (i jedyny) w historii wybrano aż dwóch Polaków, obu w drugiej rundzie. Byli nimi Maciej Lampe i Szymon Szewczyk. Obaj czekali na decyzję działaczy klubów NBA w wypełnionej, bocznej sali w Madison Square Garden, gdzie jednak oczy większości fachowców i kibiców były zwrócone na nieprzeciętnie utalentowanego osiemnastolatka, którego twarz „Sports Illustrated” umieścił na okładce z dużym tytułem „Wybraniec”.

LeBron zdobył 25 punktów, zanotował też 6 zbiórek, 9 asyst i 4 przechwyty już w pierwszym meczu z Sacramento Kings. Już ten debiutancki występ zasygnalizował, że mamy do czynienia z koszykarzem wyjątkowym, jakiego do tej pory nigdy nie oglądaliśmy. 205 centymetrów wzrostu, olbrzymia moc konsekwentnie budowana dzięki codziennym wizytom w siłowni, do tego szybkość, dynamika i cecha najważniejsza: umiejętność bezbłędnego oceniania i przewidywania wydarzeń na parkiecie z precyzją komputera Deep Blue zaprojektowanego (skutecznie) do pokonania szachowego mistrza Garriego Kasparowa. To wszystko złożyło się na pakiet kompletny i bez precedensu w dziejach koszykówki.

KTO NAJLEPSZY? DEBATA TRWA

Wcześniej za najbardziej wszechstronnego zawodnika w historii był uważany Oscar Robertson, który w 1971 roku poprowadził – wspólnie z młodziutkim Kareemem Abdul Jabbarem – Milwaukee Bucks do jedynego tytułu w historii klubu, a w pięciu sezonach notował minimum 20 punktów, pięć zbiórek i pięć asyst. James do tej pory rozegrał już takich sezonów… piętnaście. W swoim siedemnastym roku gry w NBA wygrał kategorię najlepszych asystentów (10.2 na mecz), najczęściej zarezerwowaną dla niskich rozgrywających. Zdarzały się mecze, w których występował na wszystkich pięciu pozycjach albo bronił przeciwko graczom z pięciu różnych pozycji i to zanim koszykówka zmieniła się w festiwal rzutów z dystansu.

Teraz może dokonać czegoś, czego nie uczyniła do tej pory żadna gwiazda NBA (owszem, zdarzało się graczom drugoplanowym, uczynił to między innymi Robert Horry), czyli zdobyć tytuł mistrzowski w roli lidera z trzecim klubem tej ligi. Po Miami Heat i Cleveland Cavaliers. Dzielą go od tego już tylko trzy zwycięstwa.

– Nie wiem, czy jest najlepszym koszykarzem w historii, to pozostawiam do rozstrzygnięcia mądrzejszym od siebie. LeBron może jednak mieć najlepszą karierę spośród wszystkich zawodników NBA – powiedział wczoraj podczas transmisji telewizyjnej Jeff Van Gundy, niegdyś asystent i protegowany Rileya w Nowym Jorku. Trudno się z nim nie zgodzić. Chyba nikt tego lepiej nie ujął. Najlepszy koszykarz wszech czasów? Nie, jednak ta debata już jakiś czas temu została rozstrzygnięta definitywnie na korzyść Jordana. Najlepsza kariera w dziejach NBA? Biorąc pod uwagę długość utrzymywania się na topie, na razie tylko Abdul Jabbar przychodzi na myśl jako konkurent, ale to się może niebawem zmienić.

WOJNA NA PIERŚCIENIE

Bilans Jordana z występów w finałach (6-0) wydaje się nie do poprawienia. LeBron doszedł do decydującego etapu rozgrywek aż dziewięciokrotnie, ale do tej pory ma na koncie zaledwie trzy pierścienie (3-6). To główny argument wytaczany przez tych, którzy uważają, że nigdy nie prześcignie MJ’a i wydaje się, iż jednak decydujący. Tym drugim są oczywiście dwie poważne plamy na życiorysie, czyli słabe występy w decydujących spotkaniach Cavaliers – Celtics w play-offach oraz rok później, gdy nagle stał się wrogiem publicznym po przeprowadzce do Miami i pękł psychicznie w finałowej serii z Dallas Mavericks.

W mniejszym stopniu trzeba przypomnieć, że w finałach z 2017 roku przegrał pojedynek z Kevinem Durantem, a Golden State Warriors w konsekwencji zrewanżowali się Cavs za porażkę sprzed roku, a wcześniej jeszcze z ekipą Heat z kretesem przegrał drugie finały z San Antonio Spurs. Z drugiej strony – LeBron tak naprawdę dopiero teraz doczekał się swojego „Scottiego Pippena” w osobie Anthony’ego Davisa. Obaj są jak Batman i Robin. To prawdopodobnie najlepszy duet w NBA od czasów Shaquille’a O’Neala i Kobe Bryanta na początku tego tysiąclecia.

ŻADNYCH WYMÓWEK

Wcześniej najczęściej nie miał takiego komfortu. W pierwszej dekadzie w NBA w ogóle nie doczekał się godnego siebie partnera. W Cleveland drugim najlepszym zawodnikiem był w pewnym momencie Delonte West, dziś… bezdomny na ulicach w Dallas. Z kolei w swoim pierwszym finale po powrocie do Cavs, gdy rywalem była mocna, ale jeszcze mało doświadczona, skromnie budująca swoją potęgę ekipa Warriors, musiał stawić czoła przeciwnikom bez dwóch najważniejszych graczy - Kevina Love’a i Kyrie Irvinga, którzy wypadli z powodu kontuzji.

Teraz niebiosa wydają się mu sprzyjać. Rozpędzeni Lakers w pierwszym meczu nie dali żadnych szans Miami Heat, zaś James, niczym mistrz z batutą w ręku, dyrygował całą orkiestrą tak, że zagrała ona koncert bez fałszywej nuty. Co więcej, aż trzech ważnych zawodników Heat (Butler, Adebayo, Dragić) doznało urazów, które mogą przedwcześnie przesądzić o losach tytułu. Gigantyczny pech walecznej ekipy z Miami, ale LeBron może w tym momencie powiedzieć tylko jedno: „Żadnych wymówek, sam byłem kiedyś w podobnej sytuacji…”.

Dylan jest żywą legendą. Zmienił historię muzyki rozrywkowej, ale gdy w rożnych zestawieniach wymienia się najważniejszych artystów w dziejach rocka, z reguły większość w pierwszej kolejności wymieni  The Beatles. I chyba podobnie będzie w przypadku LeBrona. - Ścigam się z historią – mówił rok temu James, ale teraz chyba zrozumiał, że tej jednej legendy, Jordana, już nigdy nie doścignie. To byłaby raczej walka z wiatrakami. Natomiast może napisać własną, oryginalną i absolutnie nie do podrobienia. W tym celu musi jednak dokończyć dzieło, które rozpoczął na początku lipca podczas morderczego zgrupowania w Orlando. Zostały mu już tylko trzy mecze. Trzy mecze do podkreślenia statusu legendy. A wtedy już nikt mu tego nie odbierze.

Czytaj również:

Dziesięć lat i wystarczy. Los Angeles Lakers wracają na znajome im miejsce

LeBron James i jego finansowe imperium

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W jego sercu na zawsze pozostaje Los Angeles i drużyna Jeziorowców. Marcin Harasimowicz przesyła korespondencję z USA, gdzie opisuje najważniejsze wydarzenia ze świata NBA.