Dziesięć lat i wystarczy. Los Angeles Lakers wracają na znajome im miejsce

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Denver Nuggets v Los Angeles Lakers - Game Five
Fot. Kevin C. Cox/Getty Images

„Los Angeles Lakers w finałach NBA!”. Jeszcze kilka lat temu to hasło prawdopodobnie nie zwróciłoby niczyjej uwagi. W końcu co to za nowość, że Lakers są na szczycie - są tam cały czas. Teraz jednak przyciąga wzrok wielu fanów koszykówki z co najmniej kilku powodów. Jednym z nich może być np. LeBron James, ale tym najważniejszym jest fakt, że drużyna z Kalifornii ma za sobą absolutnie najgorszy okres w historii klubu.

Mówiąc o najgorszym czasie w historii mamy na myśli najdłuższe serie bez finałów (dziewięć sezonów) i play-offów (sześć) od momentu powstania Lakers. Część kibiców może teraz stwierdzić, że to przecież nic. Co mają powiedzieć np. Sacramento Kings, czekający na finały od 70 lat i play-offy od czternastu albo kilka innych drużyn (m.in. druga drużyna z LA – Clippers), które na możliwość grania o mistrzostwo liczą od początku swojej egzystencji?

To jednak co innego. Lakers to szesnaście tytułów mistrzowskich, ogromna popularność, Hollywood, pełno gwiazd siedzących w pierwszych rzędach trybun i jeszcze więcej gwiazd grających na boisku. Od legendarnych Jerry'ego Westa i Wilta Chamberlaina przez „Showtime” Magica Johnsona i Kareema Abdula-Jabbara po duet Shaquille O’Neal i Kobe Bryant. Ich najdłuższy okres bez play-offów przed 2013 rokiem wynosił… dwa sezony. Bez finałów? Osiem. Po prostu trwały i zawsze aktualny synonim sukcesu. I nagle ten synonim zmienił się w dziesięcioletni okres, w którym prawo Murphy'ego działało nadzwyczaj dobrze.

HISTORIA PEWNEJ WYMIANY

Ostatnim występem Lakers w finałach był rok 2010 i zwycięstwo 4-3 nad odwiecznymi rywalami, czyli Boston Celtics. W kolejnym sezonie stosunkowo łatwo odpadli z play-offów (0-4 z Dallas Mavericks), więc uznali, że trzeba poszukać czegoś nowego. „Czymś nowym” był Chris Paul, jeden z najlepszych rozgrywających ligi grający w New Orleans Hornets.

W jednym z bardziej kontrowersyjnych ruchów NBA w XXI wieku, komisarz ligi David Stern nie dopuścił jednak do tej wymiany (liga była wtedy przejściowym właścicielem Hornets). Paul trafił więc do Clippers, tworząc jedną z najczęściej przywoływanych teorii pt.: „co by było gdyby” w historii organizacji. Co gdyby Paul mógł zagrać w jednej drużynie z Bryantem? Czy Lakers wciąż mieliby tak beznadziejny okres? Być może nie, ale czy dostaliby LeBrona Jamesa i Anthony'ego Davisa, gdyby Paul do dziś grał w ich barwach? Ten jeden ruch zmienił historię NBA na najbliższe kilkanaście lat, a w przypadku Lakers zaczął pasmo niepowodzeń, podczas których psuło się wszystko, co tylko mogło.

PAPIEROWY POTWÓR

Jednak Jeziorowcy tego jeszcze nie wiedzieli i rok po nieudanej próbie wymiany z Hornets zwrócili się w inną stronę. W 2012 roku ściągnęli do siebie dwa topowe nazwiska ligi – dwukrotnego MVP Steve’a Nasha i jednego z najlepszych centrów i kilkukrotnego obrońcę roku Dwighta Howarda. Oba te ruchy miały zapewnić Lakers powrót na szczyt. Wystarczy spojrzeć na nazwiska pierwszej piątki – Nash, Bryant, Metta World Peace, Pau Gasol, Howard. Cztery gwiazdy ligi plus świetny zadaniowiec i obrońca w osobie World Peace'a (znanego wcześniej jako Ron Artest). New York Times nazwał to „być może najbardziej utalentowaną pierwszą piątką w historii”.

Jednak talent to jedno, a pokazanie tego na boisku to drugie. Jedynie Howard nie miał jeszcze 30 lat, a w dodatku to on stał się zapalnikiem konfliktu.

- Od razu było widać, że to nie ma prawa się udać. Dwight nawet nie chciał grać w Lakers – mówił kilka sezonów później Nash.

Połączenie bardzo poważnego i surowego podejścia do gry Bryanta i zabawowego i wyluzowanego Howarda okazało się być wrzuconym do szatni granatem. I to z wyciągniętą już zawleczką. Środkowy nie potrafił się przystosować do niezwykle wymagającego Bryanta i obaj zawodnicy kilkukrotnie mieli rzucać się sobie do gardeł, również w trakcie spotkania, które - w teorii - miało ich pogodzić. Trudno o gorszą recenzję zdolności mediatorskich reszty drużyny.

Co ciekawe, ta ekipa była na tyle utalentowana, że i z konfliktami wewnętrznymi nie musiało to wyglądać tak źle. Wybuchający w szatni granat zahaczył jednak nie tylko o relacje między dwiema gwiazdami, ale i o zdrowie wszystkich dookoła. Wyżej wymieniona „najbardziej utalentowana piątka w historii” wystartowała w takim składzie… siedem razy. Na 86 (z play-offami) możliwych meczów. Problemy ze zdrowiem miał każdy z wymienionych zawodników. Nash od początku sezonu zmagał się z kontuzjami pleców i nóg, wiele meczów opuścił też Gasol, a i World Peace i Howard nie zagrali wszystkiego od deski do deski. Najgorszym jednak okazała się kontuzja Bryanta, który na chwilę przed play-offami zerwał ścięgno Achillesa. Złośliwi twierdzili, że Achilles i kolana (problem, z którym grał jakiś czas) nie wytrzymały mu przez ciągnięcie na własnych plecach tego papierowego tygrysa.

Lakers weszli do play-offów, jednak bez Kobego szybko przegrali 0-4 z San Antonio Spurs. Miało się to okazać ich ostatnim występem w kluczowej fazie rozgrywek na dłuższy czas.

NIE MA BRYANTA, NIE MA GRY

Ostatnie sezony Bryanta były naznaczone poważnymi kontuzjami i niezbyt ciekawym składem personalnym dookoła. I to nie tylko jego kontuzjami, choć te były oczywiście najistotniejsze. Zdarzały się chociażby takie przypadki jak ten:

chris-kaman-bench-2514-twitter-ftr1ftcc6g6zsky71rcmez9mwflit-1024x576.jpg

Lakers przystępowali do tego meczu… z ośmioma zdrowymi zawodnikami. W jego trakcie dwóch z nich złapało kolejne kontuzje, Chris Kaman przekroczył limit fauli i w ten sposób została tylko piątka na boisku. Był w niej między innymi Robert Sacre, który… przekroczył limit fauli niedługo po Kamanie. Nie zszedł jednak z boiska, bo drużyna nie może mieć mniej niż pięciu uprawnionych do gry graczy na boisku. Okazało się, że zasady na to pozwalają, jednak nikt wcześniej nie widział aż tak absurdalnej sytuacji. Leżący Kaman stał się jednym z symboli pustki i najgorszych czasów dla Lakers w historii drużyny. A warto zauważyć, że był to sezon 2013/14, zaledwie rok po „dream teamie” z Nashem i Howardem.

Zbliżający się nieuchronnie koniec kariery Bryanta wymusił na sztabie myślenie o przyszłości, więc postanowiono „zatankować”, czyli przegrać jak najwięcej meczów, by mieć jak najwyższy wybór w drafcie. Oczywiście nieoficjalnie, bo w teorii taka postawa jest nie do końca legalna. Można jednak wystawić na boisko taki skład, jak w sezonie 2015/16:

azb0lc5jowqz.jpg

Tylko Jordan Clarkson miał jeszcze później jakąkolwiek poważną karierę w NBA, a liderem tej drużyny był tylko dlatego, że Jeziorowcom udało się go utrafić z późnym pickiem drugiej rundy draftu i nie spodziewali się pewnie takiego obrotu spraw. Z pozostałych mamy Ellingtona, który wszędzie był co najwyżej zadaniowcem i trzech panów, którzy w innych drużynach mogliby się nawet nie załapać do piętnastoosobowego rosteru, a co dopiero wychodzić na boisko w pierwszej kolejności. Przejście od „najbardziej utalentowanej piątki w historii” do być może najmniej utalentowanej nastąpiło nadzwyczaj szybko, a ten obrazek był kolejnym symbolem absolutnej beznadziei, w jaką wpadli Lakers bez swojej kontuzjowanej legendy. To właśnie po sezonie 2015/16 Kobe zakończył karierę. Był to jednocześnie najgorszy sezon w historii drużyny, która wygrała w nim zaledwie 17 na 82 mecze.

IDZIE MŁODE! ALBO I NIE…

„Tankowanie” przynosiło jednak rezultaty. W latach 2015-17 Lakers trzykrotnie wybierali w drafcie jako drudzy, co dało im D'Angelo Russella, Brandona Ingrama i Lonzo Balla. Całkowicie odmłodzeni Lakers mieli się rozwijać z sezonu na sezon i ostatecznie trafić do play-offów i walki o najwyższe cele.

Co z tego wyszło? Nic, jak przez cały opisywany tutaj okres. Russell pograł w Lakers przez dwa sezony i mimo że teraz dobrze radzi sobie gdzie indziej, to w Los Angeles został zapamiętany jako ten, który nagrał swojego kolegę z drużyny opowiadającego o zdradzaniu swojej dziewczyny. Powiedzieć, że nie zostało to dobrze przyjęte w drużynie, to nic nie powiedzieć.

- Gdyby nie był to ostatni rok Kobego i gdybym nie brał udziału w tych rzeczach, które miały miejsce, to mógłbym być teraz liderem Lakers, mogliby powiedzieć: „to z tym gościem idziemy w przyszłość” – mówi Russell, aktualnie zawodnik Minnesota Timberwolves.

Gdyby, gdyby, gdyby… Fani Lakers słyszeli to słowo przez cały dziesięcioletni okres. Gdyby nie konflikty, gdyby nie kontuzje Bryanta, gdyby młodzi szybciej albo lepiej się rozwijali… Wszystko jednak sprowadzało się do jednego i było to miejsce drużyny poza play-offami i poważnym graniem. Ingram, mimo dużego talentu, rozwijał się powoli. Lonzo przyniósł za sobą cyrk obwoźny rodziny Ballów, który poza boiskiem robił, co mógł, by przyciągnąć do siebie uwagę.

Lakers faktycznie szli nieco w górę, jednak progres z 17 na 35 zwycięstw w dwa lata to niewystarczające tempo dla tak legendarnej drużyny. Szczególnie, że na horyzoncie pojawiło się inne światełko w tunelu.

KRÓL NADCHODZI

LeBron James, który, tak jak obiecał, w końcu przywiózł mistrzostwo do Cleveland, był już wyzwolony przez własne sumienie ze słowa danego kibicom i mógł odejść gdziekolwiek mu się podobało. Tak się złożyło, że Lakers, mimo bycia marną drużyną od kilku sezonów, wciąż byli dla niego bardzo atrakcyjną marką i podpisał z nimi kilkuletni kontrakt.

james.jpg
Fot. Harry How/Getty Images

- Możliwość gry dla tak historycznej organizacji i połączenie chociażby z Magikiem Johnsonem (był wtedy szefem operacji koszykarskich w Lakers - przyp. JK), który był moim wzorem, kiedy byłem mały, to wszystko idealnie złożyło się w całość. (…) Lakers to historyczna franczyza i musimy ją przywrócić na należne jej miejsce. Jestem szczęśliwy, że mogę być częścią tego planu – mówił LeBron chwilę po podpisaniu kontraktu.

Przyjście Jamesa do Lakers było przewidywane od dłuższego czasu, jednak pewności nie mogło być do samego końca. Zbyt wielu wolnych agentów miało przyjść do Lakers w tym okresie, by kibice nie wiedzieli, że nic nie jest pewne dopóki kontrakt nie zostanie podpisany. LeBronowi spodobał się jednak młody skład drużyny, miejsce w salary cap (na ewentualne ściągnięcie drugiej gwiazdy), no i oczywiście samo Los Angeles, będące miejscem na jego pozasportowe działania.

Jednak nawet LeBron nie przerwał tego fatalnego okresu od razu. W jego pierwszym sezonie spotkały się dwie serie – trzynastu sezonów z rzędu Jamesa w play-offach i pięciu sezonów z rzędu Lakers bez play-offów. Któraś z nich musiała się skończyć. I skończyła się – ta LeBrona. Nawet najlepszy zawodnik na świecie nie był w stanie wyciągnąć Lakers z tego marazmu. Miało to duży związek z kontuzjami samego zainteresowanego oraz jego kolegów, jednak przewidywano, że sama obecność „Króla Jamesa” pociągnie drużynę do posezonowych rozgrywek finałowych. Rozwiązań trzeba było więc poszukać gdzie indziej.

LEBRON REKRUTUJE

Tym rozwiązaniem miało być ściągnięcie drugiej supergwiazdy do pary z LeBronem. Od razu zaczęło mówić się o Anthonym Davisie, którego chęć odejścia z New Orleans Pelicans rosła z każdym dniem. Davis był jednak pod kontraktem i jedyną opcją pozyskania była wymiana. A za gracza tej klasy zapłacić trzeba bardzo dużo.

Lakers zapłacili… swoją przyszłością. Oddali za podkoszowego masę wyborów w drafcie oraz sześciu młodych zawodników, na czele z Ballem i Ingramem. Przekaz był jasny – chcemy wygrywać teraz. Ryzykujemy całą przyszłość, by wygrać pierścień, dopóki LeBron jest z nami.

Swój udział w tej decyzji nieoficjalnie miał oczywiście sam James, który miał rekrutować Davisa za kulisami. Pomógł fakt, że obaj panowie mają tego samego agenta i znali się od dłuższego czasu, więc Davis nie mógł się doczekać, kiedy tylko obie drużyny dobiją targu.

Był też plan na trzecią supergwiazdę, Kawhiego Leonarda, jednak on wybrał Clippers. Lakers, nie czekając długo, obudowali swoje dwie gwiazdy wolnymi agentami. Miejsc w rosterze, dzięki oddaniu tylu młodych graczy, było aż nadto. Jeziorowcy podpisali m.in. Danny'ego Greena, Avery'ego Bradleya, DeMarcusa Cousinsa. Przedłużyli również kontrakty Kentaviousowi Caldwellowi-Pope'owi i Javal'owi McGee. Oni, wraz z pozostałymi młodymi graczami Lakers, Kylem Kuzmą i Alexem Caruso, mieli tworzyć rdzeń drużyny. Gdy jednak Cousins doznał poważnej kontuzji, trzeba było znaleźć kolejnego środkowego.

Został nim… Dwight Howard. Tak, tak - ten sam konfliktowy Dwight, który jednak nieco się uspokoił i mimo że w kwestii gry nie jest tym samym zawodnikiem, co w 2012 roku, to w kwestiach mentalnych nastąpiła spora zmiana na plus. Miał nawet swój moment pojednania z Bryantem, tuż przed jego tragiczną śmiercią w styczniu tego roku.

FINALIŚCI

Kibice Lakers przerabiali już historię bardzo mocnej drużyny z gwiazdami, która nie osiągnęła nawet minimum oczekiwań. Nawet punkt wspólny w przypadku Howarda się zgadzał. Woleli więc poczekać, czy LeBron i Davis wystarczająco stawią czoła reszcie ligi.

Udało się. Okazali się najlepszą drużyną zachodu w sezonie regularnym, James i Davis zostali wybrani do najlepszej piątki sezonu, a w „bańkowych” play-offach odprawili szybko Portland Trail Blazers, Houston Rockets i Denver Nuggets, oddając im zaledwie po jednym meczu. Tym samym weszli do finałów, gdzie spotkają się z Miami Heat, drużyną, z którą LeBron zdobył dwa z trzech swoich tytułów mistrzowskich. Powrót w świetnym stylu na znajome im miejsce. Wszyscy są jednak zgodni, że to nie koniec drogi.

- Jestem tu tylko z jednego powodu i jest to walka o mistrzostwo. (…) Nigdy w karierze nie byłem tak skupiony i zmotywowany – powiedział LeBron James, który nawet nie cieszył się za bardzo z wygranego mistrzostwa konferencji.

- Nasza praca nie jest jeszcze skończona – powiedział z kolei Howard, nawiązując do słynnej konferencji prasowej Kobego Bryanta, który po drugim meczu finałów 2009 roku (Lakers prowadzili 2-0 z Orlando Magic, prowadzonymi przez… Howarda) odpowiedział tak na pytanie o to, czemu się nie uśmiecha.

W podobnym tonie wypowiadają się niemal wszyscy. Choć jest dwóch zawodników, którzy odkrywają nieco więcej. To Kuzma i Caruso, jedyni zawodnicy pamiętający „wieki ciemne”, czyli czasy przed przyjściem LeBrona i przegrane sezony.

- Byliśmy z Alexem (Caruso) w trakcie mrocznych dni Lakers – porażek i przebudowy, więc bycie w finałach to dla nas świadectwo ciężkiej pracy. Naszej, drużyny i sztabu, który podjął w tym czasie wiele dobrych decyzji. (…) To wiele znaczy, że jestem w finałach z Lakers. To najlepsza organizacja w historii, więc bycie tego częścią jest czymś wyjątkowym. – powiedział Kuzma przed finałami.

Przed drużyną stoi już tylko jeden cel – siedemnaste mistrzostwo w historii. Dałoby im to wyrównanie rekordu Boston Celtics i przełamanie najważniejszego argumentu przeciwko Jeziorowcom w dyskusji o najlepszej franczyzie w historii NBA. Zwyciężyć dla siebie, dla drużyny, dla kibiców… i dla Kobego Bryanta. Jest w tym jakaś smutna symbolika, że tragiczna śmierć takiej legendy zbiegła się w czasie z tym samym sezonem, w którym drużyna Bryanta wraca w miejsce dla niego tak bardzo znajome.

Zawodnicy też zdają sobie z tego sprawę. I James, mówiący o tym, że żałuje braku możliwości porozmawiania z nim w takiej chwili. I Davis krzyczący „Kobe!” oddając zwycięski rzut w meczu z Nuggets. I Howard, w którego przez pojednanie z Bryantem ta śmierć uderzyła podwójnie mocno. Czy nawet Kuzma, dla którego „Black Mamba” był mentorem od początku pobytu w Los Angeles. I choć z zewnątrz wygląda to może czasem na zbyt przerysowane, to w środku ta drużyna ma całą motywację, jaką tylko można zebrać. Pozostaje już tylko jedno przeszkoda.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uniwersalny jak scyzoryk. MMA, sporty amerykańskie, tenis, lekkoatletyka - to wszystko (i wiele więcej) nie sprawia mu kłopotów. Współtwórca audycji NFL PO GODZINACH.