HISTORIE OLIMPIJSKIE #1. Mistrzowski blef i łza w oku wielkiego olbrzyma. Władysław Komar – przykład olimpijskiej sensacji

Zobacz również:Przebić szklany sufit. Grzegorz Filipowski w historii z niedostępnego dzisiaj świata
Władysław Komar
Fot. PA Images via Getty Images

Był aktorem, kabareciarzem, żartownisiem, jakich mało, jednak przede wszystkim sportowcem. Bokserem, dziesięcioboistą, ale my znamy go jako miotacza, który kulom się nie kłaniał. Latami czekał na swój upragniony konkurs i gdy się go doczekał, to wszystko było takie, jak sam Komar – zabawne i jedyne w swoim rodzaju.

Gdy Tomasz Majewski zdobywał dwa złote medale olimpijskie w Pekinie i Londynie, wielu porównywało go do jednego i tylko jednego kulomiota – Władysława Komara. Przed Majewskim był jedynym Polakiem, który kiedykolwiek zdobył medal olimpijski w pchnięciu kulą i – podobnie jak dwukrotny mistrz – nie był faworytem swojego złotego konkursu.

NOKAUT, KTÓRY ZMIENIŁ WSZYSTKO

Historia polskiego olbrzyma (196 cm wzrostu) zaczyna się w miejscu dość niecodziennym, bo w litewskim Kownie. Młody Władek pochodził ze szlacheckiej rodziny herbu Komar, jednak bardzo szybko jego życie zostało tragicznie naznaczone. Urodził się w trakcie wojny i ta wojna zabrała mu ojca, którego zabili litewscy nacjonaliści. Matce udało się uciec do Polski, jednak tam, ze względu na problemy finansowe, musiała oddać młodego Władka do domu dziecka. Tymczasowo, bo gdy dorósł, to ona miała bardzo dużo do powiedzenia w kwestii jego kariery.

Komar bowiem nie od początku był lekkoatletą. Był całkiem nieźle zapowiadającym się bokserem, który trafił nawet do młodzieżowej reprezentacji Polski, jednak tam pewien Włoch, Mario Masthegin, trwale wyleczył go z uprawiania tej niezwykle popularnej wtedy dyscypliny. Ciężki nokaut, wstrząs mózgu, artykuł w „Przeglądzie Sportowym”, którego przekaz był jasny – odbierzcie temu chłopakowi licencję, bo zrobi sobie krzywdę! Komarowi ostatecznie licencję odebrano, choć nie wiadomo czyj wpływ był tutaj najważniejszy. Choćby chciał, to jego „szklana szczęka” i starania wszystkich przeciwnych mu osób nie pozwoliły kontynuować pięściarskiej przygody.

KOMAR KOMAROWI WILKIEM

Za namową matki i trenera Witolda Gerutto przeniósł się do lekkoatletyki. Miał idealne warunki do pchnięcia kulą, w dodatku matka, była kulomiotka, sama go na to namawiała. Szybko robił postępy, za którymi poszły wyniki na szczeblu krajowym, ale też i europejskim, bo udało mu się zdobyć dwa brązowe medale mistrzostw Europy.

Na świecie to jednak co innego. Pchnięcie kulą, szczególnie w jego męskiej odsłonie, to sport zdominowany przez Amerykanów, zarówno wtedy, jak i teraz. Do momentu igrzysk w Monachium, o których będzie za chwilę mowa, amerykańscy kulomioci złota na igrzyskach nie zdobyli… raz, w 1936 roku. Większość rekordzistów świata również pochodziła z tego kraju, w tym ówczesny – Randy Matson. Żeby zdobyć medal na światowej imprezie, trzeba było się natrudzić. Komarowi się to nie udawało, zarówno na igrzyskach w Tokio, jak i w Meksyku.

W dodatku sam był też sobie winien. Wszędzie go było pełno, a i z towarzyskich uciech Władek nie potrafił rezygnować. Alkohol, papierosy, kobiety – sam Komar przyznawał, że te trzy rzeczy plus jego duże w tamtym czasie ego spowodowały, że w 1964 roku się po prostu wystrzelał. Szalał na treningach i innych tego typu próbach, a jednocześnie imprezował i niczego sobie nie odmawiał, bo myślał, że jest mocny i nie przeszkodzi to w niczym. Przeszkodziło, w konkursie był całkowicie wypompowany i zajął dziewiąte miejsce. W Meksyku również nie poszło najlepiej, a był to jeden z tych momentów, w których polski kulomiot musiał się nad sobą zastanowić.

Różnego rodzaju imprezowe afery, bójki, po których musiał stawiać się w sądach czy nadrabiać opinię w oczach decydentów (np. przez pracę na kolei) – Komar, który swego czasu bardzo szybko się rozwijał, nagle stanął w miejscu, głównie przez samego siebie. Był niemal trzydziestokrotnie zawieszany w prawach zawodnika przez Polski Związek Lekkoatletyki. Mówiło się, że to pokłosie wychowywania bez ojca, a momentami bez obojga rodziców, jednak o ile miało to poparcie w życiu codziennym, o tyle sport takich wymówek nie przyjmuje. Talent olbrzyma rozmieniał się na drobne.

OSTATNIA SZANSA

Monachium było w zasadzie jego ostatnią szansą na cokolwiek „dużego”. Sam wspominał po latach, że liczył tam na jakiś brązowy medal, choć miał świadomość, że nie jest do tego jednym z faworytów. Było aż trzech Amerykanów i dwóch zawodników z NRD. Co ciekawe, w Monachium nie było Matsona, mistrza olimpijskiego z Meksyku. Był to jeden z pierwszych przykładów, jak wewnętrzna rywalizacja na amerykańskich próbach przedolimpijskich wpływa na późniejsze igrzyska. Matson na tzw. „trialsach” był czwarty, co wykluczyło go z rywalizacji.

Nie zmieniło to jednak faktu, że amerykańsko-niemiecka grupa miała być za mocna dla całej reszty, również dla Węgra Vilmosa Varju, przyjaciela Komara i medalisty olimpijskiego z Tokio. W Japonii przegrał tylko z Amerykanami i on, wraz z trenerem Polaka, zauważył pewną prawidłowość. Amerykanie niszczyli swoich rywali psychicznie. Na rozgrzewkach przed konkursami szli na całego i mimo że celowo i bardzo wyraźnie palili swoje próby, to kula latała (z wiadomych względów) nawet ponad 22 metry. W tamtym czasie nikt nigdy tyle nie pchnął. To wpływało na cały konkurs, sam Varju stwierdzał, że to była jedna z rzeczy, która przybiła go w Tokio.

Komar miał na to sposób. Przed konkursem finałowym przyniósł ze sobą lżejsze o około 2 kilogramy treningowe kule. Zazwyczaj były one białe (by odróżnić je od czarnych, konkursowych), jednak te tak nie wyglądały. Według legend Komar osobiście miał je pomalować na czarno. Po co? Po to, żeby pokonać Amerykanów ich własną bronią. Nagle ten starszy już kulomiot z Polski wygrał eliminacje (wynikiem 20,60, potajemnie wymknął się do łazienki, by się rozgrzać i udać, że pchnął tyle bez rozgrzewki), a teraz w treningach przed konkursem wypuszcza kulę na odległości zbliżone do rekordu świata! Zadziałało to na wszystkich w konkursie. Czy taki był plan, gra psychologiczna? Niekoniecznie, może miał być to po prostu kolejny żart Komara, które wycinał wszystkim dookoła, kolegom czy rywalom.

Tak czy siak, zadziałał. Również na samego Władka. Ta sytuacja na tyle go rozluźniła, że wyszedł do koła i w pierwszej próbie huknął 21,18, co było w tamtym momencie rekordem olimpijskim. Wtedy już całkiem utwierdził wszystkich w przekonaniu, że jest tutaj mocny.

Okazało się jednak, że to pierwsze pchnięcie na luzie było najlepszym. Potem już się nie poprawił, jedynie patrzył, jak pchają inni. W tamtym czasie niektóre z wyników oznaczało się jeszcze chorągiewkami. Możemy tylko wyobrazić sobie minę Komara, gdy George Woods… trafił na równi z chorągiewką oznaczającą rekord olimpijski! Sędziowie zmierzyli mu… o centymetr bliższą odległość od Polaka. Hartmut Briesenick i Hans-Peter Gies pchnęli z kolei 21,14, jednak nikt nie przebił Komara. Ten rubaszny kawalarz, olbrzym rzucający sobie sam kłody pod nogi, w końcu dopiął swego. Jeden centymetr zadecydował o jego złocie. I na chwilę stał się całkowicie poważny – podczas hymnu uronił łzę. Te wszystkie kawały, które przykrywały jego prawdziwe emocje, na chwilę się odsunęły. Wyszedł prawdziwy, wrażliwy Władek, który robił wszystko, by osiągnąć swój cel, aż w końcu mu się to udało.

CZŁOWIEK OD „POPIERDÓŁKI”

Po zdobyciu medalu… wyszedł stary Władek. Komar zajął się świętowaniem i trudno mu się dziwić. Już taki miał charakter, a i tak był u końca swojej przygody z lekkoatletyką. W dodatku splendor mistrza olimpijskiego rozwinął przed nim nowe możliwości. Przyjaźnił się z najbardziej znanymi postaciami świata kultury, m.in. bywał na spotkaniach w mieszkaniu Kaliny Jędrusik. W dodatku ciągnęło go do tego świata, a i sama kultura o Komara się upomniała. Za namową Tadeusza Drozdy występował w kabarecie, a także teatrze, został wziętym aktorem, który występował w „Piratach” Romana Polańskiego czy kilku zagranicznych produkcjach. Już wcześniej zresztą pokazywał swoją rozrywkową naturę, nie tylko na zakrapianych imprezach. Zdarzyło się nawet, że został spikerem na zawodach lekkoatletycznych, bo ten zatrudniony nie dojechał, a Komar zdążył już zakończyć swoją rywalizację.

Szerszej publiczności w Polsce i tak będzie raczej znany jako pewien „Uszat”, współwięzień Jurka Kilera, który rozpowszechnił użycie słowa „popierdółka”. Tak, ten siwy olbrzym dławiący się solniczką to właśnie mistrz olimpijski w pchnięciu kulą z Monachium.

„Kiler” był niestety jednym z jego ostatnich filmów. Rok później zginął w tragicznym wypadku samochodowym. Niecodziennym, jak i całe jego życie, bo nieczęsto (na szczęście) zdarzają się wypadki z udziałem dwóch mistrzów olimpijskich. Niestety wraz z Komarem zginął też Tadeusz Ślusarski, mistrz olimpijski z Montrealu (1976) w skoku o tyczce.

Koniec historii wielkiego olbrzyma herbu Komar nastąpił nagle i niespodziewanie, tak jak jego największy sukces. A polski sport i kultura do dziś nie zapominają jego osiągnięć na każdym z pól. Ten charakterystyczny, rubaszny śmiech słyszeli wtedy chyba wszyscy w Polsce. A i pewnym amerykańskim i niemieckim kulomiotom śnił się potem po nocach.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uniwersalny jak scyzoryk. MMA, sporty amerykańskie, tenis, lekkoatletyka - to wszystko (i wiele więcej) nie sprawia mu kłopotów. Współtwórca audycji NFL PO GODZINACH.