Gen wielkości, który nie pozwolił zginąć. Jak Ruch Chorzów wrócił z piekła

Zobacz również:RANKING SIŁ PREMIER LEAGUE: Arsenal na miarę oczekiwań, dalszy spadek Świętych i Spurs
1 liga
Marcin Bulanda/Pressfocus

Każda opowieść o tym, jak 14-krotny mistrz Polski uniknął upadku, zawsze będzie brzmiała jak anegdota Marka Hłaski o gościu, który wyskoczył z samolotu bez spadochronu, otoczony eskadrą odrzutowców, wprost do paszczy rekinów, ale nadludzkim wysiłkiem woli wydostał się z opresji. Wierzcie lub nie, ale tak właśnie było z Ruchem.

Są momenty, gdy nawet rzecznika prasowego nie stać już na dyplomację. 31 lipca Tomasz Ferens wysłał w świat tweeta, od którego jeszcze długo będą się rozpoczynały wszystkie teksty o odbudowie Ruchu Chorzów. “Jednych to ucieszy, innych zmartwi: Koniec już blisko...”. 14-krotni mistrzowie Polski byli właśnie po trzecim spadku z rzędu. Pracownicy strajkowali, bo nie zapłacono im za 22 tysiące roboczogodzin. Mijał termin spłaty 790 tysięcy złotych, których klub nie miał. - Było blisko końca. Klub był o krok od upadłości. To była kwestia jednej decyzji – nie ma wątpliwości Seweryn Siemianowski, prezes Ruchu. Na jego biurku chwieje się wielki puchar, dla którego jeszcze nie znaleziono miejsca w gablocie. Puchar za drugi awans z rzędu. Za powrót do I ligi. Niespełna trzy lata od dnia, w którym wszystko miało runąć.

W “Pięknych dwudziestoletnich” jest opowieść o tym, jak nikt nie potrafił kontynuować za autora powieści w odcinkach, której ostatni odcinek kończył się słowami: “Bohater wyskoczył z samolotu na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i jest bez spadochronu. Wokół niego lata eskadra odrzutowców i strzela do niego pociskami rakietowymi. Na dole czekają już na niego trzy rekiny z otwartymi paszczami”. W końcu po otrzymaniu podwyżki autor rozpoczął nowy odcinek od słów: “Nadludzkim wysiłkiem woli, wydostawszy się z tych irytujących opresji, Mike Gilderstern powrócił do Nowego Jorku”. Chcąc nie chcąc, każda opowieść o tamtych dniach Ruchu będzie brzmiała podobnie. Każde zdanie Siemianowskiego o integracji społeczności, wierze w sukces, zaangażowaniu i codziennej pracy, będzie brzmiało jak to o przygodzie Mike Gildersterna. Dlatego dla zmniejszenia dramaturgii warto tylko wspomnieć, że Ruch jednak wydostał się z tych irytujących opresji. Jak? Tylko ci, którzy byli w środku, wiedzą, jak nadludzki wysiłek woli był potrzebny.

Siemianowski z Ruchem był związany od zawsze. Wychował się w Chorzowie-Batorym, kilka minut obok stadionu. To w tym mieście jako 13-latek zarabiał pierwsze pieniądze, sprzedając ubrania na bazarze i pomagając matce oraz starszej siostrze w związaniu końca z końcem, po tym, jak ojciec wyskoczył z szóstego piętra bloku. Pięć lat później debiutował w barwach Niebieskich w Ekstraklasie, w której uzbierał 51 występów. Choć przez jakiś czas grał w USA, równolegle pracując przy ocieplaniu budynków, nigdy na stałe nie wyprowadził się z Chorzowa. Po powrocie był tam nauczycielem i trenerem młodzieży w UKS-ie Ruch, którego potem został dyrektorem. Gdy przyszedł sądny dzień, kiedy kibice przyszli w dużej liczbie na walne zgromadzenie akcjonariuszy, domagając się głębokich zmian w klubie, jeszcze nie wiedział, że wyjdzie stamtąd jako prezes. Jak w piosence Kazika o nocy teczek: “to stało się tak nagle, jakby dziełem przypadku: kto z nas? Może pan, panie Waldku”. W październiku 2019 Seweryn Siemianowski wziął na siebie najtrudniejsze wyzwanie w zawodowym życiu. Miał ocalić zadłużony, trzecioligowy klub, od upadku. W tamtym momencie Niebiescy byli w środku tabeli III ligi. Za Foto-Higieną Gać, Pniówkiem Pawłowice i Ruchem Zdzieszowice.

Ruch Chorzów
Marcin Bulanda/Pressfocus

KIBICOWSKIE ZASŁUGI

Kluczowe dla powodzenia jego misji było uświadomienie wszystkim w okolicy, że dalej już nic nie ma, musi się zmienić wszystko. Każdy musiał zrozumieć, że dalsze kłótnie, niesnaski, niegospodarne wydawanie pieniędzy, skończy się pogrzebaniem stu lat historii. Kibice zawiesili bojkot i zaczęli bardzo mocno angażować się w życie klubu. Po wydarzeniach związanych z Wisłą Kraków sytuacja, w której fani biorą sprawy w swoje ręce, nie kojarzy się w Polsce dobrze, lecz w Chorzowie to właśnie zaangażowanie społeczności kibicowskiej pomogło przetrwać. Powstało pospolite ruszenie. Ktoś pomalował ściany w budynku klubowym, ktoś posprzątał stadion przy Cichej, żeby wyglądał schludniej. Fani przestali korzystać z przywilejów, wiedząc, że wszelkie wpływy z biletów i gadżetów są klubowi niezbędne do przetrwania. Dawniej uznawano, że kibic Ruchu jest zbyt biedny, by kupować klubowe pamiątki. Okazało się, że tak nie jest. Oprócz standardowych breloczków, czapeczek czy szalików, wprowadzono do sprzedaży również droższe, bardziej ekskluzywne produkty. Wszystkie schodziły, stanowiąc ważną odnogę odbudowy klubu.

GADŻETOWE WSPARCIE

Jak w trakcie mozolnej odbudowy Widzew Łódź bił karnetowe rekordy, tak kibice Ruchu przechodzili samych siebie w generowaniu wpływów z gadżetów. - Jesteśmy pod tym względem czwartym klubem w Polsce – deklaruje Siemianowski. - Sprzedaż gadżetów w tej chwili przynosi klubowi sześć razy więcej pieniędzy niż w czasach Ekstraklasy. To pokazuje, jak bardzo duży potencjał nie był tu wykorzystywany. Kluczem do sukcesu sprzedażowego jest to, że kibice czują, iż dzięki temu wspierają klub. Mamy dwa punkty stacjonarne – jeden w centrum miasta, drugi na stadionie, plus sklep internetowy. To jeden z ważnych elementów odbudowy naszego wizerunku, ale także budżetu — podkreśla prezes.

WYKORZYSTANY POTENCJAŁ

W Chorzowie udało się z jednej strony zmontować drużynę zdolną do realizowania celów sportowych, a z drugiej tańszą, bardziej związaną z klubem i świadomą miejsca, w którym się znajdują. Z wojaży po Polsce wrócili do III ligi wychowankowie Tomasz Foszmańczyk i Łukasz Janoszka. Otoczono ich zdolną młodzieżą, której nigdy w Chorzowie nie brakowało. W ciągu ostatniego półtora roku zadebiutowało w reprezentacji Polski dwóch wychowanków Niebieskich — Michał Helik i Kamil Grabara. W minionym sezonie w Ekstraklasie grało aż 22 byłych graczy Ruchu. Żaden klub z niższych lig nie miał ich więcej. Ten potencjał zaczął być wykorzystywany. Najpierw przez Łukasza Beretę, miejscowego trenera, który awans do II ligi świętował na 30. urodziny. Później przez Jarosława Skrobacza, który w GKS-ie Jastrzębie czy Odrze Wodzisław pokazał, że potrafi pracować w trudnych warunkach, osiągając dobre wyniki.

ODBUDOWA WIARYGODNOŚCI

By jednak strona sportowa wyglądała dobrze, klub musiał poukładać całą resztę. Kluczowym zadaniem, jakie stało przed Ruchem, była odbudowa wiarygodności. Wśród piłkarzy, urzędników miejskich, lokalnych firm. Dlatego od trzech lat wszystkie pensje wypłacane są na czas albo nawet przed czasem. Dlatego premie piłkarze dostają tuż po wygranym meczu. Dlatego dotrzymywane są terminy wszystkich ugód. Klub bardzo restrykcyjnie przestrzegał obranych zasad. Gdy Bereta po awansie do II ligi nie zgodził się na zapis w umowie, który pozwalał go zwolnić przy ledwie trzymiesięcznej odprawie, klub wolał sięgnąć po innego trenera, niż ryzykować, że za chwilę znów będzie miał kilku na kontraktach. - Można mówić, że jest się uczciwym, ale najwiarygodniejsza jest wiadomość z wnętrza organizacji. U nas było pod tym względem bardzo źle, ale teraz jest bardzo wiarygodnie. To podstawa funkcjonowania klubu. Spalona ziemia, która była przedtem, została spulchniona, nawodniona, obsiana, ale na plony jeszcze przyjdzie czas. Wciąż nie jest całkiem kolorowo. Nie wszyscy wierzą, że nagle po wielu latach w Ruchu jest tak dobrze. Inni dochodzą do mylnego wniosku, że jest już tak dobrze, że nie trzeba nam pomagać. Nasza odbudowa nie przyszła na łatwe czasy, ale musimy się w tym odnaleźć. I wciąż mamy w tej kwestii spore pole do popisu — mówi prezes Niebieskich.

TRUDNE CZASY

To prawda, że Ruchowi nie sprzyjały okoliczności zewnętrzne. Pół roku po objęciu władzy przez Siemianowskiego wybuchła pandemia. W 2022 roku przyszły zmiany podatkowe, inflacja, wojna w Ukrainie. - To wszystko powoduje, że nie wszyscy sponsorzy mogą sobie pozwolić na luksus przekazywania pieniędzy na klub — mówi Siemianowski. Dlatego tak ważne było pogodzenie interesów wszystkich akcjonariuszy. Ruch, także ze względu na strukturę właścicielską, nie jest łatwym klubem do zarządzania. Akcjonariat jest na tyle rozproszony, że klubu ani nie można nazwać prywatnym, ani miejskim. Trzech największych akcjonariuszy podzielonych jest akcjami niemal po równo. Do tego klub jest notowany na giełdzie. Zdaniem Siemianowskiego da się to jednak wszystko pogodzić. - Najważniejsze, by z każdej strony było czuć do klubu zaufanie. Klub jest transparentny, jeden drugiemu patrzy na ręce, każdy do klubu przynosi, a nie wnosi. Po efektach każdy widzi, że tak jest – zaznacza.

PARĘ LAT KOPCIUSZKA

Po dwóch awansach z rzędu oczekiwania wobec Ruchu będą naturalnie ogromne. Ale w klubie zdają sobie sprawę, że rozwój sportowy na razie wyprzedził wiele różnych aspektów. - Nie ma wielkich nacisków na kolejny awans, narzucania sobie chomąta z presją na głowę. Na początku będziemy Dawidem walczącym z Goliatem, ale po skorygowaniu niektórych rzeczy, postaramy się dobrze reprezentować klub na tym szczeblu.

Pod względem budżetu już w II lidze byliśmy w dolnej części tabeli. W I lidze dysproporcje będą jeszcze większe. Kopciuszkiem będziemy jeszcze parę ładnych lat, chyba że wpadłby tu nagle jakiś szejk. Ale na to większa szansa jest w McDonaldsie.

My skupiamy się na realnych sprawach — mówi Siemianowski.

STONOGA PRZY CZAPLACH

Niebiescy weszli w rewiry, w których mogą być widoczne wyraźne dysproporcje. W ich lidze będzie grała Wisła Kraków, czyli klub mogący czerpać z potencjału drugiego wśród największych polskich miast, Bruk-Bet Termalica Nieciecza, mający potężne prywatne wsparcie, Arka Gdynia, czy Podbeskidzie Bielsko-Biała, utrzymywane przez miasto. - Nie będziemy mogli się porównywać z klubami, które mają dziesięć razy większe wsparcie z miasta albo od sponsorów. My staramy się obudować licznymi firmami z okolicy, wychodząc z założenia, że jeśli stonoga złamie dwie nogi, to dalej idzie, ale jeśli czapla złamie jedną, to ma problem — podkreśla prezes Ruchu, który do dziś nie porzucił pracy w szkole i prowadzenia treningów z młodzieżą.

EKSTRAKLASOWE AMBICJE

Twarde realia to jednak jedno, a co innego społeczne oczekiwania. - Ze 102 lat istnienia klub zdecydowaną większość spędził na najwyższym szczeblu, więc wszystko, co poniżej niego, jest traktowane jako nienormalna sytuacja. Ale po takim ciężkim karambolu, który klub przeżył, trzeba cieszyć się ze wszystkiego, co jest na plus. Każdy to docenia. Po trzech krokach do tyłu zrobiliśmy dwa do przodu. Trzeci krok nie będzie prosty i może potrwać, ale każdy jest ambitny i chce, żebyśmy prezentowali się jak najlepiej — mówi Siemianowski. Ruchowi nie będzie jednak łatwo wskoczyć do ekstraklasowego pociągu, bo realia się zmieniły. W najwyższej lidze pojawiło się kilka zdrowych klubów z mniejszymi sukcesami, ale lepszym przygotowaniem do XXI wieku. W drodze są kolejne, z dużym potencjałem, jak Stal Rzeszów czy Motor Lublin, który przegrał z Ruchem baraże. Na dłuższą metę klubowi ze stutysięcznego miasta, bez solidnego wsparcia prywatnego, trudno będzie utrzymać się w gronie najlepszych. Nawet przy wsparciu kibiców i wielkich tradycjach.

ZACHOWANY SKANSEN

Zwłaszcza jeśli klub nie do końca może nawet wykorzystywać możliwości tej społeczności. W Ruchu, odkąd w 2016 roku spadł z Ekstraklasy, zmieniło się bardzo wiele, ale nie stadion, który, choć odświeżony, wciąż jest ligowym skansenem. Nawet jeśli zdołałby spełnić minimalne warunki na najwyższą ligę, nie daje możliwości rozwoju i zarabiania na dniu meczowym tyle, ile można by było w mieście i regionie, które tak oddychają futbolem. Pod tym względem Niebiescy nie są nawet blisko wejścia w kolejną epokę. - Komfort życia ludziom się zwiększył, więc każdy zasługuje, by w trakcie meczu mieć dach nad głową i normalny komfort oglądania widowiska sportowego. Nie ma chyba lepszego momentu niż teraz, gdy stadion jest pełny, zrobił się dobry klimat wokół klubu i wszyscy mogą tylko na tym zyskać. Człowiek jeździ po kraju, Europie i widzi, jak to w wielu miejscach wygląda. Fajnie, żeby XXI wiek pod tym względem też do nas zawitał. To czas, by się zastanowić, jak ten problem rozwiązać — podkreśla prezes.

Ruch Chorzów
Marcin Bulanda/Pressfocus

PRZEKLEŃSTWO STADIONU ŚLĄSKIEGO

W Chorzowie zastanawiają się jednak od lat. Prezydent Andrzej Kotala składał obietnice, jednak z nowego stadionu powstał jedynie projekt, który i tak ma już ponad dziesięć lat i gdyby sprawy przeszły do konkretów, trzeba by było całą procedurę zaczynać od nowa. Pewnym przekleństwem Ruchu jest to, że trzy kilometry od Cichej stoi już w mieście wielki, nowoczesny obiekt. Stadion Śląski wprawdzie jest zarządzany przez Marszałka Województwa i nie jest na utrzymaniu miasta, ale we wszelkich politycznych dyskusjach o budowie obiektu dla Ruchu, zawsze pada jako argument, że nie warto w mieście tych rozmiarów wydawać wielkich pieniędzy na kolejny tak duży obiekt sportowy. - Wszelkie rozmowy o nim w kontekście Ruchu to utopia, bo wynajem tego obiektu na jeden mecz to koszt rzędu ponad miliona złotych. Trzeba sobie przeliczyć, czy to się może opłacać. Przy pełnej publice pewnie tak. Przy frekwencji poniżej 40 tysięcy na pewno nie. To mogłoby się więc zdarzyć tylko w razie totalnego boomu i jakiegoś topowego meczu — mówi Seweryn Siemianowski. Do totalnego boomu i topowych meczów Ruchowi jest jeszcze daleko. Ale w tej chwili już na pewno znacznie bliżej niż do upadku. A to oznacza, że w Chorzowie w ostatnich latach udało się osiągnąć wielki sukces.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0