Żywot człowieka szczęśliwego. Jerzy Dudek o swoim świecie po karierze (WYWIAD)

DUDEKGLOWNE270517014.jpg
LUKASZ KRAJEWSKI / 400mm.pl

Występował w serialach, namiętnie gra w golfa, pracownikom firm opowiada inspirujące historie, a czasem lata na drugi koniec świata, by zagrać w meczu legend Liverpoolu. Osiem lat temu były bramkarz Realu Madryt wrócił do Polski i zaczął nowe życie. Takie, w którym czerpie profity z poprzedniego.

Gdy w 2012 roku wracał pan z Realu Madryt do Polski, wielu zastanawiało się, co będzie pan robił po karierze. Minęło osiem lat i to pytanie wciąż wydaje się otwarte. Jerzy Dudek wstaje rano do pracy?

Jerzy DUDEK: - Wstaję o siódmej rano, ale mam ten komfort, że nie muszę tego robić z powodu pracy. Choć zarządzanie własnym wizerunkiem to też jakaś praca. Robię wiele rzeczy, które dają mi ogromną satysfakcję. Przez dwadzieścia dwa lata moje życie wyglądało trochę na zasadzie klasztoru tynieckiego. Można tam wejść, ale już się nie wyjdzie. To profesja, której trzeba się poświęcić. To były dla mnie i mojej rodziny bardzo angażujące lata. Wyjechaliśmy bardzo wcześnie. W 1996 roku zaczęło się dla mnie nowe życie. Zawsze wiedzieliśmy z żoną, że wrócimy do Polski. Nie wiadomo było tylko, kiedy. Miałem to szczęście, że akurat, gdy wracałem, w Polsce zaczynały się mistrzostwa Europy, więc bardzo płynnie przeskoczyłem z krótkich spodenek do czegoś, co mnie bardzo motywowało. Trochę pracowałem w telewizji jako ekspert, trochę przy projektach ambasadorskich różnych firm, jak Superbet, oraz UEFA, w towarzystwie innych zawodników, uczestnictwo w meczach legend, które przynosi mi dużo przyjemności. To wszystko daje mi na tyle duży komfort w moich działaniach, że na razie dobrze się czuję w takim trybie.

Taki ma pan już docelowy plan na przyszłość?

- Wiele osób mnie pyta, czy chciałbym wrócić do piłki i jeśli tak, to w jakim charakterze – doradcy, czy może dyrektora sportowego? To jednak wiąże się z pełnym etatem. Ja zawsze podchodziłem do życia tak, że jeśli się w coś angażuję, musi to być robione na sto procent. Dziś mam jeszcze w miarę młode dziewczyny na wychowaniu. Chciałbym poświęcić czas rodzinie najdłużej, jak tylko będę mógł. Być może nadejdzie taki moment, że coś się zmieni i gdy za kilka lat się spotkamy, będę w innej sytuacji. Dziś odpowiada mi to, co robię i cieszę się, że mogę prowadzić takie życie po latach tułaczki zagranicznej.

Od razu, gdy osiedlił się pan pod Krakowem, powiedział pan sobie, że tak teraz będzie wyglądać jego życie?

- Najpierw powiedziałem sobie, że spróbuję przez rok i zobaczę, jak się będę czuł. Okazało się, że wiodę bardzo dynamiczne życie. Gdy co roku oglądam kalendarz, okazuje się, że tak naprawdę nie mam tak wiele czasu. Wszyscy pytają, na co go pożytkuję, skoro nie pracuję nigdzie na etacie, ale jest mnóstwo rzeczy, które mnie pochłaniają. Co roku mówię sobie, że od teraz lekko spowolnię, będę się wycofywał z różnych aktywności i będę bliżej piłki już w innym charakterze. I tak to leci któryś rok z rzędu. Na razie to, co robię, sprawia mi przyjemność. W przyszłości chciałbym pracować dla klubu, ale wiem, że wiąże się to z ograniczeniami. Nie wiem, czy to miałby być klub polski czy zagraniczny. Będę musiał podjąć decyzję. Musi być najlepsza z możliwych. Zawsze tak podchodziłem do życia, że gdy coś postanowiłem, już nie zastanawiałem się, co by było, gdybym w danym czasie inaczej się zachował.

Nie miał pan więc takiego momentu, w którym telefon przestał dzwonić?

- Zbyszek Boniek kiedyś mówił mi, że gdy skończył grać w piłkę, a zrobił to bardzo młodo, zaczęło mu tego brakować. Najpierw masz dosyć dziennikarzy i wywiadów, ale gdy przez tydzień nikt nie dzwoni, już byś chciał coś powiedzieć i mieć ten decydujący głos. Ja nie choruję na takie rzeczy. Dziś media społecznościowe dają możliwość autoprezentacji. Ludzie mogą w ten sposób być blisko ciebie. Nie jest tak, jak kiedyś, że w Polsce były cztery dzienniki i jeśli się w nich nie pojawiałeś, to cię nie było. Dzisiaj świat wygląda inaczej. Dla mnie najważniejsze, że cały czas jestem blisko Liverpoolu i mam dobre kontakty w Madrycie i Rotterdamie, czyli tam, gdzie moja kariera się rozwinęła. To oznacza, że przez te dwadzieścia lat zostawiłem coś, co jest zapamiętane. Gdy w 1996 roku podpisywałem pierwszą umowę za granicą, musiałem się wszystkiego nauczyć – języka, kultury, środowiska. Mój menedżer powiedział mi wtedy: Jurek, ja was znam. Gdy wy podpisujecie kontrakt, to jest koniec. A dla ciebie to ma być początek. Będziesz grał kilkanaście lat na dobrym poziomie, a później będziesz czerpał z tego profity. Nie da się ukryć, że ja po prostu czerpię profity z tego, co osiągnąłem przez ten okres.

Pana historia jest na tyle inspirująca, że często różne firmy zapraszają pana na sesje coachingowe, które mają stanowić motywację dla pracowników. Jak się pan w tym odnajduje?

- Firmy chcą przekazywać pracownikom różne historie, by kształtować ich mentalność, charakter i zwiększać intensywność ich pracy. Z własnego doświadczenia jestem w stanie zaprezentować mnóstwo różnych przykładów zachowań w grupie w kryzysowych sytuacjach. To bardzo skuteczne. Czasem te spotkania są emocjonalne. Nie ukrywam, że często pojawia się na nich historia ze Stambułu.

Ona pokazuje dobitnie, jak wygląda nasze życie. Czasami się nam nie układa, przegrywamy. Jeśli się wtedy poddamy, po prostu będziemy przegranymi. W porażce nie ma niczego złego, ale jeśli chcemy być fair sami wobec siebie, musimy do samego końca walczyć. My wtedy byliśmy na granicy ogromnej kompromitacji. Gdy przegrywasz 0:3 i wychodzisz na drugą połowę, przechodzi ci przez myśl, że może się to skończyć 0:5 czy 0:6. Z najpiękniejszego momentu w karierze, który miał z nas zrobić legendy, może się zrobić najgorszy, który zrobi z nas największych przegranych w historii Ligi Mistrzów. Trzeba było doprowadzić do przełamania tej złej passy, by przynajmniej dać sobie szansę. My ją sobie daliśmy. Gdy to opowiadam w różnych firmach, mimo że minęło już piętnaście lat, ta historia ciągle wydaje się świeża i każdy widzi ją, jakby to było wczoraj.

W ostatnich latach miał pan też epizody aktorskie. Wystąpił pan w filmie „Porady na zdrady” oraz w odcinkach różnych seriali. Jak pan wspomina te przeżycia?

- Aktorstwo to ciężka robota. Mam kilku przyjaciół kabareciarzy, którzy czasem mnie zapraszają i w tym czuję się swobodnie. Znamy się, mogę się bardziej otworzyć i czuć się naturalnie. Ale epizody w serialach „Szkoła” i „Barwy szczęścia” były dla mnie mega trudne. Chciałem być po prostu sobą, jednak to najtrudniejsza rola do odegrania. Przydałby mi się lepszy szlif, by być bardziej swobodny. Nie czułem się komfortowo. Nawet nie widziałem, jak to wypadło. Tylko moje dziewczyny trochę się śmiały. Ale to fajne rzeczy. Cieszę się, że dzięki temu, że mam teraz trochę wolnego czasu, mogę doświadczać takich eksperymentów.

Były jeszcze inne tego typu?

- Bardzo kręcą mnie różnego rodzaju eksperymenty sportowe. W podstawówce reprezentowałem moją szkołę na każdej niwie sportowej. Od siatkówki, przez piłkę ręczną, koszykówkę, przez gimnastykę artystyczną i sportową, po futbol. Wszędzie czułem się na w miarę dobrym poziomie. Gdy skończyłem grać w piłkę, robiłem sobie różne tego rodzaju wyzwania. Kiedy byłem ambasadorem jednej firmy olejowej, zostałem spytany, czy nie chciałbym pojeździć samochodem na torze. Okazało się, że wypadłem ponadprzeciętnie. Gdy jeszcze poszedłem kilka razy na lekcje z moim kolegą z Krakowa, nagle z 3,5 sekundy straty do lidera na jednym okrążeniu, zrobiło się 0,9 sekundy. To ogromny postęp, który dał mi motywację do dalszej rywalizacji. Wszedłem w to.

Jakie ma pan doświadczenia za kółkiem?

To bardzo podobne do roli bramkarza, który z jednej strony jest częścią zespołu, a z drugiej trochę indywidualistą. Taka mentalność mi odpowiada. Wyścigi samochodowe to też sport indywidualny, ale wymagający pracy zespołowej. Jeździłem w Volkswagen Castrol Cup, czy w wyścigach 24-godzinnych. Niby jechałem sam, ale tworzyłem zespół z trzema innymi kierowcami, z których każdy musi przejechać po dwie godziny. Dopingowaliśmy siebie nawzajem, bo na torze zdarzają się różne sytuacje. W Dubaju doszło do tego, że samochód nam się zepsuł po czterech godzinach i przez dwie był naprawiany. Wszyscy mówili, że to już koniec, ale ja zwróciłem im uwagę, że jest jeszcze szesnaście godzin jazdy. My mieliśmy tego pecha na początku, a inni mogą go mieć później, więc trzeba ich cały czas gonić. Mieliśmy 154 okrążenia straty do podium, ale odrobiliśmy to. Zagrali dla nas Mazurka Dąbrowskiego, dostaliśmy medal, więc emocje były jak najbardziej pozytywne.

Motoryzacyjna pasja objawia się też w tym, że działa pan w branży transportowej. Ponoć zdarzyło się panu nawet usiąść za kierownicą ciężarówki?

- Mój wujek jest prezesem firmy, a ja jakiś czas temu w nią zainwestowałem. To pozapiłkarska część mojego biznesu. Miałem przez moment do czynienia z ciężarówkami, ale wyszliśmy z tej trudnej działki i teraz zajmujemy się po prostu spedycją.

Po karierze najbardziej kojarzy się pan jednak z golfem. To dla pana chyba już coś więcej niż tylko hobby?

- Tak, choć golf jest w moim przypadku od początku do końca amatorski. Żebym mógł grać profesjonalnie, musiałbym się na nowo urodzić i zamiast piłki wybrać golfa. Tylko w ten sposób mógłbym zacząć zarabiać na tym pieniądze. Ja gram amatorsko, ale na dobrym poziomie. Golf bardzo mnie pochłonął i rozwija mnie jako człowieka. Wspaniała jest zwłaszcza turystyka golfowa. Gdy zacząłem grać w 2008 roku, zaproponowano mi, by pojechać na wczasy do Turcji. Nie miałem na to ochoty. Dałem się jednak namówić i byłem zachwycony. Jeździłem tam przez kolejne sześć lat, głównie ze względu na pola golfowe. Dziś spędzam na nich każdą wolną chwilę. Turniejów w Polsce jest dosyć sporo. Pól może nie ma aż tak wielu, jak w innych krajach, bo tylko około dwudziestu dobrych, więc mamy duży deficyt, ale powoli się to rozwija.

Golf daje mi możliwość spędzenia czasu w dobrym towarzystwie. I aktywnie, bo trzeba na to poświęcić z pięć godzin i przejść około dwunastu kilometrów, co też wymaga jakiegoś wysiłku. Choć intensywność nie jest zbyt duża, więc trochę przesiadłem się na rower, żeby trochę bardziej zmobilizować się do pracy nad sobą.

Po to, żeby być w formie na meczach legend Liverpoolu. Te spotkania zapewniają panu stały kontakt ze światem wielkiej piłki.

Przynajmniej dwa razy w roku odbywają się charytatywne mecze legend Liverpoolu. Co roku w marcu gramy na Anfield przy pełnych trybunach, zbierając w ten sposób milion funtów na pomoc lokalnej społeczności. Odbywa się to na zasadzie dwumeczu. Gdy przyjeżdża Milan, później spotykamy się w Mediolanie. Teraz czeka nas wycieczka do Monachium. Z tego nie mamy żadnych profitów, bo wszyscy wiedzą, w jakim celu jest to rozgrywane. Bardzo ważne jest samo spotkanie z dawnymi kolegami. Chcemy zobaczyć, jak każdy z nas się zmienia. Gdy pojechałem pierwszy raz, kilku chłopaków nie poznałem, bo byli o 12-14 kilogramów więksi. To śmieszne rzeczy, na których można budować atmosferę. Piękne jest choćby to, że można się wreszcie wspólnie napić piwka i nikt z tego tytułu nie panikuje. W czasach karier byliśmy bardzo skoncentrowani na robocie, a kontakt z kibicami był bardzo ograniczony. Teraz możemy się z nimi spotkać, porozmawiać, pośmiać się po mecz, zrobić zdjęcia.

W meczach legend zwykle grał pan jednak częściej niż tylko dwa razy w roku.

- Są jeszcze spotkania typowo komercyjne, za które dostajemy już wynagrodzenie. To przede wszystkim wyjazdy do Azji. Bardzo często tam latamy. Graliśmy w Bangkoku, Singapurze, Malezji, Hongkongu czy w Sydney. Zapraszają nas sponsorzy, organizując tam mecze pokazowe z Manchesterem United, Borussią Dortmund, czy choćby drużynę legend piłkarskiej Australii. Wszędzie spotykamy ogromną liczbę kibiców Liverpoolu i gramy przy pełnych stadionach. U nas nazywa się to graniem w oldbojach. Nazwa „Drużyna Legend” jest bardziej prestiżowa i przynosi fajne momenty. Można dać ludziom to, czego nie można było dać wcześniej. Doceniają bezpośredni kontakt. Gdy przyjeżdża pierwsza drużyna Liverpoolu, dostęp do niej jest znacznie bardziej ograniczony.

Przez lata był pan dla Polaków oknem na świat zagranicznej piłki. Polski futbol w wydaniu klubowym w ogóle pana interesuje?

- Mam do ekstraklasy sentyment, mimo że rozegrałem w niej tylko piętnaście meczów. Pracują jednak w niej osoby, które są mi bliskie. Marcin Brosz przyjeżdżał na staże trenerskie wszędzie, gdzie grałem i dziś jest bardzo dobrym trenerem. Kibicuję swojemu bratu Darkowi i gdy tylko gdzieś podejmie pracę, jeżdżę oglądać, jak sobie radzi. Tomek Rząsa, mój przyjaciel, jest dyrektorem sportowym w Lechu Poznań i wiem, jakiego to wymaga poświęcenia. Liga wygląda coraz lepiej. Pomijam to, jak są zarządzane kluby, bo każdy ma swoją filozofię i to nie moja kompetencja, by ją oceniać, ale wizualnie wygląda to już dobrze. Ekstraklasa stała się dobrze opakowanym produktem, a kluby się rozwijają. Legia ma nowy ośrodek treningowy, za chwilę będzie taki miała Cracovia.

Kiedyś tego nie było. Gdy parę lat temu jechałem na stadionie w Warszawie oszkloną windą, pomyślałem sobie, że fajnie, iż Polska ma wreszcie normalne stadiony. Zaraz potem przyszła jednak myśl, że widziałem to w Feyenoordzie już w latach 90. To pokazuje, jak bardzo byliśmy w tyle. Ale gonimy Europę i jesteśmy zmotywowani. Parcie na piłkę zawsze zwiększa się, gdy dobrze idzie reprezentacji. To jej obserwacją bardziej żyję i bardziej mnie interesuje niż ekstraklasa. Jeżdżę na mecze, obserwuję poczynania trenera, sprawdzam, jak spisują się zawodnicy. W tej drużynie byłem przez sześćdziesiąt meczów w ciągu kilkunastu lat. Widziałem, jak funkcjonuje od środka i to wciąż bardzo mnie kręci.

Powoli do Polski zaczynają wracać inni gracze, którzy zrobili kariery na Zachodzie. Droga Jakuba Błaszczykowskiego czy Łukasza Piszczka, którzy angażują się w prowadzenie bliskich sobie klubów, nie była dla pana interesująca?

Nigdy nie przychodziło mi to do głowy. Każdy ma swoją drogę i ją szanuje, ale ja wiedziałem, że pewnych rzeczy nie chcę robić. Niektórzy wracają z zagranicznych klubów i kończą kariery w ekstraklasie. Ja, patrząc na doświadczenia kolegów, doszedłem do wniosku, że zawsze kończyło się to przeciętnie albo słabo, więc przekreśliłem dla siebie taką możliwość. Ciężko wrócić z Realu Madryt i grać na dobrym poziomie w ekstraklasie. To zawsze wymaga zaangażowania i umiejętności, a gdy ma się 39 lat, trudno już wskoczyć na ten pułap. Przykład Kuby jako właściciela Wisły Kraków pokazuje, że to nie jest łatwa robota. To bardzo skomplikowany projekt. Kiedyś może czymś podobnym się zajmę, niczego nie wykluczam, ale dzisiaj na pewno nie.

Rozmawiał Michał Trela

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.