Karol Świderski miał absolutne prawo szybciej wrócić po kontuzji i zagrać w sobotę w barwach Charlotte FC. Miał też prawo strzelić dwa gole i nie studzić radości tylko dlatego, że działo się to w momencie, gdy reprezentacja Polski walczy o mundial. Jeśli ktoś chce szukać winnych w tej sytuacji, szybciej znajdzie ich po naszej stronie Oceanu. Skoro Arkadiusz Milik przyleciał na kadrę z urazem, to mógł również przylecieć walczący o powrót Świderski.
Ta dyskusja jest oczywiście przepompowana. Śmieszne jest to, że chwilę przed kluczowym meczem ze Szwecją zajmujemy się sprawą napastnika nr 5 w kadrze. Czesław Michniewicz powołał na marcowe mecze 33 zawodników, a nagle okazuje się, że lepimy kadrę w locie i martwimy się, żeby ktoś jeszcze nie wypadł. To pokazuje, że w piłce nie da się wszystkiego zaplanować, bo ciągle są jakieś wywrotki. Sytuację ze Świderskim łatwo ocenia się dzisiaj, gdy wiemy o problemach Milika i Piątka. Jeszcze inaczej oceni się ją wtedy, gdy - odpukać - przegramy na Stadionie Śląskim, narzekając na deficyt ognia i wąski wachlarz w opcji. Dopiero wtedy wylejemy szambo i będziemy zastanawiać się, co by było, gdyby.
Oczywiście, na ten moment wygląda to słabo. Absurdalne są jednak zarzuty pod adresem Świderskiego, że wybrał klub zamiast reprezentacji. Że olał kolegów i kibiców, co ogóle brzmi niedorzecznie. Trener Charlotte, Miguel Angel Ramirez po sobotnim meczu mówił, że decyzja o wyjściu na boisko została podjęta w ostatniej chwili. Piłkarz i trener podjęli ryzyko tak jak zrobili to Milik z Michniewiczem w meczu ze Szkocją. Szczęściem Świderskiego jest to, że bez uszczerbku na zdrowiu rozegrał cały mecz, szczęściem są też jego forma i gole, chociaż paradoksalnie właśnie przez to obserwujemy polskie bagienko. Gdyby „Świder” rozegrał 45 minut i przetruchtał kilka kilometrów, nikt by o tym nie rozmawiał.
Na tym właśnie polega jedyna wina Świderskiego. To po prostu splot niezapowiadanych zdarzeń: szybsze dojście do zdrowia niż zapowiadano, dwa gole w MLS, a w międzyczasie kontuzje w reprezentacji Polski i dziury w ataku. To stąd nagle napastnik nr 5 przedstawiany jest jako ten, który mógłby zrobić we wtorek różnicę. Na dobrą sprawę można zrozumieć logikę Czesława Michniewicza, który tydzień temu, mając inne fakty pod ręką, podjął decyzję o pominięciu „Świdra”. Skoro lekarz Charlotte FC wskazywał kontuzję, to rozsądnym wyjściem było pozwolenie piłkarzowi na spokojne dojście do siebie. Z drugiej strony - to też pokazuje miejsce w hierarchii Świderskiego. Gdyby to był dużo ważniejszy gracz dla reprezentacji, być może ktoś w sztabie szerzej otworzyłby oczy.
Dzisiaj możemy mówić, że to nauka: żeby zawsze dmuchać na zimne i dzięki temu mieć jak najszersze pole działania. Od początku wiadomo było, że taki Charlotte FC zabezpiecza własne interesy. Pismo lekarza z niejasną diagnozą i niesprecyzowanym terminem powrotu pokazuje, że może warto było wykazać się tu większą wyobraźnią. Pewnie zawiodła komunikacja, łatwe zawierzenie Amerykanom, a przecież mówimy o napastniku, który w ostatnich 6 meczach kadry strzelił 4 gole. Serio, nie było tego lepiej skonsultować?
Niestety, ale uśpiło nas bogactwo w ataku. To, że był Lewandowski, Milik, Piątek, a obok jeszcze sprawdzający się jesienią w meczach kadry Buksa. Znowu zawiodły lampki alarmowe tak jak w jesiennym meczu z Węgrami, gdy zbagatelizowano absencję Roberta Lewandowskiego zamiast do końca trzymać wszystkie karty w rękach. Obyśmy tym razem nie musieli się w tym babrać, za kilka dni traktując sprawę Świderskiego jako nic nieznaczący epizod.