Złoto, dream team i walka z kontuzjami. „Jak można myśleć o normalnej grze, gdy przed każdym wyskokiem modlisz się, by prawidłowo wylądować?”

Siatkowka. Orlen Liga. PGE Atom Trefl Sopot - Impel Wroclaw 23.03.2016
FOT. WOJCIECH FIGURSKI / 400mm.pl

Wejścia do dorosłej siatkówki mogło pozazdrościć jej większość zawodniczek. W 2003 roku, jako osiemnastolatka, zdobyła mistrzostwo Europy, będąc częścią legendarnej drużyny „Złotek”. Dziś, rok po zakończeniu kariery Anna Miros (wcześniej Podolec) w szczerej rozmowie opowiada między innymi o długiej i bolesnej walce z kontuzjami. Co dały jej wyjazdy za granicę? Dlaczego nie wyobrażała siebie w roli kapitan zespołu? Jak długo można zaciskać zęby i trenować na tabletkach przeciwbólowych?

Michał Winiarczyk: Przyzwyczaiła się już pani do określenia „była siatkarka”?

Anna Miros: Skończyłam granie wraz z początkiem pandemii. Spinałam lockdown z zakończeniem kariery. Nie brałam tego mocno do siebie, bo przecież wszyscy zostali zmuszeni do przerwy. Trwało to do sierpnia, wtedy rozpoczynał się nowy sezon. Koleżanki wędrowały do zespołów, a ja myślałam: kurczę, nie mam podpisanego żadnego kontraktu. Dziwnie się czułam, gdy po dwudziestu latach nie dostałam nic do parafowania. Trudno było się do tego przyzwyczaić. Na początku myślisz: w końcu odpocznę, kolana zaznają spokoju. Pierwsze miesiące to niesamowita ulga psychiczna i fizyczna. Później zaczynasz czuć tęsknotę za towarzyszącym przez lata rytmem.

Ivan Miljković podzielił zawodników, będących po zakończeniu kariery na dwie grupy: pierwsza, u której ochota do gry wraca po mniej więcej dwóch latach i druga, która w ogóle o tym nie myśli.

Bez cienia wątpliwości pograłabym jeszcze. Przy czym bez trapiącego niemiłosiernie na końcu kariery bólu. Czułam się fizycznie jak wrak, nie miałam dnia bez sygnału od ciała, że coś jest nie tak. Jak sobie pomyślę, że miałabym znów to wszystko przeżywać, to jednak wolę nie wracać.

Jak wygląda pani obecne życie?

Myślałam, że będę się nudzić i cierpieć na nadmiar czasu, a tak nie jest. Zamieszkałam w Bielsku-Białej. Kończę ostatni rok studiów, przez co dojeżdżam na zajęcia do Katowic. Ponadto zaczynam działać w Internecie. Służę poradami dietetycznymi oraz szkolę się na trenera. Nie zapominam o sobie. Aktywność fizyczna nadal jest dla mnie bardzo ważna.

Temat zdrowego stylu życia jest często poruszany w pani mediach społecznościowych.

Zawsze przywiązywałam wagę do tego, co jem. Cierpię na niedoczynność tarczycy i chorobę Hashimoto, więc dieta jest niezbędna do prawidłowego funkcjonowania. Grając w siatkówkę nieraz czułam się źle po zjedzeniu pewnych rzeczy. Dziś dobrze wiem, co mogę, a czego nie powinnam spożywać. Im bardziej stawałam się doświadczoną zawodniczką, tym mocniej się do tego przykładałam. Bardzo chciałabym pomagać osobom, które nie mają takiej wiedzy, a borykają się z nadwagą czy chorobami cywilizacyjnymi. Inna sprawa to fakt, że przecież nie ćwiczę już zawodowo. Siłownia czy rower mają się nijak do godzin intensywnego treningu w hali. Musiałam uświadomić sobie, że nie mogę jeść tyle, co kiedyś, bo tak ostro nie trenuję. Trzeba uważać, bo łatwo „wpada się” w dodatkowe kilogramy.

Przejdźmy do dorosłej siatkówki, która szybko wpuściła do siebie Annę Podolec. W 2003 roku tuż po mistrzostwach świata juniorek trafiła pani do seniorskiej kadry na europejski czempionat.

Zawsze byłam pracowita, ale nie ukrywam miałam sporo szczęścia. Wiem, że oprócz umiejętności jest ono potrzebne każdemu zawodnikowi. Po występie na młodzieżowym turnieju trener Andrzej Niemczyk zastanawiał się, czy zabrać do Turcji mnie, bardzo młodą atakującą czy środkową Asię Szeszko. Gdyby postawił na nią, nie miałabym złota i cennego doświadczenia. Podejrzewam, że za sprawą tego jednego wyboru moja kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej.

Czuła pani przeskok? Z zespołu, w którym grała pierwsze skrzypce trafiła pani do kadry, jadąc „po naukę”.

Byłam młodą siatkarką, która trafiła do zespołu dziewczyn ogranych na międzynarodowych parkietach. Dostałam lekcję charakteru i dyscypliny. W juniorkach wiedziałam, że jako jedna z liderek mam ważny głos. Koleżanki patrzyły co i jak robię. Nagle ląduję w drużynie, w której to ja grzecznie uczę się od innych. Ten turniej wpoił mi mnóstwo pokory i zaangażowania. Gdzie się nie pojawiałam, zawsze czułam się najmłodsza. W głowie miałam zakodowane, że przebywam wśród bardziej ogranych siatkarek. Ni stąd, ni zowąd one pokończyły kariery i okazało się, że to ja jestem tą doświadczoną. Jak patrzyłam jeszcze niedawno na najmłodsze zawodniczki i porównywałam je do siebie, to doszłam do wniosku, że reprezentujemy kompletnie różne pokolenia. Dorastałam w generacji, która uczyła się od starszych. Mogłabym pójść w ogień za nimi, bo czułam, że wiele się nauczę. Dzisiejsze „młode” w ogóle tego nie rozumieją. Nie chcą uczyć się dyscypliny. Nazywam je „pokoleniem iPhone’ów”, a siebie „pokoleniem Neostrady”. Instagramy i Messengery przysłaniają im życie. Zawsze nie mają czasu na nic innego.

Podejrzewam, że na panią koleżanki o kilkanaście lat starsze też patrzyły inaczej.

Wiadomo, masz rację. Gdy ja byłam w wieku dzisiejszych młodych zawodniczek, telefony komórkowe dopiero wchodziły. Dopiero teraz człowiek zdaje sobie sprawę, ile wyciągnął czerpiąc wzorce od najlepszych. Jako młoda siatkarka chciałam być tak dobra jak najstarsze koleżanki. Dziś u młodszych w ogóle nie widzę podobnego nastawienia.

Iza Lemańczyk mówiła mi, że wraz z rówieśniczkami marzyły o medalach olimpijskich i mistrzostw świata. Teraz u wchodzących do dorosłej siatkówki zawodniczek nie dostrzega podobnego żaru.

W stu procentach się zgadzam. Zmieniły się myślenie oraz czasy. My byłyśmy inne, więc i one też się różnią. Każde pokolenie ma inny punkt widzenia.

Patrząc z perspektywy czasu, była pani przygotowana na sukces w 2003 roku?

Myślę, że nie. Zawsze człowiek miał z tyłu głowy, że triumfy przyjdą, ale jak przychodzi co do czego, to jest zszokowany.

Jakie migawki z tamtych wydarzeń ma pani najmocniej w pamięci?

Początek turnieju. Przed pierwszym meczem straciliśmy czołową zawodniczkę. Asia Mirek zerwała więzadło. Nie powiedziałabym, że byłyśmy załamane, ale otrzymałyśmy potężny cios. Rozgrzewka przed premierowym starciem, a raptem tracimy filar zespołu. Później sytuacja, gdy nasze pozostanie w mistrzostwach było zależne od innych. To przypominało istny thriller. Zniecierpliwione oglądałyśmy starcie Bułgarek z Włoszkami. Trzymałyśmy kciuki za te pierwsze. Ostatecznie po dramatycznym boju wygrały 3:2 i przeszłyśmy dalej. Na końcu finał i każdy człowiek na trybunach kibicujący przeciwko nam. Gramy z Turczynkami na ich terenie. O dziwo żadnej z nas to nie sparaliżowało. Zrobiłyśmy swoje wygrywając do zera.

Dostała pani solidnego „kopniaka” w siatkarską dorosłość.

Złoto mistrzostw Europy na start brzmi naprawdę pięknie, co nie? Od razu zostałam okrzyknięta „Złotkiem”, choć przecież nie pograłam za dużo. Maksymalnie korzystałam z każdej szansy gry oraz możliwości przebywania ze świetnymi koleżankami. Gdy oglądałam niedawno urywki z tamtego turnieju patrzyłam na siebie i z politowaniem mówiłam: Boże, co to za dziewczyneczka? Jak we mgle. Wyglądałam, jak bym w ogóle nie wiedziała, co się dzieje, a jednak coś tam ogarniałam.

Jaki był Andrzej Niemczyk z nieznanej mediom i kibicom perspektywy?

Można określić go mianem świetnego psychologa. Był „człowiekiem dla człowieka”. Istnieją trenerzy, którzy są dobrzy dla zawodniczek tylko na boisku. To, co się dzieje poza nim kompletnie go nie interesuje. Jak siatkarka ma problem, to bije z niego nastawienie: radź sobie sama. Z kolei trener Niemczyk także poza treningami i spotkaniami był niezwykle uczynny dla każdego. Zawsze można było przyjść do niego z jakąś sprawą. Nigdy nie pozostawał obojętny. Był niesamowitym autorytetem, patrzyłam na niego jak na Boga. Wszystko, co mówił uważałam za święte. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, by otworzyć buzię i powiedzieć „ale”. To też coś, czego brakuje mi w młodych siatkarkach. Nie czuję, żeby potrafiły pójść za trenerem w ciemno. Pełne zaufanie do szkoleniowca i jego wizji to połowa sukcesu zespołu.

Siatkowka kobiet. Orlen Liga. Atom Trefl Sopot - Legionovia Legionowo. 08.12.2012
Fot. Piotr Kucza/400mm.pl

Po latach gry w Bielsku-Białej nadszedł czas na transfer do Rosji. Nie czuła pani strachu przed wyjazdem?

Decyzja była jak najbardziej słuszna. W tamtym momencie nie zastanawiałam się długo. Gdy otrzymałam ofertę z Bałakowa już następnego dnia wiedziałam, że chcę jechać. Traktowałam to jako szansę pokazania się wśród lepszych klubów. Miałam nastawienie, że wyjeżdżając za granicę nauczę się więcej niż w kraju i trafię pod skrzydła bardziej doświadczonych szkoleniowców. Co obce to lepsze. Teraz wiem, że to kompletnie błędne podejście. W Polsce też nie brakowało solidnych fachowców. W ogóle nie bałam się wyjazdu. Wychodziłam z założenia, że jeśli się nie uda, to zawsze mogę wrócić. Chciałam spróbować czegoś nowego. Do dziś lubię przygody. Musiałam się tylko upewnić co do klubu – o tym jaki prezentuje poziom, czy będę miała zagwarantowane niezbędne rzeczy do życia. Jak tylko się utwierdziłam w przekonaniu, to podpisałam kontrakt.

Chyba jest pani zadowolona z tego okresu?

Oczywiście! Trafiłam do ligi, która stała na wysokim poziomie. Występowałam jako przyjmująca. Musiałam dostosować się do innego systemu gry. Wszędzie wchodziłyśmy do potrójnego bloku, gdzie w Polsce to nie miało miejsca. W drugą stronę tak samo. Przyzwyczaiłam się do ataku, podczas gdy z drugiej strony widziałam trzy pary rąk. Później to pomagało gdy wróciłam do kraju albo pojechałam do Włoch. Śmiałam się: pfff..., w Rosji miałam potrójny blok, co to jest podwójny.

Wyjeżdżała pani jako atakująca, a stała się przyjmującą. Później w kadrze był moment gry na środku. Rotacje nie przeszkadzały?

Byłam młoda. Nie sprzeciwiałam się decyzjom trenerów, ufałam im. Skoro w nowym klubie chciano mnie jako atakującą, to się pod tę pozycję szkoliłam. Tak samo działało to w przypadku innych pozycji. Na środku było najtrudniej, do końca nie mogłam się odnaleźć. Całe szczęście, że nie zostałam tam na długo. Szkoleniowcy dochodzili do wniosku, że więcej korzyści będą ze mnie mieli na przyjęciu lub ataku.

We Włoszech trafiła pani do mocnego Asystelu Novara z Iriną Kiriłłową, Logan Tom czy Małgorzatą Kożuch w składzie.

Dołączyłam do zbioru czołowych zawodniczek z różnych krajów. O tym, że był to „dream team” niech świadczy fakt, że tak też brzmiał nasz okrzyk. Czułam, że wylądowałam w naprawdę topowym klubie. Dużo czasu spędzaliśmy na treningach, by szlifować każdy konkretny element gry. To później przekładało się na dobrą formę w meczach. Imponował mi pełen profesjonalizm. Od spraw logistycznych po najdrobniejsze błahostki – wszystko było na „tip-top”.

Pobyt w Italii uważa pani za szczyt?

Trudne pytanie. Tak naprawdę, to nie wiem, czy kiedykolwiek go osiągnęłam. Za każdym razem jak świetnie szło, to przytrafiała się kontuzja. Gdy wspinałam się ku górze, to przez problemy zdrowotne leciałam w dół. Uważam, że wielokrotnie byłam bliska szczytu, ale czegoś brakowało, aby na niego wejść. Niestety ciało się buntowało. Poza tym nawet jeśli jesteś dobry, to masz z tyłu głowy przeświadczenie, że może być jeszcze lepiej.

Cały rok 2009 spędziła pani na leczeniu kontuzji barku. To był pierwszy moment, w którym zdała sobie sprawę, że oprócz rywalizacji z innymi

siatkarkami musi walczyć również z bólem?

Niestety tak. Na całe szczęście nigdy się nie załamywałam. Nie myślałam o zerwaniu z siatkówką. Każda kontuzja motywowała mnie do jeszcze większej walki o powrót na boisko. Wtedy rehabilitowałam się częściowo we Włoszech, ale po jakimś czasie zdecydowałam się przyjechać do kraju. Asystel Novara zachęcał, żebym została i leczyła się u nich. Chcieli dać mi szansę w kolejnym sezonie. Z perspektywy czasu uważam decyzję o odejściu za błąd. Powinnam dokończyć tam rehabilitację i pograć jeszcze w Serie A. Nie wiedząc dlaczego, Novara zaczęła mi się źle kojarzyć. Niby było fajne, ale najpierw problem z barkiem, niedługo później kolejna kontuzja i co za tym idzie operacja. Jak usłyszałam, że pomimo problemów zdrowotnych klub nadal mnie chce, to mocno się zdziwiłam. Ubzdurałam sobie, że jak wrócę, to doznam tutaj kolejnej groźnej kontuzji. Myślałam, że może klimat nie sprzyja do gry i należy coś zmienić.

Wicemistrzostwa Włoch czy Pucharu CEV nikt pani nie zabierze.

Za świetnym zespołem stały świetne wyniki. Lata później byłam bliska zdobycia kolejnego pucharu. Z Sopotem dotarliśmy do finału, lecz przegraliśmy z Dinamo Krasnodar.

Atom Trefl w czasach pani gry też był czołową ekipą.

Spędziłam w tym klubie cztery świetne, niezapomniane lata. Byłam bardzo zadowolona z gry i życia nad morzem. Podobnie jak w Novarze, tak i tu nie brakowało profesjonalizmu. Organizacja czy marketing stały na wysokim poziomie. To były dobre czasy dla kobiecej siatkówki. Nie narzekało się na zarobki, klub sprowadzał wybitne siatkarki zza granicy. Wszystko dało później efekt. Można powiedzieć, że w Sopocie czułam się najlepiej w karierze. Później zostałam mianowana również kapitanem zespołu. Poczułam dużą odpowiedzialność za drużynę. Uważałam Atom za zespół, którym muszę się opiekować.

Czyli to był ten moment transformacji, w którym z uczennicy stała się nauczycielką?

Tak, objęcie funkcji kapitan drużyny zmieniło punkt widzenia. Zawsze tę rolę pełniły najbardziej doświadczone zawodniczki. Gdy zostałam nim ja, pomyślałam: kurczę, to już chyba jest ten czas. Teraz jestem jedną ze „starszych”. Kiedyś sądziłam, że się do tego nie nadaję. Kapitan musi czasem kogoś opierniczyć w szatni. Nie wyobrażałam sobie, bym miała to robić. Koniec końców się przyzwyczaiłam.

Z biegiem lat nadszedł jednak bolesny moment, gdy kontuzje zaczęły górować…

Ostatni sezon w Kaliszu był pod tym względem straszny. Przychodziłam na zajęcia z obawą: jak przeżyję trening? Nie bałam się o wydolność, bo pod tym względem czułam się dobrze. Chodziło o to, czy znów coś nie wyskoczy nieprzewidywalnego. Przygotowywałam się już wcześniej. Przed treningiem robiłam sprawdzone ćwiczenia, które miały niwelować ból. Do połowy sezonu wystarczało... Ciągłe granie i zajęcia tworzyły duże przeciążenia. Moje ciało w końcu powiedziało dość. Siatkówka stała się jednym wielkim bólem, który ani na moment nie dawał spokoju. W styczniu ubiegłego roku nie wytrzymałam. Trenerze, nie dam już rady. Muszę iść na badanie kolana. Nie mogę dłużej zaciskać zębów i brać tabletek przeciwbólowych. To dla mnie za dużo – powiedziałam. Gdy dowiedziałam się, że ćwiczyłam z praktycznie złamanym piszczelem i naderwanym więzadłem krzyżowym, doszłam do wniosku, że wystarczy. Nie mogłam przejść obojętnie wobec zdrowia.

Sytuacja, w której kończy pani karierę z bólu, a nie na własnych warunkach musi boleć.

I to bardzo. Serce i dusza chciało grać, a ciało odmawiało posłuszeństwa. Nie było żadnej możliwości tego przeskoczyć. Łykasz tabletki, zaciskasz zęby, ale do kiedy? Jak można myśleć o normalnej grze, gdy przed każdym wyskokiem modlisz się, by prawidłowo wylądować? Bałam się, że skończy się to zerwaniem więzadła. Później dowiedziałam się, jak to wyglądało z perspektywy koleżanek. Powiedziały, że serce się krajało, gdy co rusz widziały jak cierpię. Starałam się nie pokazywać bólu, ale twarz i oczy nie potrafiły kłamać.

Kontuzje przekreśliły pani szansę na lepszą karierę?

Oczywiście, nie ma czego ukrywać. Muszę się zgodzić. Jestem pewna, że gdyby nie problemy zdrowotne zaszłabym dużo dalej. Stać mnie było na lepsze granie.

Doszukiwała się pani kiedyś przyczyn tych częstych kłopotów?

W okresie gry w Szkole Mistrzostwa Sportowego niesamowicie wystrzeliłam ze wzrostem. Mięśnie i kości nie były na to przygotowane. Miałyśmy trzy treningi dziennie, co tworzyło duże przeciążenia dla młodego ciała. Nie było tak zaawansowanych metod przygotowania fizycznego i rehabilitacji jak dziś. Nie zwracało się dużej uwagi na rozciąganie i ćwiczenia przed zajęciami. Trzeba przyznać, że byłam czasem zbyt ambitną siatkarką. Niejedna zawodniczka powiedziałaby trenerowi, że boli ją kolano i nie będzie trenować. Ja z kolei zaciskałam zęby i robiłam co trzeba. No i wyszły tego efekty… Mogłam dać odpocząć organizmowi i wyleczyć mały uraz. On później przeradzał się w coś większego. Nieraz zdarzały się sytuacje, że dostałam z całej siły piłką centralnie w twarz. Koleżanki schodziły niezdolne do dalszego treningu, podczas gdy ja ze łzami i krwią pod nosem po paru sekundach czekałam na następną akcję. Nie pozwałam sobie, na chwilowe zejście z boiska i przetarcie twarzy. Łeb nie szklanka, przecież się nie rozbije.

Czego zazdrości pani młodszym koleżankom z Tauron Ligi?

Zdrowia… i tego, że mogą grać. Dzisiejszy trening i medycyna stoją na nieporównywalnie lepszym poziomie niż kilkanaście lat temu. Zmieniły się metody operacji i rehabilitacji. Chciałabym mieć dzisiejszą wiedzę oraz nieuszkodzone ciało z początku kariery. Wtedy mogłabym wciąż skakać i atakować. Mimo wszystkich kontuzji i tak w karierze doświadczyłam wielu pięknych chwil. Nie brakowało momentów radości oraz satysfakcji z gry. Robiłam to, co kochałam. Podchodziłam do siatkówki z wielkim zaangażowaniem i pasją. To były piękne czasy i z chęcią przeżyłabym wszystko jeszcze raz.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.