Z NOGĄ W GŁOWIE. Michniewicz w Legii. Czy dobry trener jest zawsze dobry

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
michniewiczglowne200923MSZ111.jpg
MARCIN SZYMCZYK/ 400mm.pl

Zatrudnienie Czesława Michniewicza w Legii to jeden z najciekawszych ruchów w polskiej piłce w ostatnich lat. Najciekawszych, bo obie strony mogą wiele zyskać i wiele stracić. A od powodzenia eksperymentu może zależeć los wielu innych ekstraklasowych trenerów.

Najpierw karty na stół. Od momentu zwolnienia Adama Nawałki z reprezentacji Polski, byłem zwolennikiem tego, by objął ją Czesław Michniewicz. Miałem okazję z bliska obserwować jego pracę dwukrotnie. Najpierw, gdy w skrajnie trudnych okolicznościach przejął Podbeskidzie Bielsko-Biała, a później, gdy przejął skrajnie trudny klub, czyli Bruk-Bet Termalicę Nieciecza. W jednym i drugim miejscu miał do dyspozycji bardzo ograniczoną piłkarsko grupę. W Bielsku miał presję czasu, rozbitą szatnię, którą właśnie porzucił trener oraz strach przed spadkiem zaglądający w oczy. W Niecieczy miał presję właścicieli, chcących sukcesu, ale nie dających spokoju pracy. W jednym i drugim miejscu w sposób spektakularny sobie poradził, pokazując cechy, które są bardzo przydatne selekcjonerowi. Potrafił poprawić sposób gry zespołu właściwie z dnia na dzień. Z treningu na trening.

SZYBKIE EFEKTY

Nie od dziś wiadomo, że trenowanie kadry i klubu to dwie zupełnie różne dyscypliny. Jest wielu świetnych trenerów klubowych, którzy nie poradzili sobie jako selekcjonerzy. Bo, aby odcisnąć piętno na zawodnikach, muszą nad nimi pracować dzień w dzień. Michniewicz taki nie jest. Potrafi szybko zmienić atmosferę. Wypracować stałe fragmenty gry. Poprawić grę w defensywie. Jego ograniczone piłkarsko drużyny nagle stawały się arcytrudne do pokonania. Bo ustawiały się w obronie tak gęsto, że nawet gdy dwóch zawodników popełniało błędy, zawsze do asekurowania był ktoś trzeci. Gra do przodu opierała się na szybkich kontratakach, w których każdy wiedział, co ma robić. Którędy ma biec, gdzie ma zagrywać po odbiorze. Zyskiwali na tym napastnicy, na których była oparta cała ofensywa. To za czasów Michniewicza Robert Demjan został królem strzelców, a Vladislava Gutkovskisa jeździli oglądać skauci Middlesbrough, wtedy grającego w Premier League. To wszystko nie dzieje się przypadkiem. Kamil Potrykus, asystent Michniewicza, dba o to, by bodźcować zawodników na różne sposoby. Sięga po technologiczne nowinki. Sugeruje nowe metody, na które trener zawsze jest otwarty. Ich zawodnicy są zwykle znacznie lepiej merytorycznie przygotowani do meczów niż ich rywale.

ZNIKAJĄCA WADA

Michniewicz ma także wady, które powtarzają się prawie wszędzie, gdzie pracował. Po kilku miesiącach ciągłego biegania za piłką zawodnicy robią się zmęczeni. Kibice i działacze też. Piłkarze często już nie tak ochoczo rzucają się do asekuracji, przez co braki piłkarskie są eksponowane. Fani rzadziej potrafią docenić sprawne przesuwanie się formacji, więc zaczynają mieć dość. A działacze po początkowych dobrych wynikach, zwykle chcą czegoś więcej, zapominając, że rezultaty zostały odniesione mimo piłkarzy, jakich mają w szatni, a nie dzięki nim. Do tego dochodzi aspekt międzyludzki w szatni, co jest niezręcznym tematem, bo w grupie kilkudziesięciu osób zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony. Faktem jest jednak, że już w wielu klubach powtarzało się, że zachwyt nad nowym trenerem dość szybko przeradzał się w zmęczenie. To, że Michniewicz praktycznie wszędzie pracował około roku, jest tylko po części winą niewdzięczności i braku cierpliwości działaczy. Wydaje się, że to raczej trener do krótko lub średnioterminowego poprawiania wyników, ale nie do budowania klubu na lata. Chyba żeby dość regularnie wymieniać mu zawodników, których trenuje. To jednak zawsze trudniejsze.

To, co w piłce klubowej jest wadą, w reprezentacyjnej przestaje nią być. Nawet jeśli to prawda, że w Michniewiczu jest coś, co na dłuższą metę zaczyna męczyć piłkarzy oraz jego szefów, w kadrze zaczęłoby to być widać znacznie później niż w klubie. Reprezentanci nie spędzają ze sobą oraz ze swoim trenerem połowy życia. Spotykają się raz na kilka miesięcy na kilka dni. Dłuższe zgrupowania mają – jak dobrze pójdzie – raz na dwa lata. W ten sposób można by z Michniewiczem przeżyć całkiem długi cykl reprezentacyjny, zanim komuś w ogóle zaczęłoby w głowie świtać, że jest nim zmęczony.

Michniewicz-kopia.jpg
Fot. Maciej Figielek/ 400mm.pl

MARZENIE O SZWECJI

W moich kadrowych marzeniach Polska Michniewicza stawałaby się Szwecją z poprzedniego mundialu. Bardzo dobrze zorganizowaną, zdyscyplinowaną z tyłu, doskonale świadomą tego, co chce robić po przechwycie piłki, eksponująca indywidualności z przodu oraz dobrze bijącą stałe fragmenty gry. Już kilka poprzednich turniejów pokazało, że piłka reprezentacyjna nie premiuje ofensywnej, efektownej gry, lecz dobrą organizację i indywidualne umiejętności gwiazd. Czasem pada argument, że przecież dokładnie to samo robi Jerzy Brzęczek i jest oskarżany o brak stylu. Moim zdaniem jest jednak zasadnicza różnica. Polska Brzęczka gra cofnięta, ale zwykle nie jest dobrze zorganizowana, raczej nie ma wypracowanych stałych fragmentów gry i na pewno nie wie, co robić po przechwycie piłki. Polska Brzęczka liczy, że cudem przetrwa, Polska Michniewicza miałaby plan, jak się przyczaić i znienacka zaatakować. Różnicę doskonale zresztą widać po tym, jak radzi sobie jego młodzieżówka. Także w starciach z silniejszymi indywidualnie rywalami.

SUKCESY MŁODZIEŻÓWKI

O ile w 2018 roku z takim pomysłem raczej byłem jeszcze osamotniony, o tyle od tego czasu znacznie więcej osób zaczęło w trenerze kadry U-21 widzieć odpowiedniego kandydata na selekcjonera. Gdy Brzęczek spadał z Ligi Narodów, a potem męczył oczy w najsłabszej grupie eliminacyjnej w historii polskiej walki o turnieje, drużyna Michniewicza ogrywała Danię, Włochy, Belgię, eliminowała Portugalię. Pierwszy raz od ćwierć wieku awansowała na Euro U-21 i jeszcze omal nie wyszła na nim z grupy śmierci. Teraz jest na dobrej drodze, by zakwalifikować się tam drugi raz z rzędu. Tej jesieni dysonans między publicznym postrzeganiem obu selekcjonerów mógłby więc stać się już bardzo duży. Jeden ma przed sobą dwa mecze z Włochami, jeden z Holandią, do tego spotkania towarzyskie. Im częściej kadra gra, tym bardziej jest krytykowana, bo świeższe są wspomnienia jej nieudanych meczów. A do tego istnieje ryzyko, że spadnie z pierwszej dywizji Ligi Narodów.

SZANSA NA KADRĘ

W okolicach listopada presja na zmianę trenera mogłaby się zrobić tak duża, że świętujący Michniewicz mógłby nawet myśleć o poprowadzeniu kadry już na przyszłorocznym seniorskim Euro. Nawet gdyby jednak Zbigniew Boniek wytrzymał presję, jest wielce prawdopodobne, że w czerwcu PZPN będzie szukał nowego selekcjonera. A Michniewicz byłby wtedy najpoważniejszym kandydatem. Miał więc w perspektywie kilku miesięcy szansę objęcia najważniejszej polskiej drużyny. Nie jest powiedziane, że na pewno by ją dostał. Może Brzęczek odniesie na Euro sukces. Może młodzieżówka Michniewicza zacznie zbierać bęcki. Może PZPN wybrałby kogoś innego. Planując karierę, dało się jednak kalkulować, że można wkrótce być w wąskim gronie kandydatów do tej posady.

KŁOPOTY ZE SŁABSZYMI

Będąc wobec obu trenerów uczciwym, trzeba powiedzieć, że seniorska kadra prowadzona przez Michniewicza prawdopodobnie męczyłaby się w eliminacjach do Euro niemal tak samo, jak kadra Brzęczka. O ile selekcjoner młodzieżówki wydaje się znacznie lepszy na mecze z silnymi rywalami, największym problemem jego drużyny były spotkania, w których trzeba było prowadzić grę. Jego młodzieżówka zdobyła z Danią cztery punkty, ale z Wyspami Owczymi już tylko dwa. Zremisowała u siebie z Finlandią. Bezdyskusyjnie przegrała w Bułgarii. W czasach ekstraklasy też tak było. Kluby, które prowadził, rzadko musiały prowadzić grę, ale gdy już musiały, rzadko radziły sobie z tym dobrze.

WALKA O UTRZYMANIE

Biorąc pod uwagę wszystkie te aspekty, z jednej strony rozumiem Michniewicza i Legię, że się na siebie zdecydowali, a z drugiej miałbym na ich miejscu obawy. Zwolnienie Aleksandara Vukovicia można przedstawiać jako pochopne i dokonane w trakcie pierwszego poważniejszego kryzysu. Można jednak odwrócić perspektywę. Gdy kluby są zagrożone spadkiem, nie zastanawiają się, czy trener, którego ściągną, to ktoś, kto zbuduje projekt na lata. Chcą kogoś, kto z soboty na niedzielę poprawi wyniki, inaczej chwyci za klamkę i od razu zacznie wygrywać. Późniejszymi problemami nikt nie zaprząta sobie na razie głowy. Chodzi o sportowe i finansowe przetrwanie. Dla Legii czwarty z rzędu brak awansu do fazy grupowej europejskich pucharów to jak dla innych klubów spadek z ligi. Perspektywa wielkich problemów finansowych. Rozumiem więc, że nawet gdyby przyszłotygodniowy mecz z Karabachem Agdam miał być ostatnim zwycięstwem Michniewicza w Legii, Dariusz Mioduski uznałby, że było warto. Zatrudniając nowego trenera, pewnie nie zastanawiał się, czy za rok będzie z niego zadowolony. Zastanawiał się, jak przejść Dritę i Karabach. Pewnie uznał, że Michniewicz jest dobrą osobą do wpuszczenia choćby krótkofalowego powiewu, więc uznał, że warto.

DEFENSYWNA NATURA

Jednocześnie można się spodziewać, że w lidze, gdzie Legia praktycznie zawsze musi prowadzić grę, największe atuty trenerskie Michniewicza rzadko będzie okazja eksponować. Problemy z budowaniem gry kombinacyjnej mogą powodować częste komplikacje i frustracje w ekstraklasie. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy tego trenera w drużynie, która w większości meczów ma większe posiadanie piłki od rywala. Niewykluczone, że będzie umiał się dostosować i zaprezentuje inną grę niż w Podbeskidziu czy Termalice. Można się jednak dostosowywać, ale nie da się całkowicie zmienić. A nie ma wątpliwości, że Michniewicz to trener o raczej defensywnej naturze, co może pomagać Legii w pucharach, ale w lidze raczej nie będzie atutem. Stanisławowi Czerczesowowi, który nastawienie miał chyba dość podobne, się jednak udało. Inna sprawa, że pracował krótko. Nie wiemy, jak by to działało na dłuższą metę.

Michniewicz20200809zub023-kopia.jpg
FOT. MARIAN ZUBRZYCKI/ 400mm.pl

WRÓBEL W GARŚCI

Z perspektywy Michniewicza Legia była atrakcyjna, bo nigdy wcześniej nie prowadził klubu tego formatu. Lech Poznań, w którym pracował na początku kariery, był wtedy dopiero na etapie stawania na nogi. Trener musiał uznać, że lepiej mieć wróbla w garści, czyli Legię, niż gołębia na dachu, czyli kadrę, którą może by dostał, a może nie i znów musiałby wrócić na pułap średniaków ekstraklasy. Reprezentacja w dalszym ciągu była marzeniem. Nawet jeśli nabierającym kształtów, to wciąż odległym. Legia była tu i teraz. Być może wyszedł z założenia, że jeśli poradzi sobie w Warszawie, za rok będzie mógł wrócić do rozmów o reprezentacji. Choć kij ma dwa końce. Jeśli nie powiedzie mu się w Legii, w przyszłym roku, przy ewentualnym szukaniu selekcjonera, przestanie być kandydatem. Nawet jeśli trenowanie klubu i reprezentacji to inne dyscypliny, po niepowodzeniu na Euro zatrudnienie trenera, który nie poradził sobie w Legii, nie będzie możliwe.

SYGNAŁ DLA RESZTY TRENERÓW

Choć więc Legia to silny w polskich warunkach klub, jedna z najlepszych posad, jakie polski trener może sobie wymarzyć, a Michniewicz to dobry, jeden z najlepszych w Polsce trenerów, niekoniecznie muszą do siebie pasować. Podejmują ryzyko. Co jednak najbardziej mnie w tej konfiguracji cieszy to fakt, że wreszcie czołowy polski klub zatrudnił czołowego polskiego trenera. Dotąd jakoś przyjęło się, że najlepsi polscy trenerzy nigdy nie są kandydatami do prowadzenia klubów z mistrzowskimi ambicjami. Gdybym miał wymienić czołową piątkę trenerów ekstraklasy w ostatniej dekadzie, byliby w niej pewnie Marcin Brosz, Waldemar Fornalik, Michał Probierz, Piotr Stokowiec i właśnie Michniewicz. Oprócz Probierza, zatrudnionego osiem lat temu przez ówczesnego mistrza Polski, żaden z nich nigdy nie dostał szansy w klubie z najwyższej półki. Każdy musiał się zawsze przebijać od dołu. Robić ze średniaków kandydatów do europejskich pucharów. Choć regularnie udowadniali, że robią to dobrze, Legia czy Lech zawsze brały innych. Takich, którzy byli pod ręką. Albo zagranicznych. Albo takich, o których utarło się, że są odpowiedni na duże kluby (Jan Urban). Ci, którzy nie byli żadnymi eksperymentami i po których wiadomo było, czego się spodziewać, krążyli między Zagłębiami i Jagielloniami. Bo zbyt wyraźnie mówili, co im się nie podoba. Bo za wiele wymagali od otoczenia. Bo budzili zbyt wiele kontrowersji wśród kibiców. Albo, bo warszawscy dziennikarze by ich zjedli. Pod tym względem szczególnie chciałbym, aby Michniewiczowi się w Legii udało. Nie tylko dla niego i dla Legii, ale dla całej polskiej piłki. By prezesi zobaczyli, że warto ciągnąć w górę trenerów, którzy rok w rok, w trudnych warunkach udowadniają, że potrafią.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.