Klub złamanych serc. Pierwsze kroki w chmurach Diego Maradony

Zobacz również:Maradona był z ziemi, a „Magico” Gonzalez z kosmosu. Realizm magiczny prosto z tawern Kadyksu
Argentina v West Germany 1986
fot. BONGARTS

Mury Neapolu będą miały go na wieczność. Tłumy w Buenos Aires jeszcze długo nie znajdą drogi do domu. Diego Maradona pewnie puka teraz do bram nieba, zdyszany życiem, spokojny, że w końcu może być sobą. Był najwspanialszym piłkarzem w dziejach, głosem ludu, projekcją ich dążeń i słabości. Skończyła się bajka, ruszyła żałoba.

Trumna ma dwie koszulki, obie z magicznym numerem 10. Jedna to Boca, druga Argentyna. Między nimi flaga ze słońcem - ciągle żółtym, choć te w środę zgasło na dobre. Niewiele dziś trzeba, by być w centrum tych wydarzeń. Wystarczy Youtube i można godzinami oglądać transmisję na żywo z pałacu prezydenckiego Casa Rosada. W czwartek pielgrzymka złamanych serc ciągnęła się na kilometry. A obok cały czas napływały zdjęcia ze świata. Czuwanie kibiców pod stadionem w Neapolu. Kelner w Sao Paulo płaczący przed telewizorem. I Sergio Goycochea, były bramkarz też w łzach, tyle że na wizji. Za moment trzech grabarzy z Buenos Aires, którzy otworzyli trumnę i zrobili sobie z Diego zdjęcie.

Telefon zawibrował o 17:06 polskiego czasu. Martín Voogd, szef sportu dziennika „Clarin” od siedemnastu minut wiedział już, że dwie karetki podjechały pod dom Maradony w dzielnicy San Andrés de Tigre. Gdy spojrzał znowu na ekran, był tam tylko jeden wyraz. Umarł. 58 sekund zajęło dziennikarzom opublikowanie wiadomości, która chwilę potem była już w Hiszpanii, Włoszech i w każdym innym miejscu na świecie. Maradona zmarł w trakcie snu. Obok jego łóżka znaleziono pudełka leków psychotropowych i nienaruszone kanapki, które wieczorem zostawił mu lekarz. Od dwóch tygodni, zaraz po operacji krwiaka był pod ścisłą opieką. Rano przy wizycie psychologa nie odezwał się słowem. Pomknął własną ścieżką, znowu nie pytając nikogo o zdanie.

Świat nie zatrzymał się po jego śmierci. On jeszcze bardziej się napędził. Sieć zalewają przepiękne grafiki i filmy jak choćby ten z rozgrzewki w Neapolu, gdy Diego porywa tłumy, choć mecz w półfinale Ligi Mistrzów z Bayernem jeszcze się nie zaczął. Argentyńczyk tańczy w rytm piosenki „Life is Life”. Kopie piłkę do nieba. Za chwilę gasi ją stopą. Ma rozwiązane sznurowadła i diabelskie przekonanie, że znowu wygra. Ludzie kochają idoli o twardych plecach, bo to oni dźwigają ich marzenia, nawet jeśli krzyż im pęka.

HELIKOPTER NAD WIELKIM KANIONEM

Jego boski status widzimy dziś na ulicach Argentyny. Pod Casa Rosada pojawił się gaz łzawiący i gumowe kule. Nagle zamknięto drzwi w miejscu pożegnania. Nie pomogło to, że rodzina Diego zgodziła się wydłużyć stypę o trzy godziny. Rozgniewany lud sforsował ogrodzenie, a sytuację ratował prezydent Alberto Fernández, chwytając za megafon. To są obrazki, których futbol nie widział: ta cała droga na cmentarz i ludzie przeciskający się do tego stopnia, że jeden z kibiców prawie stracił życie, wchodząc pod koła. Dzisiaj Diego spoczywa już na cmentarzu Bella Vista obok rodziców Don Diego i Dony Toty. Czekają na niego kolejno pięć i dziewięć lat. Matka zawsze mówiła: "Synu jesteś najlepszy na świecie". A on śmiał się, że skoro mówi tak Dona Tota, to chyba tak jest.

Maradona był pierwszym piłkarzem, który przecierał szlak piłkarskiej fabryce snów, pierwszym z własną firmą marketingową i stałą obecnością kamer. Rewolucja telewizyjna dopiero nadchodziła, ale on już robił za królika doświadczalnego. Dzisiaj gwiazdy wiedzą, że nie da się zbudować kariery bez prozy życia: że trzeba dobrze jeść, spać, mieć zaufany krąg osób. Dlatego powstały całe korporacje ludzi z doradztwem i parasolem ochronnym. Maradona przez tę dżunglę szedł sam. Ewentualnie w gronie piranii, które wycisnęły go do cna. Żaden zawodnik nie mierzył się z tak wyboistą drogą. To była kariera jak kalifornijski romans z LSD - wielki helikopter zabiera cię w lot nad Wielkim Kanionem, a potem gdy mówi „to wszystko, wysiadka”, zostajesz bez mapy.

Gary Lineker powiedział kiedyś: "Nie mam pojęcia jak on zrobił ten rajd w Meksyku, przebiegł pół boiska z piłką przyszytą do stopy, a to przecież było najgorsze boisko świata". Na tym też polegał paradoks Maradony. Miał absolutną kontrolę na boisku i zerową poza nim. Latami patrzyliśmy, jak przeskakuje siebie. Czytaliśmy dziesiątki artykułów o tym jak od dzieciaka był własnością ludu, żonglując w przerwach meczów, utrzymując rodzinę w wieku, gdy jego rówieśnicy chodzą do szkoły i uczą się tabliczki mnożenia.

PIŁKA NIE BRUDZI

Już w tamtym momencie był naznaczony. Wychował się w slumsach Villa Fiorito, dumny z tego, że z pomocą piłki nie musi się kłaniać w pas bogatym. To na tym budował swoją legendą. Był Robin Hoodem uciśnionego kraju. Pogromcą Anglików po wojnie o Falklandy. I to jeszcze z mitem „Ręki Boga”, z osobowością idealnie trafiającą w dusze Argentyńczyków. Oni już pół wieku temu pisali, że ich pomnik powinien mieć posturę „el pibe”, chłopaka z brudną twarzą i błyskiem w oko. Kombinatora, ale z dobrym sercem. Maradona był spełnieniem tej przepowiedni. El Pibe de Oro, czyli Złotym Chłopcem. Miał nad sobą aureolę, a na rękach glinę. Szambo poznał już w wieku trzech lat, gdy wpadł w dziurę i w ostatniej chwili wyciągnął go wujek. To była pierwsza lekcja. Dopóki trzymasz głowę nad gównem, zawsze masz szansę się z niego wydostać.

Obserwowanie tej gry było spektaklem samym w sobie. Był genialnym piłkarzem w blasku wielkich wydarzeń. A zaraz potem witał go mrok. Za każdym razem, gdy pojawiała się królicza nora, w ostatniej chwili robił skręt i dalej pływał na powierzchni. W Barcelonie poznał kokainę i rozpętał bijatykę w meczu z Bilbao. W Neapolu zaprzyjaźnił się z Camorrą, a zasłonę nocy rozciągnął od niedzieli do środy. Eduardo Galeano powiedział kiedyś: "Zniszczyły go narkotyki, ale jeszcze bardziej zrujnował go sukces". Widać to w filmie Asifa Kapadii. Facet niby jest królem Neapolu, ale wie, że pętla się zaciska. Spokoju szuka w łazience i białych węgorzach kreślonych na umywalce. Raz tylko przyznał się do absolutnego dna, gdy na wciąganiu kokainy nakryła go córka. Wtedy pierwszy raz zgodził się na terapię.

Zawsze mówił, że futbol daje mu bezpieczeństwo. La pelota no se mancha. Piłka nie brudzi. Na boisku wszystko było na swoim miejscu, miał czystą głowę i cel, by dać ludziom radość. Argentyńczycy mówią, że w ich kraju futbol zanim trafi do głowy, najpierw musi przejść przez serce. Nie da się odłączyć go od emocji. I taki był Maradona. Nieuchwytny byczek na krótkich nóżkach, który po każdym golu cieszył się jakby był ostatnim. Neapol był zarówno najlepszym i najgorszym miejsce, do którego mógł trafić. Ze swoimi skrajnościami stał się bożkiem w miejscu brudu, biedy i erupcji wulkanu. Utonął wśród ludzi, którzy jak nikt inny potrzebowali w tamtym momencie ikonicznego bohatera.

GOL OD DREDÓW GULLITA

Dzisiaj ulice Neapolu mają kapliczki z kosmykiem jego włosów. Są tu murale, ołtarze w barach, a od środy padło hasło: wywieście na balkonach cokolwiek macie związanego z Maradoną. To on dał Napoli dwa tytuły mistrza Włoch. On rzucił wyzwanie Milanowi Sachiego i sprawił, że na południu zaczęto sprzedawać buteleczki ze łzami Berlusconiego. Neapolitańska biedota spojrzała z dumą na bogatą północ. Sacchi powiedział kiedyś, że Maradona był perfekcyjny do tego stopnia, że nawet rzut wolny zaplanował tak, by piłka odbiła się od dredów Gullita. Mówił to na podstawie słów Diego. Ale wierzył mu. Bo tylko on mógł roztaczać taką aurę. Kibice z Curva B śpiewali: „Mamo, wiesz czemu moje serca tak bije? Bo widziałem Maradonę!”. Futbol to była jego randka. Najbardziej cnotliwy ze wszystkich związków. Przyciągał od razu i nie puszczał przez lata. Cały czas wierny ideałom pięknej gry.

Jego magia nie wywodziła się tylko z tego, że był genialnym piłkarzem. Gdyby się dobrze zastanowić, świetny był może przez cztery sezony. Nie da się tego zestawić z dzisiejszymi robotami, nabijającymi statystyki i rekordy. Diego trzeba traktować według innych standardów. Futbol to też bajka. A on wykreował najbardziej fascynującą historię jaką mieliśmy okazję do tej pory oglądać. Upadał, wstawał, miotał się między szemranymi przyjaźniami. Grał dla poniżonych i lekceważonych. I nie bał się pokazywać łez. Wiedział też jak grać z mediami. Rzucał im kawałki w stylu: „Jeśli Pele to Beethoven, to ja jestem Ron Wood, Keith Richards i Bono w jednym. Jestem pasją futbolu”.

To też budowało mit, a obok swoje robiła pop kultura. Artyści lgnęli do Diego, bo miał ich duszę. Wykraczał poza namacalną rzeczywistość, był bohaterem filmów, książek, muzyki i sztuk na swój temat. W Buenos Aires jest coś na wzór Kaplicy Sykstyńskiej z jego podobizną. Powstał komiks „El Die”, musical „Entre El Cielo y el Infierno” albo genialny film Kusturicy. W jednej ze scen Maradona wraz z córkami śpiewa piosenkę „La Mano de Dios”. Jest to kolejna rzecz, która po nim zostanie. Gdy ktoś kiedyś spyta: "Kim był ten Maradona?", utonie od wyboru treści. „La Mano de Dios” niesie się dzś po całym świecie.

UCIECZKA NA PALCACH

Co ciekawe, autor Rodrigo Bueno podobie jak Diego był dzieckiem bez twardej skóry. Słowa o swoim idolu napisał pół roku przed do dziś niewyjaśnionym wypadkiem samochodowym. Manu Chao, kolejny artysta z Diego w repertuarze powiedział kiedyś: „Są na świecie ludzie, którzy unoszą się w powietrzu. Sa ponad dobrem i złem. To właśnie Maradona”. Kusturica dodał, że w Argentyńczyku najbadziej fascynowało go obsesyjne dążenie do odkupienia. Im bardziej zawodził w życiu, tym mocniej chciał to wyrównać na boisku. Był rozkoszą dla milionów i tyranem dla najbliższych. Pięknie opowiadał o córkach. Zawsze chciał dobrze, a że potem się potykał, to już inna sprawa.

Kiedy pierwszy raz powiedział, że chce opuścić Neapol, z okiem rzucano mu woskowe lalki przebite szpilkami. Zaraz potem powiedział zdanie: „Kiedy tu przychodziłem witały mnie miliony. Gdy odchodziłem, byłem sam”. Uciekał na palcach. Ale nawet tak się nie dało, ponieważ wybuchł skandal z kokainą. Od teraz był już Maracocą - ćpunem i dziwkarzem. Odpokutował to na uboczu piłki, chwilę pograł w Sevilli, a potem jeszcze raz zapragnął dawnej chwały.

W argentyńskim Newell’s Old Boys witano go jak kiedyś w Neapolu. Zasłynął tam tylko tym, że strzelał do dziennikarzy z wiatrówki - niemniej znowu wrócił do reprezentacji i pomógł jej w barażach na mundial 1994. Znowu stał przed wielką sceną, ale wpadł z efedryną. To wtedy na dobre wyrzucił się z futbolu. Zapłacił w twardej walucie: za niewyparzony język, walkę z FIFA i dyktaturą telewizji. Michael Platini powiedział kiedyś: „Wszyscy wiedzieliśmy, że oszukiwał na kontrolach antydopingowych”. Do legendy przeszedł sztuczny penis z moczem innego zawodnika i to, że lata później ktoś go ukradł z muzeum.

WSZYSTKO NA SPRZEDAŻ

Kiedy zaczynałem poznawać futbol, było już po wszystkim. Maradona wypadł ze statku. Był już tylko rozbitkiem, a mimo to dalej otaczał go kult, który mówił: interesuj się, czytaj, oglądaj choć to nie było wtedy łatwe. Naprawdę żyjemy w niesamowitych czasach: każdą bramkę i wywiad mamy na dwa kliknięcia. Był 1996 rok, kiedy Maradona pierwszy raz publicznie wyznał: „Tak, jestem narkomanem”. Zaraz potem wszedł do ringu i stoczył pokazową walkę z Santosem Laciarem. To też można obejrzeć. Wkrótce stało się jasne, że dalej będzie zabawiał tłum i odgrywał rolę.

W latach 90. miał umowy z największymi globalnymi markami: Kodakiem, Seatem i Coca-Colą. Gdy źródełko wyschło, ruszył w tour po programach telewizyjnych. Był w radzie Boca Juniors, wystąpił we włoskim "Tańcu z Gwiazdami", ochoczo przyjmował kolejne intratne propozycje. Jak w 2003 roku, gdy został osobistym trenerem Al-Saadi Kaddafiego, syna byłego dyktatora Libii.

Jorge Valdano powiedział kiedyś: „Maradona zamienił swoje życie w reality show”. Wystawił wszystko na sprzedaż. A my już czasem nie wiedzieliśmy, czy oglądamy legendę czy maskotkę. Gdy w 2008 roku objął reprezentację Argentyny, zaczął od poruszającej przemowy o ojczyźnie. Piłkarze stali jak wryci. Ale na drugim spotkaniu znowu mówił to samo. Na trzecim również. Magia prysła, zresztą szybko został zdyskwalifikowany, gdy na konferencji rzucił do dziennikarzy słodkie "Ssijcie dalej”.

Mundial w RPA dwa lata później zakończył na ćwierćfinale. Próbował ogarnąć grupę wybitnego pokolenia, chociaż nigdy nie ogarnął samego siebie. Brał potem różne posady, wszędzie kończyło się tak samo. Złośliwi mówili, że nie istnieje bez piłki i fleszy. Przypomniał o sobie choćby podczas mundialu w Rosji, gdy wymachiwał do kibiców środkowym palcem. Chwilę potem został wyprowadzony z loży, a komentator stwierdził, że opętał go duch Pablo Escobara.

ŚMIERĆ NA RATY

To był smutny widok. Ludzie, którzy znali Diego mówili, że nigdy nie ma przy sobie więcej niż sto dolarów. Był spłukany, mamiony pieniędzmi gotów był pogodzić się z FIFA albo pokazać się w wojskowym samochodzie w Brześciu na Białorusi. Jednocześnie cały czas działał na ludzi. Wystarczyło, że wyszedł na balkon i tłum wiwatował. Lekko zatrząsł biodrami - to samo. Nikt nigdy nie rozgryzł, gdzie czai się prawdziwy on. Cały czas był marionetką w witrynie. I nawet kolejne choroby nie skorygowały kursu. Ostatnio znowu trenował w Gimnasii La Plata, choć ewidentnie wyglądał źle. Klub zrobił sobie piękną akcję marketingową, gdy puścił w świat filmiki z maskotką w przebraniu Maradony. Internet się bawił, a główny bohater coraz mocniej znikał pod ciężarem własnej legendy.

Umierał na raty. Pierwszy raz trafił do szpitala w 2000 roku, potem w 2004, a w 2007 leczył się w klinice uzależnień. Ważył prawie 130 kilogramów. Gdy był na OIOM-ie w Buenos Aires, ludzie z różańcami w rękach modlili się przed szpitalem. Owszem, wymodlili, choć wyglądał wtedy jakby był już w muzeum. Znowu stawał na nogi. Latał na Kubę, przeszedł operację żołądka, opowiadał o rodzinie, której nie może zostawić. Wiedział, że chodzi po tak stromych zboczach, że jeden zły ruch może go załatwić na dobre. Wyhamował z kokainą, choć potem wiele razy do niej wracał. W tej narracji wahadło zawsze chodziło w dwie strony. Diego na końcu mówił: „Pozwólcie mi żyć moim życiem. Bo ja nigdy nie chciałem być dla nikogo przykładem”.

ŻONGLERKA PRZY ŚNIADANIU

Świetną anegdotę opowiedział o nim Valdano w "El Pais". Znał go dobre 40 lat. Nie osądzał. Nie rozgrzeszał. Cały czas powtarzał, że to on wniósł do piłki element fantazji. - Byliśmy w Berlinie, czekając na mecz Argentyny" - opowiadał. - Bilardo cały czas wałkował mi o technice piłkarzy. Miał obsesję na tym punkcie. Mówił: Argentyńczyk musi być z piłką cały czas, nie może jej zostawiać ani na moment. Ciągle mi to powtarzał. Miałem go już dosyć, ale potem spotykamy Maradonę w porze obiadowej. Facet wyszedł z pokoju hotelowego, żonglując piłkę. Wszedł z nią do windy, przyszedł do jadalni. I dalej żongluje. Piłka nie spadła mu nawet wtedy, gdy siedział i dziobał chleb. Bilardo uśmiechnął się do mnie: „Widzisz? Dlatego to Maradona”.

Świat piłki jeszcze przez jakiś czas bedzie pogrążony w żałobie. Osamotniony pustymi stadionami, teraz jeszcze bez króla, który dawał tej grze magię i uśmiech. Tysiące wspaniałych zawodników wychowało się na Maradonie. Jose Mourinho powiedział kiedyś w filmie o Bobbym Robsonie, że człowiek umiera wtedy, gdy umiera pamięć o nim. Pod tym względem Diego był i będzie nieśmiertelny. Jak murale w Neapolu, gol z Anglią i Rodrigo Bueno ze swoim Maradó, Maradó. Rozgrzewka z Neapolu i „Life is Life” też na zawsze zostanie światem Diego.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.