Wielka historia UMC Records, czyli jak zaczynali Ascetoholix, Mezo i reszta (REPORTAŻ, część 1)

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
UMC cz1.jpg

Nie było bardziej znienawidzonej wytwórni na polskiej scenie. Ta historia mogła skończyć się szybko, ale wyszło tak, że z odrzuconego dziecka rapowej fonografii stali się magnatem krajowego rynku muzycznego. Działającym na uboczu, ale jednak – magnatem.

II część reportażu o hiphopolo

III część reportażu o hiphopolo

Wiesz, co mnie w tym wszystkim najbardziej zabolało? – pyta Remik Łupicki, siedząc w biurze jego wytwórni My Music, zbudowanym od zera w podpoznańskim Wysogotowie. O specyfice działalności firmy przypominają ściany, gęsto pokryte Złotymi, Platynowymi i Diamentowymi Płytami. Jedna na drugiej. Żeby znalazło się miejsce na nowe, musieliby dobudować kolejne piętro.

Co?

My nie zrobiliśmy wtedy nikomu nic złego. Nikomu! Po prostu chłopcy grali inaczej niż reszta.

Na muzykę chłopców ukuto termin hip-hopolo. Że hip-hop, ale zmiękczony, upopowiony. Kojarzący się z disco polo. A wtedy środowisko nie akceptowało romansów rapu z muzyką środka. To nic, że już na pierwszej z wydanych przez nich płyt pojawiła się otwarta deklaracja – rap to nie opcja dla korzyści. Nikt im w to nie uwierzył.

Im, czyli ludziom skupionym wokół poznańskiej wytwórni UMC Records. O jej działalności można byłoby zrobić krótki, ale pełen zwrotów akcji serial. Od kumpelskiej zajawki, wspólnego stawiania pierwszych kroków w biznesie, przez nagłą eksplozję popularności, na którą nikt nie był przygotowany, po hejt w skali niespotykanej przed erą social mediów – na który nikt nie był przygotowany. Groźby, wyzwiska, kamienie rzucane na koncertach. Dwudziestoparolatkowie, którym wydawało się, że chwycili pana Boga za nogi, ale zamiast tego byli niszczeni na oczach całej Polski.

Poznajcie ich historię.

I moje miasto złą sławą owiane

Staszica, najsłynniejsza ulica w historii poznańskiego rapu, nie jest zbyt długa. Rozciągnięta pomiędzy Dąbrowskiego, czyli główną arterią dzielnicy Jeżyce, a Szamarzewskiego, liczy sobie kilkaset metrów. To na niej mieszkali Remik i Peja – goście, którzy w przyszłości mieli zatrząść krajową sceną. Wydawca i raper, sąsiedzi. Ten drugi nawet pisał o wspomnianej ulicy utwory. Na tej ulicy nędzy / Nigdy nie ma zabawy i pieniędzy / Rozjebane okna, ulica pełna śmieci / Takie jest podwórko dla jeżyckich dzieci – to fragment Staszica Story z pierwszego oficjalnego albumu Slums Attack, macierzystego składu Pei.

Pochodzący z biednej rodziny Peja poszedł w rap. Później, kiedy był już gwiazdą, opowiadał w wywiadach, że płyty kupował nawet wtedy, kiedy nie miał jeszcze odtwarzacza. Jego sąsiad na rapie się nie znał, za to też ciągnęło go do płyt. Ale nie nagrywał – po prostu puszczał muzykę w poznańskich klubach. Zaczął jeszcze jako licealista.

Remik: Na maksa interesowałem się elektroniką, nawet byłem w Niemczech na Love Parade. Miałem przyjaciół didżejów, producentów. Wtedy grało się wszystko – puszczałem techno, 2Paca, Run-DMC. Ile ja siana zarobiłem na dedykacjach przy It's Tricky"! Na to mówiło się po prostu muzyka klubowa".

Rapowe imprezy zaczęły pojawiać się w Poznaniu pod koniec lat 90. Ich matecznikiem był słynny klub Eskulap, znajdujący się w budynku domu studenckiego Akademii Medycznej. Piętrowy, dysponujący dwiema scenami lokal był najbardziej znaną imprezownią i salą koncertową w mieście. Pojawiali się tam wykonawcy wszystkich gatunków; nierzadko zdarzało się, że na dole grano house, a na piętrze rap. Albo odwrotnie. Ale zanim lokalni słuchacze mogli pojawiać się na imprezach, na ich półki trafiały już legalne wydawnictwa poznańskich raperów. Pionierem był Peja, który do 2001 roku nagrał w składzie Slums Attack (przez pewien czas dzieląc się mikrofonem z Icemanem) cztery albumy. Wszystkie cieszyły się dużą popularnością w Wielkopolsce, ale reszta kraju nie była nimi aż tak zainteresowana. Przełom wieków to bardzo ciekawy czas. Czy była frustracja? Może nie, ale na pewno zmęczenie życiem bez celu i drogą donikąd. Wydaliśmy czwarty duży album, który miał dawać tendencję zwyżkową, a po wyjściu z RRX spadliśmy w zasadzie do II ligi – wspominał Peja w rozmowie z magazynem Freshmag.

Slums Attack.jpg
Slums Attack, II połowa lat 90., fot. fanpage Stare zdjęcia polskich raperów

Ogólnopolski, choć chwilowy, rozgłos zyskał Nagły Atak Spawacza, projekt ze stajni stacjonującego wówczas w stolicy Wielkopolski labelu RRX, którym kierował Krzysztof Kozak. Ale tam rap mieszał się z regularną zgrywą, przyciągając młodych słuchaczy koszarowym żartem i nieprawdopodobnym, nawet jak na standardy gatunku, stężeniem wulgaryzmów. Połączone siły Nagłego Ataku Spawacza i Pei zaowocowały słynnym numerem Antyliroy. I doczekały się nawet artykułu na pierwszej stronie Gazety Wyborczej. Nie chcemy powrotu cenzury. Ale i nie chcemy, by nasze dzieci słuchały faceta śpiewającego, że kogoś zabije czy zgwałci. Niezależnie, czy naprawdę chce, czy udaje, bo sądzi, że młodzi odbiorcy to kupią. No właśnie – kupią czy nie? Dziś, gdy dawne wartości przestały być mocnym oparciem, gdy zaciera się granica między dobrem a złem, wielu młodych ludzi może mylić prowokację obyczajową z wzywaniem do zła. Głos raperów z Poznania nie jest głosem buntowników, lecz kandydatów na mafiosów, którym imponuje brutalność – alarmowali Piotr Bratkowski i Wojciech Staszewski w tekście Rap i gwałt. Jak zareagowali Spawacze? Nadali swojemu kolejnemu albumowi dokładnie taki sam tytuł.

W zestawieniu z Warszawą, Śląskiem, a nawet – w latach 90. – Kielcami, Poznań był rapową drugą ligą. To zmieniło się jesienią 2001 roku, gdy Peja wydał swój przełomowy album Na legalu?. Wielka popularność płyty przyszła wraz ze wzmożoną rotacją utworu Głucha noc na radiowych i telewizyjnych playlistach, a Peja, którego szerokie audytorium poznało chwilę wcześniej z opowiadającego o polskim rapie dokumentu Blokersi Sylwestra Latkowskiego, stał się megagwiazdą.

Remik: Nie byłem fanem rapu. Ale jak zobaczyłem, że mój dawny sąsiad jest tak zaangażowany i idzie za nim coraz większa grupa fanów, to sam zacząłem się tym interesować. Rysiu był moim guru. Zresztą sam zasponsorowałem mu klip do Głuchej nocy; pamiętam, że dałem mu chyba trzy koła.

Peja pociągnął za sobą wielu młodych artystów jeszcze przed niespodziewanym sukcesem Na legalu?. Samo to, że na trackliście płyty znalazł się słynny posse cut I moje miasto złą sławą owiane z udziałem poznańskich i wielkopolskich raperów (wśród nich znaleźli się Mezo, Hans z 52 Dębiec i trio Ascetoholix), pokazało, że w lokalnym kotle bulgocze. Praktycznie jedynymi wielkimi nieobecnymi w utworze byli Gural i Kaczor z Killaz Group, co wówczas nie dziwiło nikogo; obaj byli mocno skonfliktowani z Peją.

W Poznaniu działo się dużo, tylko trudniej było się wybić. Może w Warszawie czy Katowicach było inaczej, tam hip-hop dobrze wystartował, działano wydawniczo. My mieliśmy mocne podziemie, ale nie było możliwości, żeby je pokazać. Faktycznie, sukces Na legalu? był przełomem. I w karierze Pei, który przecież wydał przedtem kilka legalnych albumów, a jednak mimo wszystko w odbiorze ogółu to były takie płyty na pół z podziemia, i przełomem dla części rapowego Poznania, który pokazał swoją siłę w I moje miasto złą sławą owiane” – opowiada Hans.

Underground Music Center. W skrócie UMC

Peja był tym jeżyckim dzieckiem z refrenu Staszica Story. Nie cieszą mnie już zasrane promienie słońca / Od czasu gdy śmierć zabrała mego ojca / Matka też umarła, jeszcze wcześniej niż on / Całe moje życie to jebane wielkie dno – rapował w Trudnym dzieciaku z drugiego krążka Slums Attack, Zwykła codzienność. Jego sąsiad dorastał w lepszych warunkach. Rodzina Remika była dobrze sytuowana; ojciec przyszłego wydawcy, Jerzy Łupicki, miał kilka sklepów w Poznaniu. Na takich jak on mówiono wtedy prywaciarze – od prowadzenia prywatnych działalności w czasach, kiedy prawie wszystko było państwowe – a w Wielkopolsce badylarze.

Ale na mieście Łupickiego znano przede wszystkim jako działacza sportowego i króla kibiców Lecha Poznań. To on podpisywał z ówczesnym wiceprezydentem Gdańska umowę o fuzji Olimpii Poznań i Lechii Gdańsk, której efektem był piłkarski klub Lechia/Olimpia Gdańsk, przedziwny twór, grający w najwyższej klasie rozgrywkowej w sezonie 1995/1996.

Remik: Nie ukrywam, że szacunek, jakim tata cieszył się w Poznaniu, wiele razy mi pomógł. To czasy, w których ciężko było zorganizować sobie koncert bez tak zwanych pleców.

Łupicki senior nie angażował się w działalność muzyczną, ale... jakby nie patrzeć, to on był jedną z pierwszych osób, które położyły podwaliny pod UMC, a później My Music.

Remik: A jeszcze na początku ŁupPlastMagic. Łup – wiadomo, od nazwiska. Plast, bo firma była zarejestrowana na mojego tatę, produkującego wówczas plastikowe zabawki. A Magic – od ksywy mojego wspólnika, DJ-a Magica. Tak nazywała się moja pierwsza działalność.

DJ Magic był w latach 90. dobrze kojarzoną postacią klubowego Poznania. Poza graniem – z Remikiem poznali się za konsoletą – prowadził agencję artystyczną Magic, specjalizującą się w organizowaniu eventów, od pokazów mody, przez imprezy, po koncerty. Stał m.in. za pierwszą polską trasą Scootera. Jego doświadczenie w produkcji imprez okazało się kluczowe.

Miałem naprawdę sporo znajomości. A to były czasy, gdy nie zorganizowało się czegokolwiek w Arenie (wybudowana jeszcze w latach 70. największa hala sportowo-widowiskowa w Poznaniu – przyp.red.) bez dogadania się z dyrektorem. No i od lat prowadziłem działalność gospodarczą, Remik jeszcze nie chciał brać wszystkiego na siebie. Nawet po znajomości nie dostalibyśmy Areny, gdy firma miała trzy miesiące. Nie załatwilibyśmy zgody policji, Sanepidu – wspomina Magic.

Po co była im Arena? Po to, by zorganizować pierwszy festiwal rapowy w Polsce. New Yorker Hip Hop Festiwal odbył się 12 kwietnia 2002 roku. Na scenie pojawili się Slums Attack, WWO, Abradab i Gutek, Fenomen, Włodi, Pono, Ascetoholix, Owal, Lajner i Hans, a za prowadzenie odpowiadał obiecujący debiutant z Łodzi – O.S.T.R.

Remik: Ideą festiwalu zaraził mnie mój sąsiad Peja. Ze Staszica był także mój drugi wspólnik, Urban. Line-up ułożył Rysiu, od A do Z. Ja tych raperów w ogóle nie znałem, on mi o wszystkich opowiedział. I miał do nich kontakty. Mówił: są dobrzy, dawaj ich na plakat. Co miałem mu nie wierzyć (śmiech). Umowy podpisywaliśmy już na miejscu, na backstage'u.

Urban, czyli Dominik Urbański, działał w UMC, a później My Music do 2015 roku, kiedy sprzedał Remikowi swój mniejszościowy pakiet udziałowy. Pomimo kilku prób nie udało nam się z nim skontaktować.

Doniu Liber 2002 - live.jpg
Doniu, Liber, rok 2002. fot. archiwum artystów

Dość ważną postacią w początkowym okresie działalności firmy Remika był Hirek Wrona. Wtedy w dalszym ciągu kojarzony przez masy jako gospodarz kącika muzycznego w Teleexpressie. Mało kto wiedział, że Wrona jest mocno powiązany ze środowiskiem rapowym, stąd jego udział w filmie Blokersi był dla wielu zaskoczeniem. Tymczasem Łupicki konsultował się z dziennikarzem, bo wiedział, że jego doświadczenie może mu pomóc.

Doradziłem im, jak dokładnie ułożyć line-up, zbudować napięcie. Wiele lat wcześniej pracowałem w Anglii i tam poznałem takiego gościa, nazywał się Charles Alexander – miał audycje jazzowe w BBC 1, organizował koncerty. I nauczył mnie, jak się buduje festiwale. Żeby słuchacz był od początku do końca zainteresowany. A oni byli fajną ekipą, Remika poznałem przez wspólnych znajomych, Urban pracował przedtem jako technik w firmie nagłośnieniowej Gigant, z którą zrobiłem wiele imprez. Zresztą przy trzeciej edycji festiwalu pomogłem im załatwić sponsora, firmę Maspex, producenta napojów Tymbark – mówi Wrona.

Remik: Finansowy sukces UMC napędziły festiwale. Chociaż akurat ten pierwszy się nie wyprzedał, na New Yorkera przyszło bodaj 3400 osób.

Wrona doradzał Łupickiemu także przy otwarciu pierwszego skoncentrowanego wyłącznie na rapie sklepu muzycznego w stolicy Wielkopolski. Underground Music Center powstał latem 2002 roku na poznańskiej Wildzie. Wyglądał jak marzenie diggera – piwnica wypełniona płytami. Bez hip-hopowej odzieży, która wciąż była modna na ulicach. Bez innego merchu. Tylko muzyka. Bardzo szybko Underground Music Center stał się miejscem spotkań lokalnego rapowego środowiska. I poznańskich dziennikarzy, których Remik zapraszał na rozmowy z raperami. Przedstawiciele mediów mogli też po znajomości... przegrywać co bardziej atrakcyjne płyty.

Kiedyś Remik zadzwonił do redakcji i powiedział: otworzyłem sklep z rapowymi płytami, może napisałbyś o tym artykuł? Ja go przedtem nie znałem, ale z takich spotkań często rodzą się fajne tematy. Wpadłem, pogadaliśmy, poznałem jego, Urbana i Magica, artykuł powstał – wspomina Marcin Kostaszuk, ówczesny dziennikarz Głosu Wielkopolskiego, dziś zastępca dyrektora poznańskiego Wydziału Kultury. Oni chcieli, żeby wykonawcy przyjeżdżali do nich przy okazji premier. I taką okazją była wizyta Ostrego po wydaniu Tabasko. Wyglądał jak lekkoatleta – wysoki, szczupły, cały czas uśmiechnięty. Chciałem zrobić z nim wywiad, to rzucił, że spoko, ale bez blanta nie rozmawiamy. Ja nie paliłem, ale jakoś się dogadaliśmy (śmiech). Bardzo miły gość.

Remik: Przez sklep przewijało się mnóstwo ludzi. Cała poznańska scena rapowa. Ludzie przynosili mi swoje demówki, a ja pomyślałem: a może zacząć wydawać płyty? Nie kalkulowałem. To znaczy kalkulowałem: liczyło się dla mnie tylko to, żeby nie stracić (śmiech).

Jechaliśmy przez miasto Seatem Alhambrą: Remik, Urban, ja. I chłopaki pytają: jak myślisz, jest w ogóle sens wydawać płyty? Wahamy się, czy iść w to, czy zostać przy sklepie – opowiada Doniu, współzałożyciel Ascetoholix.

Nie tylko blokersi

W oczach reszty kraju sytuacja na poznańskiej scenie przełomu wieków wyglądała tak, że był Peja, potem Killaz Group, którzy zadebiutowali w 1998 roku nielegalem Prawdziwość dla gry, i długo, długo nic. Ale wchodzący w skład Killaz Group Gural i Kaczor mieli dla wielu zbyt kontrowersyjny wizerunek. Dziś bandany i biżuteria nie byłyby żadnym problemem, wtedy zarzucano im zbyt mocne kopiowanie amerykańskich wzorców, nazywano białymi murzynami. To o tyle ciekawe, że nie mówimy o gościach z pierwszej łapanki, a raperach, którzy już od pierwszych płyt prezentowali wysokie umiejętności. Talent Gurala do językowej ekwilibrystyki Polska poznała szerzej przy okazji debiutu K.A.S.T.A. Składu i brawurowej zwrotki w singlowej Wrocławskiej Premierze. To i tak nie pomogło w odczepieniu łatki bananowców, jaką Killazom nadała część poznańskiej sceny rapowej.

11025944_915661935132834_1774392244106316177_n.png
Killaz Group, początek lat 00. fot. fanpage Stare zdjęcia polskich raperów

Aspiracje do wyjścia z podziemia zgłaszało też kilku innych raperów. Mezo zaczynał pod szyldem Lajner, wydając dwa nielegale: Mezo (2000) i Słowem (2001). Tym ostatnim na poważnie zainteresowała się wrocławska oficyna wydawnicza Mia100, która chciała wydać materiał. Ostatecznie do tego nie doszło.

Robiłem coś innego, ale byłem akceptowany przez poznańskich raperów – wspomina Mezo, który od początku kariery grał dużo lżejszy rap niż jego lokalni koledzy po fachu. Nie czułem się źle w tym otoczeniu. Dlatego długo wydawało mi się, że skoro mam umiejętności, to nie mam czego się bać. Jeśli jesteś ich pewny, jeśli masz zajawę, znasz kulturę, środowisko, historię rapu, to się obronisz.

Na początku lat zerowych Mezo poznał się z członkami pochodzącego z podpoznańskich Obornik składu Ascetoholix.

Mezo: Na pewno oni sami się ze mną skontaktowali. Wydaje mi się, że przez Gadu-Gadu. Chodziło o zaproszenie do numeru Fama, który miał pojawić się na ich płycie Nazwij to sam”.

Woziliśmy płyty do Poznania, gdzie w sklepie Pro CD, wtedy Underground Music Center jeszcze nie istniał, spotykała się śmietanka podziemia. I tam, zanosząc swoje pierwsze materiały, trafiliśmy na nielegale 52 Dębiec, Owala, Lajnera. Brałem do ręki ich albumy, szukałem kontaktu i dzwoniliśmy do siebie, żeby się poznać i spotkać. O ile pamiętam, tak właśnie było z Mezo, wtedy jeszcze używającym ksywki Mejger – opowiada Liber, tworzący z Doniem i Krisem Ascetoholix.

To zespół z wyjątkową jak na tamte czasy historią. Udało im się przebić, choć nie wpisywali się w nieformalny stereotyp, jaki wisiał nad rozwijającą się wówczas krajową sceną rap. Nie wychowały ich blokowiska, a małe miasteczko. Nie studiowali w mitycznej szkole życia, ale na uczelniach. Do tej pory wszystkie zespoły, które trwale zaznaczyły swoje istnienie na polskiej scenie hiphopowej, pochodziły z miast dużych i największych. Nic w tym dziwnego – mieszkańcom wielkich miast łatwiej znaleźć pracę, łatwiej realizować marzenia, łatwiej też uzyskać dostęp do nagraniowego studia i płytowego kontraktu. Wiedząc to, wiele składów z mniejszych miejscowości poddaje się już na starcie. Ale nie Doniu, Liber i Kris z Ascetoholix, którzy dzięki pracy i determinacji już wkrótce zobaczą swój album A na sklepowych półkach – pisali jesienią 2001 roku na łamach magazynu Klan Igor Pudło i Tymon Smektała.

Kostaszuk: Ascetów poznałem tak, że sam się do nich odezwałem, jeszcze przed tym, jak dołączyli do UMC. Podjechali po mnie jakimś starym maluchem, a Doniu rzucił dla jaj: to teraz zobaczysz, jak się bujają raperzy. I pojechaliśmy do jego domu w Obornikach, gdzie na dole była pralnia przerobiona na studio nagraniowe.

Asceytoholix sesja 2002.jpg
Ascetoholix, rok 2002. fot. archiwum zespołu

Swoją drogą jego wywiad dla Głosu Wielkopolskiego dość dobrze oddaje warunki, jakie w pierwszych latach kariery były codziennością Ascetoholix. Moja rodzina ma domek, w którym zbudowaliśmy studio. Dostałem spiżarnię, zaadaptowałem dwa pomieszczenia w piwnicy, między którymi wykuliśmy dziurę w ścianie – na reżyserkę. Tak jest z hip-hopem – wszystko zaczyna się od maksymalnej prowizorki – mówił w nim Doniu.

Kostaszuk: Potem odwiedziłem go jeszcze kilka razy. Wtedy zawsze nosiłem w plecaku masę różnych płyt. Raz poprosiłem, żeby w ciemno wylosował jakąś i zrobił z niej bit, a ja mu zmierzę czas. Pogmerał, wyciągnął płytę zespołu Negatyw, przesłuchał początki utworów, wybrał jeden, chwilę pomyślał i w 12 minut miałem bit wypalony na płycie. Tego naprawdę dobrze się słuchało! Byłem pod wrażeniem jego warsztatu.

Ascetoholix, podobnie jak Peja, pokazali się reszcie Polski dzięki Blokersom. Ich numer Już dawno trafił na ścieżkę dźwiękową filmu.

Liber: Raz w tygodniu robiliśmy zrzutę, żeby połączyć się przez modem z internetem. Weszliśmy, siedzimy w piwnicy, dłubiemy i nagle znalazłem ogłoszenie, że Sylwester Latkowski szuka ludzi do filmu z Peją. Mówimy sobie Blokersi? Trochę nas to dyskryminuje, bo nie jesteśmy z bloków, a też robimy rap. Powiedzmy coś o tym, to nie jest tylko muzyka bloków. Możesz nagrywać ją, gdziekolwiek mieszkasz. I napisaliśmy. Dzień później około południa dzwoni Latkowski i mówi: biorę was. Z ogłoszenia!

Podczas realizacji klipu do Już dawno ich ówczesny wydawca, Camey, nieomal podpalił członków zespołu. Reżyserska wizja zakładała, że Ascetoholix będą rapować w płonącym kręgu, dlatego rozlano benzynę i podłożono pod nią ogień, którym niespodziewanie zajęły się ich ubrania. Stójcie, zapłacę za ciuchy! – miał krzyczeć Camey do uciekających w popłochu raperów, niepocieszony, że zmarnowała się dobra scena do klipu.

Ascetoholix afterparty Blokersi.jpg
Ascetoholix, afterparty po premierze filmu "Blokersi", rok 2001. fot. archiwum zespołu

Liber: A jeszcze poprzedni teledysk nagrywaliśmy tak, że pożyczyliśmy od sąsiada kamerę VHS, ustawiliśmy ją na stosie cegieł i włączyliśmy. Ten sąsiad chyba nawet chciał od nas kaucję, bo bał się, że zepsujemy.

Doniu: Byliśmy potem na premierze Blokersów w poznańskim kinie Pałacowym. Dla nas to było zderzenie takiego małomiasteczkowego zespołu z warszawskimi artystami, z Ostrym, z Leszkiem Możdżerem. Szok. Zrozumieliśmy, że możemy uczestniczyć w czymś bardzo ciekawym. I już nie ma opcji, żeby się cofnąć.

Najpiękniejszy kredyt w życiu

Podobno każdy z Dębca to przestępca. Hans przestępcą nie był, ale od dziecka wychowywał się właśnie tam, na robotniczej dzielnicy Dębiec. Jego rap był dużo bardziej surowy niż Ascetoholix czy Meza. Ba!, był nawet mocniejszy od Slums Attack. Wydana w 2000 roku Najwyższa instancja to klasyczne, polskie rapowe home recording tamtych czasów. Wzorzec tego, jak wówczas brzmiały nielegale z ulicznym rodowodem.

Kostaszuk: Był bardzo, bardzo ciekawym człowiekiem, zresztą dalej nim jest. Ktoś, kto słuchał jego wczesnych numerów, mógł pomyśleć, że to groźny typ, ale Hans był naprawdę sympatyczny. Świetnie rapował, tego szczekliwego flow nikt nie był w stanie podrobić.

Hans: Najpierw poznałem się z Urbanem, który był bardziej takim satelitą, w ciągłym ruchu, bliżej miejsca akcji i artystów. Remik kojarzył mi się z częścią biznesową, Urban z całą resztą. Potem spotkaliśmy się w pełnym składzie w piwnicy na Wildzie. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że nagrałem album, ale nie parłem do tego, żeby go wydać za wszelką cenę. Dałem go tylko do T1-Teraz za pośrednictwem Pei i Wiśni (raper współtworzący wraz z Peją zespół Ski Skład – przyp. red) oraz właśnie Remikowi i Urbanowi. Im się spodobało, ale bez wielkiego entuzjazmu, nie byłem ich pierwszym wyborem, czekałem cierpliwie na swoją kolej. Tam zresztą był ciągły ruch. Ludzie znosili im swoje demówki, a Remik z Urbanem prowadzili sklep, robili festiwale i przygotowywali się do założenia wytwórni. I jeden, i drugi potrafili równocześnie rozmawiać przez dwa telefony naraz. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Ale nie Hans, nie Mezo i nie Ascetoholix byli tymi, których album zainaugurował działalność UMC Records, bo taką nazwę przyjęło nowopowstałe wydawnictwo. Szlaki przetarł im Owal, działający przedtem w poznańskim podziemiu – najpierw z niejakim Vektorem (składy Przystanek 75 i Emcedwa), a potem już solo, jako Owal/Emcedwa. Jego nielegal Samo życie ujrzał światło dzienne w 2000 roku. Pierwsza oficjalna płyta Rapnastyk ukazała się dwa lata później, 18 listopada 2002 roku. To jedna z najważniejszych dat w historii UMC Records.

Remik: Ja na to wziąłem 5 tysięcy kredytu studenckiego. Najpiękniejszy kredyt w życiu! Nawet specjalnie zapisałem się na studia, żeby go dostać. I za tę piątkę wytłoczyliśmy płyty Owala.

Wrona: Remik spytał mnie, czy wiem, jak wydać album, bo on ma takiego kumpla ze Staszica, Owala. Ja mu powiedziałem, jak się zakłada firmę, co się robi, bo miałem za sobą pracę w Poltonie, założyłem też label B.E.A.T. Records. Znałem wszystkie sprawy związane z administracją, kwestie prawne. Remik mówi: OK, mam album, muszę go sprzedać. Skontaktowałem go z szefem sprzedaży z Sony i on przyjął UMC do dystrybucji.

Remik: Hirek nam mocno pomógł, załatwił dystrybucję w Sony i najważniejszą rzecz mieliśmy z głowy. Co prawda z perspektywy czasu to była dystrybucja na bandyckich warunkach. Podpisaliśmy umowę, chociaż dostawaliśmy niski procent ze sprzedaży. Z tego ni ma pinindza – denerwowałem się.

Kostaszuk: Oni bardzo wierzyli w lokalnych raperów, chcieli ich wydawać i promować. Na pewno dla Remika bardzo ważna była opinia Pei. Rysiek ze względu na swoją pozycję i wiedzę był dla reszty poznańskiej sceny mentorem. Ta wiedza była niewiarygodna. A UMC wydawali muzykę dla funu. Nie było w nich ani grama kalkulacji.

Remik: Jakby wtedy Rysiu, który był podpisany z inną wytwórnią, powiedział, że chce mieć udziały w firmie, to do dzisiaj bylibyśmy wspólnikami.

12 miesięcy wcześniej zakładali firmę i jedyne, co planowali, to zalążek rapowego festiwalu. Ale pod koniec 2002 roku współtwórcy UMC Records mieli już na koncie dwie wielkie imprezy (kwietniowy New Yorker Hip Hop Festiwal i odbywający się we wrześniu Bless Da Mic, który okazał się ogromnym sukcesem; bilety kupiło ponad 6000 osób, a poznańska Arena pękała w szwach), prowadzili sklep muzyczny, do sklepów trafił też pierwszy album sygnowany logo ich wytwórni. Kolejny rok zapowiadał się jeszcze mocniej, w planach były oficjalne debiuty Meza i 52 Dębiec oraz pierwszy krążek Ascetoholix wydany przez UMC. Wyglądało na to, że 2003 będzie gorący.

Ale nikt wtedy nie przypuszczał, że aż tak gorący.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0