Romantyzm umarł razem z Sir Frankiem. Historia pasji, problemów, bólu i wielkiego sukcesu

Zobacz również:Czas na powrót kobiety do F1? Jamie Chadwick może pójść w ślady starszych koleżanek
Sir Frank Williams
Fot. Alexander Hassenstein/Bongarts via Getty Images

Coś się skończyło w Formule 1. Coś, co nigdy już do nas nie wróci. W teorii Sir Frank Williams zniknął z niej już jakiś czas temu. W praktyce nazwa zespołu ciągle nas przy tym trzymała. Teraz jednak żegnamy się z ostatnim facetem, który zbudował coś wielkiego na pasji, prawdziwym ściganiu, długach i miłości. Rozstajemy się z człowiekiem, ale zostajemy z legendą.

Odejście kogoś takiego jest zawsze trudne. Ostatnie pokolenia pamiętają wprawdzie Sir Franka Williamsa jako faceta na wózku, który dowodził swoim zespołem. Nie pamięta za to największych triumfów jego ekipy, ale historia nie pozwoliła pozostawić tego tematu samemu sobie. To, co Williams zbudował jest symbolem poprzedniej epoki. Teraz można patrzeć na to niczym na scenariusz filmowy, bo obecnie to zwyczajnie nie ma szansy powodzenia. Haas buduje swój niskobudżetowy projekt a’la start-up. To ma się jednak nijak do drogi, którą przeszedł Sir Frank. Od mechanika w Formule 1 do zespołu, który zapisał się na zawsze w historii tego sportu.

ŚWIECE ZAMIAST OBIADU

Początki nie należały do łatwych. Handlowanie bolidami i ich częściami pozwoliło zbudować Williamsowi budżet na rozpoczęcie własnego projektu wyścigowego. Początek tej drogi łudząco przypomina nawet Berniego Ecclestone’a. Tyle, że wieloletni szef F1 chciał budować swój majątek, a Sir Frank zawsze miał jeden cel – wyścigi. Tu nigdy nie było jednak prób ścigania, praktycznie wszystko co z nim związane to własny zespół wyścigowy. Zarabiał z normalnej pracy jako obwoźny sprzedawca plus wcześniej wspomnianego handlu, a zgromadzony majątek przeznaczał na budowę swojego zespołu.

Frank Williams Racing Cars powstało w 1966 roku, a rok później poznał on swoją żonę, Virginię „Ginny” Williams. Była ona ważniejsza, niż może się to wydawać. Znosiła pasję swojego męża i nawet pomagała mu ją finansować. Nie kręciła nosem na to, że Frank w domu był gościem, a kiedy wysyłała go po zakupy, ten za ostatnie pieniądze kupował przykładowo świece do samochodów i znikał w garażu na trzy dni

WIECZNIE NA KRESKĘ

Pieniądze były największym problemem. To zresztą doprowadziło do utraty przez Williamsa swojego własnego zespołu. Ciągłe funkcjonowanie na pożyczkach i łatanie budżetu musiało się kiedyś odbić czkawką. Współpracownicy Franka z tamtych lat żartowali, że kiedy dostawali czek z wypłatą, to biegli do banku go zrealizować, bo wiedzieli, że kasa zaraz znowu będzie pusta. Było tak źle, że służbowym telefonem w zespole była… budka telefoniczna obok siedziby. To zmusiło Williamsa do poszukiwania sponsorów. Próby z Marlboro spełzły na niczym, a mniejsze umowy nie pokrywały budżetu.

Frank Williams, Patrick Head
Fot. Paul-Henri Cahier/Getty Images

Znalazł się jednak inwestor. Walter Wolf, kanadyjski biznesmen, w 1976 roku postanowił odkupić 60% udziałów we Frank Williams Racing Cars. To oznaczało utratę własności, ale Frank chciał ratować swoje dziecko za wszelką cenę. To doprowadziło do wielkich kłótni już rok później. Nowy właściciel stwierdził, że zarządzanie zespołem wygląda źle i chciał zdegradować swojego wspólnika ze stanowiska. Ta potwarz doprowadziła do odejścia Franka wraz z inżynierem Patrickiem Headem. Na zgliszczach we dwójkę zbudowali Williams Grand Prix Engineering, a reszta jest już historią.

FERALNY WYPADEK

Wizerunek Franka z polskich przekazów telewizyjnych różni się znacząco od tego, jak wyglądało to na początku przygody z F1. Williams był bardzo wysportowanym człowiekiem. Uwielbiał bieganie i był pod tym względem niedościgniony w padoku. W czasach, gdzie kierowcy prowadzili zupełnie inny tryb życia niż obecnie, był prawdopodobnie najbardziej wysportowanym człowiekiem w środowisku. Kiedy panowie wysiadali z bolidów, otwierali piwa i odpalali papierosy, on w tym czasie biegł półmaraton. Wszystko jednak diametralnie się zmieniło feralnego 8 marca 1986 roku.

Frank znany był z tego, że podróżował samochodem dość szybko. Wracał wraz z Peterem Windosem, ówczesnym pracownikiem, a obecnie dziennikarzem, na lotnisko po teście na torze Paul Ricard. Celem był powrót do domu, bo następnego dnia Williams miał wziąć udział w półmaratonie w Londynie. Wynajęty samochód podbiło na wyboju, odbił się od kamienia i wypadł z drogi. Upadek z ponad dwóch metrów, połączony z rolką zakończył się fatalnie. Windsor wyszedł praktycznie bez szwanku, a Frank szybko zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie się ruszyć. Niestety najgorsze przypuszczenia się potwierdziły.

MOBILIZACJA ŚRODOWISKA

Tutaj kolejny raz pojawia się Ginny, która wraz z Patrickiem Headem pojawiła się bardzo szybko we francuskim szpitalu. Lekarze nie widzieli nadziei i dosłownie kazali się im żegnać ze sparaliżowanym Frankiem. Przeżył on trzykrotnie śmierć kliniczną, a medycy chcieli odłączyć go od aparatury podtrzymującej życie.

Virginia nie chciała nawet tego słuchać, a widząc opieszałość i brak pomocy, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Z pomocą Berniego Ecclestone’a przewieziono Williamsa samolotem do Londynu, gdzie lekarze uratowali mu życie. To zmieniło życie całej rodziny na zawsze. Uszkodzenia kręgosłupa przykuły go do wózka na resztę życia. Paraliż sprawił, że nie był on w stanie praktycznie samodzielnie funkcjonować.

Frank Williams
Fot. Paul-Henri Cahier/Getty Images

To nie przeszkodziło mu kontynuować swojej pasji i powrotu na tor już osiem miesięcy po wypadku. Frank nauczył się nowego życia i nadal spełniał się w swojej pasji. Wciąż odnosił sukcesy, tak samo jak i wpadał w dołki. Jednak nie poddał się, a to w tym wszystkim było najważniejsze.

FRANK, CZYLI MISTRZ

Zespół Williamsa przez lata był siłą, która liczyła się w Formule 1. Dziewięciokrotnie wygrywał mistrzostwo świata konstruktorów, a siedmiokrotnie kierowców. W jego ekipie rodziły się legendy, a kierowcy marzyli o fotelu w jego bolidzie. Po najwyższy laur królowej sportów motorowych u Franka sięgali Alan Jones, Keke Rosberg, Nelson Piquet, Nigel Mansell, Alain Prost, Damon Hill i Jacques Villeneuve. To w jego samochodzie zginał Ayrton Senna, który przyszedł wtedy do topowej ekipy walczącej o tytuły.

Sam zespół jest na trzecim miejscu pod względem liczby przejechanych wyścigów w F1, triumfując w 114 z nich. Pod względem mistrzostw konstruktorów Williams jest na drugim miejscu w tabeli wszechczasów, a ustępuje jedynie Ferrari. Sir Frank Williams zbudował potęgę, a jego historii nie da się streścić w tak krótkim tekście.

Frank Williams i Alain Prost
Fot. Jean-Marc Loubat/Gamma-Rapho via Getty Images

Nowszym widzom F1 w naszym kraju obraz zamydla przygoda Roberta Kubicy z tym zespołem, jednak to nie powinno w żaden sposób rzutować na ocenę Anglika. Trzeba sobie jednak otwarcie powiedzieć, że mówimy o absolutnej legendzie. Sir Frank z szopy i garażu doszedł na szczyt motorsportu. Z długów i czeków bez możliwości realizacji doszedł do wielomilionowego przedsiębiorstwa. Z wypadku, który wielu przykułby do łóżka i zabrał chęć do życia, ten nie zrobił sobie nic. Zaadaptował się do nowych warunków i kontynuował swoją pasję. Pasję, która była miłością jego życia.

Sir Frank Williams pozostawia po sobie dziedzictwo, którego nigdy nie zapomnimy. Niestety zabiera też resztkę romantyzmu ze świata F1, która obecnie przypomina walkę wielkich, bezdusznych korporacji. Ostatni z tych, którzy dawali królowej motorsportu duszę odszedł i już nic nie będzie jak dawniej.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Fanatyk Formuły 1, ale praktycznie obok żadnego sportu nie przechodzę obojętnie. Współtwórca największego podcastu o królowej sportów motorowych w Polsce - Budnik i Pokrzywiński o F1. W newonce.radio współprowadził PIT STOP.