Salzburg to tylko przystanek. Jesse Marsch łamie stereotypy i zmierza na trenerski top

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
MarschSalzburgGettyImages-1187730544-kopia.jpg
Fot. TF-Images/Getty Images

Azja nauczyła go nie brać życia zbyt poważnie, a Europa - że kto się zawaha, przegrywa. Jesse Marsch jest dziś mapą drogową dla amerykańskich trenerów. Nie używa słowa „soccer” jak przed laty Bob Bradley w Swansea, świetnie włada niemieckim, a poza piłką chce również rozgrywać ludzi. Salzburg to tylko przystanek. O Marshu będzie jeszcze głośno.

Tekst pierwotnie ukazał się 2 listopada 2020 r., a teraz odświeżamy go, bo 29 kwietnia RB Leipzig ogłosiło, że Jesse Marsch zastąpi Juliana Nagelsmanna w roli trenera. Przypominamy historię amerykańskiego szkoleniowca.

Tacy jak on nigdy się nie nudzą. Jest tyle książek do przeczytania, zespołów do obejrzenia, ludzi do poznania. Narzekanie też wymyślono dla kogoś innego. Marsch, gdy stracił pierwszą pracę w Montreal Impact, nie szukał drugiej, tylko od razu zabrał żonę i trójkę dzieci na półroczne wakacje. Odwiedzili 32 kraje. Mieszkali w hostelach i domkach z dykty, jakby chcieli przekonać samych siebie, że nieważne ile mają, ważne jak mało potrzebują. Marsch mówi wprost: nie da się zrozumieć piłki bez zrozumienia ludzi. Potrzebował wypraw do Ameryki Południowej i Afryki, żeby lepiej pojąć wielokulturowość i zderzyć się ze wszystkimi płaszczyznami życia. Ilu trenerów wpadłoby na coś takiego?

SAMOTNOŚĆ KOWBOJA

Dzisiaj o Marschu jest głośno, bo jego Salzburg znowu bawi się w lidze austriackiej i znowu gra w Lidze Mistrzów. Dalej tworzy graczy typu Haaland i Minamino dla topowych marek. A za moment wystawia kolejnych. Przykładowy Patson Daka został wyciągnięty z drugiej ligi zambijskiej, a przy transferze będzie kosztować pewnie ponad 20 mln euro. To nie jest przesuwanie krzeseł na Titanicu jak to się dzieje w innych klubach. Salzburg cały czas rośnie. A razem z nim Marsch - facet, którego na początku jesieni 2019 roku znała tylko garstka. Musiała dojść do głosu siła Internetu, by filmik z jego płomienną przemową w przerwie meczu z Liverpoolem stał się globalnym viralem.

Trener czasem potrzebuje takiej dźwigni. Momentu, gdy uwaga piłkarskiego świata koncentruje się tylko na nim, a do tego nie zawsze wystarczy jedynie praca i wyniki. Wszyscy wiedzieli, że Salzburg to ten zespół, który w ostatnich latach wypuścił w świat Mane, Keitę, Kampla albo Upamecano. Widać było, że jest tam ofensywny rozmach i agresywny pressing. Ale dopiero filmik z szatni na Anfield, gdy Salzburg odrobił trzy gole, dał Marschowi twarz. Innymi słowy: przeciętny kibic zobaczył, że gdzieś tam w Austrii jest trener o aparycji profesora Uniwersytetu, emocjonalny, z charyzmą, który - jak się dalej o nim poczyta - dorzuca do tego również wiedzę. Wcześniej żaden amerykański trener nigdy nie prowadził zespołu w Lidze Mistrzów. Marsch mierzy się z tym sam: wyznacza kierunek w dyscyplinie, która na przestrzeni lat wrzuciła Amerykanów do niezbyt przychylnej szufladki.

Kiedyś przerabiali to już piłkarze. Claudio Reyna pokonał Buffona w eliminacjach do Ligi Mistrzów. DaMarcus Beasley razem z PSV dotarł nawet do półfinału. W międzyczasie pojawił się też Christian Pulisic, chłopak bez kompleksów, który już jako 18-latek dryblował między obrońcami Realu Madryt. Europa od jakiegoś czasu coraz mocniej otwiera się na amerykańskie talenty, ale na trenerów patrzy z dystansem. David Wagner, owszem, miał przygody w Premier League i Bundeslidze - trzeba jednak pamiętać, że edukował się w Europie. Nie przedstawia typowej ścieżki trenera ze Stanów. Tutaj klasycznym przykładem do tej pory był Bob Bradley. Swansea wypluła go jednak po jedenastu meczach, zapamiętując jedynie to, że na pierwszej konferencji prasowej użył słowa „soccer”. Na Wyspach takie rzeczy ustawiają kierunek relacji. Było pewne, że to nie wypali.

SKOK W LEPSZE ŚRODOWISKO

Marsch z Bradleyem zna się prawie dwadzieścia lat. Najpierw grał u niego jako piłkarz Chicago Fire i Chivasu, a potem pracował w roli asystenta w reprezentacji Stanów Zjednoczonych. Uczeń długo szedł drogą mistrza, aż w w końcu go przerósł. Ale to też cały czas były mury. W Montrealu chciał traktować wszystkich równo, a szefostwo mówiło: najważniejsi są Nesta i Di Vaio. W Nowym Jorku na początku pytano „Jesse, who?”, a w Lipsku, gdzie trafił pod skrzydła Ralfa Rangnicka, podczas pierwszego meczu kibice wywiesili transparent „Nein zu Marsch”.

„Nie dla Marscha” lekko go zszokowało. Znowu wróciła narracja: Europa gra w piłkę, a Ameryka niech wraca do bejsbola i rzucania jajeczkiem w NFL. Wielu znajomych mówiło mu wtedy: cofasz się, naprawdę chcesz być drugim trenerem? A jemu nie chodziło o posadę, tylko o ludzi. Mark Pulisic, ojciec Christiana powiedział kiedyś, że kursy w USA i Anglii są na tym samym poziomie. Różnicę robi środowisko - to, że możesz być blisko lepszej ligi, wśród ludzi, którzy już w niej są albo się o nią ocierają. Przykładowe Gelsenkirchen lub Hoffenehim zawsze będzie lepiej odbierane niż Commerce City w Kolorado. Wypłynięcie na nowe wody i pokazanie, że umie się pływać to kierunek, w którym Marsh chciał podążać.

W Nowym Jorku było mu dobrze. W ciągu trzech i pół roku pobił rekord zwycięstw, stając się najlepszym trenerem w historii klubu. Często lubi mówić, że w życiu nie chodzi jednak o to, by było dobrze, tylko żeby poprzeczka szła w górę. To obserwacja samego siebie: czy nie za bardzo się już usadowiłem i czy właśnie teraz powinienem zrobić krok wprzód. Przeprowadzka do Niemiec otworzyła go na nowe. W „New York Times” mówił, że miał odrobinę dość amerykańskiego środowiska trenerów. „Każdy jest tam najmądrzejszym facetem na sali. Wszyscy się krytykują. W ten sposób nigdy nie pójdziemy do przodu”.

SPACER WZDŁUŻ GANGESU

Od kiedy pamięta, w piłce najbardziej interesowali go ludzie. Współpraca z Ralfem Rangnickiem dała mu ogromną wiedzę taktyczną, ale dalej twierdzi, że to tylko 25 procent gry, dużo większą część tworzy mentalność i komunikacja. W Montrealu nauczył się francuskiego i dukał nawet z błędami. To nawet dawało mu atut, bo piłkarze nie widzieli w nim pana idealnego. W Lipsku i Salzburgu momentalnie zaczął mówić po niemiecku. Nie chciał jak Bradley dostać łatki Amerykanina.

Często powtarza, że w piłce wszystko zależy od percepcji: tego jak cię odbiorą i zaszufladkują. Amerykańscy trenerzy nie mają mniejszej wiedzy od europejskich. Po prostu inaczej są odbierani. Nie możesz dać im ani jednego złego argumentu. Stąd postawienie na język i zanurzenie się w danej kulturze. Marsch znakomicie rozgrywa ludzi. Korzysta z lekcji, które podświadomie przyswajał jeszcze w czasach raftingu w Himalajach i spacerów wzdłuż Gangesu. Tę półroczną podróż po świecie z rodziną często przytacza w wywiadach. To tam złapał dystans do świata.

Niektórzy widzą w Marschu drugiego Kloppa. Piłka potrzebuje dopływu nowych bohaterów, a on ma wszystko: wie jak przemawiać, jak pokazywać emocje, no i kocha agresywny pressing - do tego stopnia, że przed swoim drugim sezonem pracował z piłkarzami, by wskoczyli o jeszcze poziom wyżej, choć już ten poprzedni wydawał się zabójczy. Podobnie jak Klopp jest świetnym psychologiem, być może nawet bardziej wyedukowanym, bo o ile Niemiec czerpie garściami z doświadczenia i intuicji, to Marsch dorzuca jeszcze twarde opracowania ekspertów. Miesza je z fragmentami serialu "Last Dance" na sesji z piłkarzami. Nawet, gdy rzuci banałem, to robi to w taki sposób, by wywołał w graczach nowy ogień.

Andy Ulmer po ósmym mistrzowie w Salzburgu powiedział, że chce odejść, bo nie widzi już dla siebie nowej motywacji. Marsch odwrócił narrację. Nakręcił go, by został najlepszym austriackim piłkarzem w historii. Pokazał mu Mohammeda Allego, mówiąc: będziesz jego tutejszą wersją! Ulmer latem dołożył dziewiąty tytuł, ma ponad 300 meczów w Red Bullu i nadal gra w Lidze Mistrzów.

TRAWA Z ANFIELD

W tym sezonie Marsch w sześciu meczach ligowych skorzystał z 23 graczy. Tak samo ważni są 35-latkowie jak Ulmer, ale też 18-letni napastnik Adeyemi. Lubi rotację, bo to pozwala podtrzymywać w ekipie ogień, a przy okazji wpływa na polepszenie współpracy. To też łączy go z Kloppem: że ciągle mówi o linkowaniu ludzi, zacieśnianiu kooperacji, tak by piłkarze nie grali dla trenera, tylko dla kolegów z zespołu.

- Zawodnik musi widzieć innych zawodników. Od tego zaczynałem rozmowę w Lipsku i Salzburgu. Jeśli grasz samolubnie, to nie tylko szkodzisz sobie i mnie. Szkodzisz wszystkim kolegom. Odkryłem, że stworzenie mentalności grupowej było trudniejsze w Europie niż w Stanach. Od tej pory mocno nad tym pracujemy. Tworzymy odpowiedzialność zbiorową i wiemy, że jeśli grupa odnosi sukces, to na końcu wygrywa też jednostka - mówił Marsh na łamach ESPN.

Kiedy miał 15 lat, marzył o Europie i Lidze Mistrzów. Ale od razu twierdził: to niemożliwe. Podczas obozu drużyny college'u, obejrzał mecz na Anfield, a potem wykradł się na moment, by zejść na murawę i ukraść trochę trawy. Schował ją w foliową torbę, bo myślał, że to ostatni jego kontakt z wielką piłką. Dzisiaj ma 46 lat i za chwilę rozegra mecz nr 9 w Lidze Mistrzów. Już teraz mówi się, że przy kolejnym rozdaniu trafi do Borussii Dortmund. I dalej nikt mu nie powie, że to sufit. Wizjoner z Wisconsin najlepsze ma ciągle przed sobą.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.