Nie ma drugiego takiego miejsca dla sportu akademickiego, jak Stany Zjednoczone. To tam na mecze NCAA przychodzi kilkadziesiąt tysięcy ludzi, kultura oglądania tego rodzaju rozgrywek jest nie do powtórzenia nigdzie indziej, a całe rozgrywki są najważniejszą podstawą lig zawodowych. Do niedawna trwała debata, czy w takim razie sportowcy, dzięki którym uczelnie zarabiają miliony, nie powinni przypadkiem dostawać pieniędzy za grę. Teraz wiemy już, że tak, a trzyliterowy skrót NIL od roku nie schodzi z ust nikogo, kto miałby cokolwiek z uczelnianym sportem do czynienia.
NIL to nic innego, jak „Name, Image and Likeness” (ang. imię, wizerunek i podobizna), czyli skrótowe określenie tego, na czym mogą zarabiać sportowcy. NCAA wciąż próbuje trzymać się tradycji i uznawać sport akademicki za amatorski – nie ma możliwości, żeby studenci dostawali pieniądze za samą grę, za poziom występów (np. w bonusach) czy za wybór jakiejś konkretnej uczelni. Mogą za to skorzystać z wielu opcji pozaboiskowych.