Produkcja netto, hobby player i rowerowe męki. Mateusz Klich – jak powstał piłkarz

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
klichglowne1138754961.jpg
Sebastian Frej/MB Media/Getty Images

Najłatwiej powiedzieć, że Marcelo Bielsa dostrzegł w nim to, czego nie widzieli inni. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Reprezentant Polski wyjeżdżał z ekstraklasy, mając tylko talent. Lata zagranicznej orki służyły temu, by pozbyć się wad, które w dużej piłce go przysłaniały.

Grupa niemieckich dziennikarzy przebywała w styczniowy wieczór w portugalskiej knajpie. Przyjechali tam za VfL Wolfsburg, który przygotowywał się na Półwyspie Iberyjskim do rundy rewanżowej Bundesligi. W zawieszonym pod sufitem telewizorze transmitowano mecz angielskiej League Championship, bo żadne inne rozgrywki akurat się wtedy nie toczyły. Któregoś nagle olśniło. „On przecież był w Wolfsburgu!” - zauważył. Tak Thomas Hiete, od lat zajmujący się w „Kickerze” klubem z Dolnej Saksonii, dowiedział się, że Mateusz Klich jest podstawowym piłkarzem zespołu zmierzającego do Premier League. W Niemczech ciężko znaleźć kogoś, kto nie byłby tym zaskoczony. Bo przykład 30-letniego pomocnika pokazuje, ile dzieli posiadanie niezaprzeczalnego talentu, od rzeczywistego zaistnienia w dużym futbolu.

PRODUKCJA PIŁKARZY NETTO

W Krakowie karierą Klicha byliby znacznie mniej zaskoczeni. Albo wręcz byliby zaskoczeni, gdyby jej nie zrobił. Pomocnik Leeds United to jeden z efektów słynnej „produkcji piłkarzy netto” wymyślonej przez Janusza Filipiaka, prezesa Cracovii. Klub z ulicy Kałuży wrócił wtedy do elity po latach nieobecności. Jej główny inwestor chciał, by Pasy stały się dla ściąganych za młodu zdolnych piłkarzy trampoliną na Zachód. Krakowianie pozyskiwali masowo graczy z roczników 1988-1990 z różnych regionów, a później wpuszczali ich do ekstraklasy.

Robili to całkowicie bez głowy. Trener Stefan Majewski wpuszczał młodych, by zrealizować „plan debiutów” i przypodobać się szefowi, nie zważając, czy ktoś był gotowy do gry w ekstraklasie, czy rzuceniem na głęboką wodę robiło mu się więcej szkody niż pożytku. Tomasz Baliga, Dawid Dynarek, Rafał Dzwonek, Mateusz Jeleń, Jakub Kaszuba, Karol Kostrubała, Sebastian Kurowski, Jakub Snadny, Kacper Tatara, Mateusz Urbański czy Łukasz Uszalewski to nazwiska, o których istnieniu zapomniało już nawet wielu kibiców Cracovii.

Z całej grupy nieźle rokujących juniorów przebił się tylko Klich, który też w Krakowie nie zawsze miał łatwo. Chciano go wypożyczyć do Wisły Płock, zdarzało mu się wylecieć z treningu u Oresta Lenczyka, a Artur Płatek wysyłał go do rezerw w trakcie negocjacji kontraktowych, by trochę zmiękczyć stanowisko zawodnika. Ogólnie rzecz biorąc, tarnowianin napisał jednak w Cracovii historię sukcesu. Przyszedł do klubu jako 13-latek. Wyjeżdżał po znakomitej rundzie, w której bardzo mocno przyczynił się do wywalczenia utrzymania w lidze, przynosząc klubowi półtora miliona euro. Do czasów Bartosza Kapustki i Krzysztofa Piątka był jedynym młodym zawodnikiem Pasów, któremu udało się wybić na Zachód.

ŚLADAMI DŻEKO

Ofensywny pomocnik miał wtedy 21 lat. Jemu wydawało się, że świat stoi przed nim otworem. Świat tymczasem dopiero zamierzał spróbować zrobić z niego piłkarza.

- Feliksowi Magathowi zależało, by powtórzyć historię Edina Dżeko, którego wziął do Wolfsburga z ligi czeskiej jako zupełnie nieznanego zawodnika i – po początkowych trudnościach – zrobił z niego czołowego napastnika Bundesligi – wspomina Hiete. - Magath z jednej strony jest dla młodych dobrą szkołą, z drugiej bardzo trudną. Mateusz miał 21 lat. Nie znał języka, a do klubu trafiało wtedy bardzo wielu zawodników. Trudno młodemu rozgrywającemu z polskiej ligi przebić się u Magatha – opowiada dziennikarz „Kickera”.

Zderzenie z niemiecką rzeczywistością było wyjątkowo brutalne. W Dolnej Saksonii spędził półtora roku i ani razu (!) nie zmieścił się do kadry meczowej. W rezerwach też grał rzadko. Trzy rundy całkowicie wycięte z życiorysu, które sprawiają, że dziennikarzowi „Kickera” trudno w ogóle przypomnieć sobie Klicha z tamtych czasów. - Nie wiem, czy choć raz z nim rozmawiałem. Kojarzy mi się tylko, że była jakaś historia z rowerem – wygrzebuje z zakamarków pamięci.

WYCIECZKA ROWEROWA

Pomocnik Leeds United doskonale wiedziałby, o co chodzi. Historię powtórzył po latach, goszcząc na wywiadzie w „Foottrucku”. Magath nie uwierzył w kontuzję Klicha, lecz sądził, że pomocnikowi nie chce się na treningu biegać. Wysłał więc go wraz z trenerem przygotowania fizycznego na stukilometrową wycieczkę rowerową. Kazał sobie zrobić zdjęcie przy tabliczce oznaczającej wjazd do danej miejscowości, a później wrócić na miejsce. Cała przejażdżka zajęła ponad cztery godziny. Nie bez przyczyny Magath miał w Niemczech ksywkę „Quaelix”, będącą połączeniem jego imienia ze słowem „quaelen”, czyli „dręczyć”.

- Mimo wszystko, jestem przekonany, że Mateusz wiele się u niego nauczył – mówi Hiete. Nie jest też tak, że trenerski kat, który kazał zawodnikom wbiegać pod skocznię narciarską, czy trenować godzinami na betonie, zajmował się tylko gnojeniem Klicha. „Jest dobry technicznie, co do tego nie ma wątpliwości. Kondycyjnie to też obecnie poziom Bundesligi. Do tego jest całkowicie zintegrowany z zawodnikami pierwszego zespołu. Ma pecha, że na jego pozycji występują Diego i Kahlenberg” - mówił na łamach „Wolfsburger Allgemeine”.

HOLENDERSKA OAZA

Cezary Kucharski opowiadał kiedyś w jednym z wywiadów, jak jego zdaniem ważne jest, by po nieudanej przygodzie w jednym zagranicznym klubie, nie wracać od razu do ekstraklasy, tylko próbować się przebić gdzie indziej. Twierdził, że powrót z Zachodu do Polski jest już alarmującym sygnałem dla wielu klubów z silniejszych lig. Jak z każdą teorią, da się znaleźć przykłady, które ją bronią i które jej przeczą. Klich budował jednak karierę w taki sposób, że mimo licznych niepowodzeń, od dziewięciu lat nie grał w polskiej lidze. Jego ekstraklasą okazała się Holandia. Tam wracał zawsze, gdy wydawało się, że do niczego innego się nie nadaje.

Jak opisywały sportowefakty.wp.pl, zaczęło się od obozu w Turcji. Gdy z Wolfsburga zwolniono Magatha, trener Dieter Hecking ponownie włączył Klicha do pierwszego zespołu i zabrał go na zimowe zgrupowanie. Polak strzelił gola w sparingu z Werderem. Nie poprawiło to jego notowań w drużynie, ale na trybunach siedział tego dnia trener PEC Zwolle, który chwilę później ściągnął go do Eredivisie. Po jego pobycie tam kibice tworzyli grafiki z napisami „Keep Klich and keep winning”. Później świetnie radził sobie w Twente Enschede, wreszcie w Utrechcie. Za każdym razem w Eredivisie okazywało się, że potrafi grać w piłkę. Gdy już Holandia robiła się za ciasna, podejmował trudniejsze wyzwanie. I kilkakrotnie odbijał się od ściany, co przypięło mu nadaną przez Mateusza Borka łatkę „hobby playera”. Dziś łatwo się z niej śmiać, ale Klich naprawdę długo sprawiał takie wrażenie.

PRZESPANA ODPRAWA

Trzeba mu jednak przyznać, że nie wszystko zawsze było w jego rękach. Widząc, że Polak odbudował się w Holandii, Wolfsburg skorzystał z opcji ponownego wykupienia go. Niekoniecznie dlatego, że miał zamiar na niego stawiać. - Za drugim razem ściągnęli go głównie po to, by drożej go sprzedać. On sam chyba nie miał już wielkiej ochoty na grę w Wolfsburgu – mówi dziennikarz „Kickera”.

Hecking zaczynał wtedy montowanie paki, która wkrótce potem sięgnęła po wicemistrzostwo Niemiec, promując Kevina De Bruynego do Manchesteru City. Klich nie miał w tym towarzystwie czego szukać. Zwłaszcza że zdarzały mu się wpadki, które w Niemczech są trudne do wybaczenia. Jak mówił w „Foottrucku”, gdy pierwszy raz znalazł się w kadrze meczowej, zaspał na odprawę i drużyna pojechała bez niego. Także podczas drugiego, tym razem półrocznego, pobytu w Wolfsburgu, nie zadebiutował w Bundeslidze. Szczytowym osiągnięciem były dwa mecze przesiedziane na ławce.

WPADKA TRANSFEROWA

Tym razem nie wrócił od razu do Holandii, lecz spróbował sił w 2. Bundeslidze. Prowadzone przez Kostę Runjaicia Kaiserslautern miało ambicję powrotu do Bundesligi. - Teraz może dziwnie to zabrzmi, bo ten klub to dziś III-ligowiec, którym mało kto się przejmuje, ale wtedy grali tam naprawdę dobrzy zawodnicy. Willy Orban to dziś kapitan Lipska, Chris Loewe grał w Premier League, Dominique Heintz gra w Bundeslidze w SC Freiburg. Nie było Klichowi łatwo przyjść w połowie sezonu i od razu wskoczyć do składu – mówi Carsten Schroeter, zajmujący się w „Kickerze” klubem z Nadrenii-Palatynatu.

Tym razem Polakowi towarzyszyły już zupełnie inne oczekiwania. Nie miał 21 lat, lecz 24. Nie przychodził z ligi polskiej, czy nawet holenderskiej do klubu Bundesligi, lecz z czołowego klubu ligi niemieckiej do II-ligowca. - Oczekiwania wobec niego były duże, ale jego pobyt w Kaiserslautern przebiegł bardzo słabo – wspomina Florian Reis, dziennikarz piszący na stronie „Der Betze Brennt”, poświęconej temu klubowi z tradycjami.

- Ani u Runjaicia, ani u Konrada Fuenfstuecka nie został podstawowym piłkarzem. To była wpadka transferowa. Rozczarowanie. Jest dla mnie zaskoczeniem, że mowa teraz o graczu z Premier League – nie ukrywa.

TRUDNA AKLIMATYZACJA

Trochę łagodniejszy w jego ocenie jest Schroeter. - Pamiętam, że strzelił bardzo ładną bramkę w zaskakująco wygranym meczu w Lipsku, który w tamtym sezonie awansował – mówi. - To jednak był jeden z niewielu jego dobrych momentów. Nie zaaklimatyzował się w drużynie, nie dopasował się do systemu. Były też opinie, że na początku nie dawał z siebie stu procent, by wypełnić stawiane przed nim wymagania – mówi dziennikarz.

Do tego dochodził problem ze wpasowaniem go do zespołu. Próbowano go na skrzydle, ale tam był zbyt wolny. Widziano w nim klasyczną dziesiątkę, dla której w systemie 4-4-2 nie było miejsca. Od środkowych pomocników trenerzy Kaiserslautern wymagali lepszej gry w defensywie. - W lecie, gdy nie udało się wywalczyć awansu, cały klub był rozczarowany. Zapanowała kiepska atmosfera. Tendencja zaczęła już wskazywać w dół. On też nie czuł się chyba w klubie najlepiej. Po zmianie trenera z Runjaicia na Fuenfstuecka zaczął grać więcej, ale to też nie było to – mówi Schroeter.

TRADYCJA KAISERSLAUTERN

Trener chwalił go w mediach, ale nie obdarzał go wielkim zaufaniem. - Mateusz dobrze się ustawia, utrzymuje się przy piłce z przodu i gra penetrujące podania. To typ gracza, który przejmuje odpowiedzialność za zespół - mówił w „Kickerze”. Runjaić, zagadnięty już podczas pracy w Polsce o Klicha, stwierdził, że niezbyt pasował do tej ligi. W Kaiserslautern cieszą się tylko z tego, że gdy Klich zamieniał Utrecht na Leeds, niespodziewanie wpadło im z tego tytułu do kasy pół miliona euro.

Dziennikarz „Kickera” trafnie diagnozuje jednak, czego zabrakło Polakowi, by poradzić sobie w klubie z Betzenberg. - Widać było, że to bardzo dobry piłkarz. On potrzebował jednak trenera, który da mu zaufanie. Wręcz zbuduje drużynę wokół niego i pozwoli mu podejmować ryzyko, z czym czasem wiążą się błędy. Czuć było jednak, że jeśli na kogoś takiego trafi, może mieć z tego korzyści. To trochę tradycja tego klubu, że wielu zawodników zaczyna grać dobrze dopiero po wyjeździe z Kaiserslautern – śmieje się Schroeter.

MOZOLNY PROCES

Historia tej kariery jest ze wszech miar pouczająca. O nikim bowiem nie da się powiedzieć, że pomylił się w ocenie Klicha albo że się na nim nie poznał. Ci, którzy w 21-latku z Cracovii widzieli kandydata do gry w najsilniejszych ligach, nie pomylili się, co pokazały jego ostatnie sezony w Leeds. Ci niemieccy trenerzy, którzy uważali, że nie nadaje się do Bundesligi, też mieli rację. Polak wyjeżdżał z ekstraklasy, mając tylko talent. W Niemczech przez lata boleśnie uświadamiali mu, że talentem nie da się już zrobić kariery. Uczyli go gry w defensywie, pokory, dyscypliny i przygotowania fizycznego.

CIĄGŁY ROZWÓJ

Jeśli bliżej przyjrzeć się jego trzem nieudanym epizodom w Niemczech, da się zauważyć, że każdy był jednak trochę mniej nieudany od poprzedniego. Pierwszy pobyt w Wolfsburgu to całkowita katastrofa. Podczas drugiego Klich nadal był daleko od składu, ale był już bliżej pierwszej drużyny, choćby na tyle, by w ogóle załapać się do kadry na mecz Bundesligi. W Kaiserslautern zawiódł, ale bilans czterech bramek i dwóch asyst w dwudziestu jeden meczach wcale już nie był wstydliwy. Rozwój następował powoli i boleśnie, ale jednak w sposób ciągły.

Oczywiście, że Marcelo Bielsa zakochał się w tych umiejętnościach technicznych Klicha, które pokazywał już w ekstraklasie, ale gdyby w momencie, gdy pierwszy raz pokazał się temu trenerowi, Polak nie miał już za sobą siedmiu lat nauki poważnego futbolu na Zachodzie, pewnie u Argentyńczyka też by nie grał. Polska dała mu technikę i kreatywność, Niemcy aspekty fizyczne i pracę w defensywie, Holandia pomagała przywracać pewność siebie. Dopiero to wszystko przyswajane i powtarzane przez lata stworzyło prawdziwego piłkarza.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.