OSTATNI MECZ #2. Chińczyk

Zobacz również:Wraca Premier League! Faworyci, nowicjusze i Polacy w kotle najlepszej ligi świata (PODCAST)
tamiza-e1587278884765.jpg
fot. Mike Kemp/In Pictures via Getty Images

„Ostatni Mecz” to powieść w odcinkach, którą w każdy weekend będziemy publikować na newonce.sport – piłkarski thriller rozgrywający się w Londynie. Galeria szemranych postaci, nadciągające zło i jeden człowiek, który znalazł się w centrum szalonych wydarzeń. Dziś druga część historii. TUTAJ znajdziecie pierwszy rozdział.

Okej, niech sobie myślą co chcą, może to faktycznie była ucieczka? Ale nawet jeśli się nią salwował, to tak naprawdę wszystkim wyszło na dobre. Wiedział, że tamto miasto, tamten rynek, nie są już dla niego. Po sprawie Michała Tkaczyka miał poczucie, że ani nie udźwignął tego dziennikarsko, ani nie pomógł młodemu chłopakowi w spełnieniu marzeń, ani nie udało mu się zbliżyć do niej, choć początkowo ona była w tym wszystkim najmniej istotna. Nigdy nie stawiał kobiet wyżej od pracy i chciał się trzymać tej zasady, ale w tym przypadku nie potrafił.

Przespali się, raz, tuż przed jego wyjazdem i nie było to jakieś doświadczenie, które mogłoby zmienić jego życie, a jednak czasem o niej myślał, zwłaszcza w chwilach, w których czuł się zupełnie samotny. Zauważył, że wcześniej takie momenty zawsze wypełniało dziennikarstwo. Pisanie tekstów, zdobywanie cennych informacji, pogoń za newsami. Im starszy jednak był, tym mniej, tak po ludzki, mu się chciało. Londyn stał się więc czymś w rodzaju wybawienia.

Hanna Bent nie pisała, widocznie nie miała takiej potrzeby, zresztą po tym, z jakiej strony się pokazał, wcale się nie dziwił. Wysłała mu życzenia urodzinowe na Facebooku, a właściwie wpisała się pod jego daremnym postem, którym sam był zażenowany, uważał bowiem, iż teksty w stylu „kolejny rok minął, ale wciąż czuję się młodo” są niczym więcej, jak rozpaczliwą próbą zwrócenia na siebie uwagi, a przypominanie ludziom, że ma się urodziny jest po prostu czymś najgorszym na świecie. Dał lajka pod jej komentarzem i tyle ich łączyło.

Jej twarz towarzyszyła mu dzisiaj od samego rana, a to dlatego, że przyśniło mu się coś dziwnego – przyjechała do Londynu i stała w progu jego mieszkania na tyłach Tate Modern, gestykulując żywo, choć nie wydobywała z siebie żadnych dźwięków. Próbowała wytłumaczyć mu na migi jakąś bardzo ważną rzecz, ale on jest nie słyszał. Jako że rzadko cokolwiek mu się ostatnio śniło, uznał to niemal za koszmar. Nie wiedzieć czemu, chodził od rana podenerwowany. A teraz jeszcze ten cholerny telefon.

Najpierw usłyszał dziwny trzask. Pomyślał, że to może być jeden z tych programów, które nagrywają rozmowy, że zanim nastąpi początek konwersacji, połączenie musi przejść przez specjalną skrzynkę, gdzie potem przechowuje zapis. To było jego pierwsze skojarzenie. Po chwili chropowaty głos zapytał z dziwacznym, na 99 procent azjatyckim, akcentem: – Czy to ty? – Zależy o kogo pan pyta? – odparł próbując powstrzymać drżenie strun głosowych. Było bowiem coś tak niepokojącego w tonie tamtego człowieka, że fizycznie dało się poczuć nieprzyjemne ukłucie. – O Kontakt. – Tak – odpowiedział cicho i przełknął ślinę. – Mam ważną informację. Musimy się spotkać. Jutro o godzinie 10:00 w „Founders Arms”, niedaleko Tate Modern. Zapytaj kelnera o pana Ghu. – Nie zrozumiał pan zasad. Nie mogę się spotkać, dopóki nie znam tematu – podjął próbę, zupełnie nieudaną, zbudowania przewagi psychologicznej. – Znam zasady. I właśnie je zmieniam. Jutro o 10:00.

Zapadła głucha cisza, ale w uszach wciąż brzmiał chropowaty, metaliczny głos człowieka, który przedstawił się jako Ghu. Konrad Werk odsunął żaluzje i spojrzał w dół, na pustą ulicę Holland Street, na tyłach galerii Tate Modern, kilkadziesiąt metrów od „Founders Arms”, gdzie mieszkał od kilku lat. Jako Kontakt nigdy nie spotykał się w pobliżu domu, nikt też nie miał prawa znać jego miejsca zamieszkania. Był kimś w rodzaju ducha. Procedura mówiła zupełnie inaczej, zazwyczaj wcześniej dostawał krótki brief sprawy. Zesztywniał. Pan Ghu nie tylko zmieniał zasady gry, ale wiedział zdecydowanie za dużo. On natomiast nie wiedział nic i to go teraz najbardziej przerażało.

***

Sophie Moon z odrazą popatrzyła na swoje zdjęcie w gazecie. Zdawała sobie oczywiście sprawę, że młodsza już nie będzie, natomiast sposób, w jaki paparazzi ostatnio za każdym razem uchwycili jej cellulit, kiedy stawiała stopę na ziemi, wychodząc z auta, zaczął jej się wydawać wręcz podejrzany. Przeciągnęła szminką usta i pomyślała, że ta fotografia to dzisiaj, zaraz po ostrym przycięciu jej followersów na Instagramie, druga fatalna wiadomość. To nie mógł być dobry dzień. Oczywiście, że kupowała sobie obserwujących, słodki Jezu, która celebrytka tego nie robi? Skorzystanie z porady tego faceta, który obiecał jej niesamowite wzrosty popularności w mediach społecznościowych, kosztowało ją jednak dość sporo pieniędzy, a teraz jeszcze wstydu. Kilka plotkarskich portali zauważyło bez problemu, że w ciągu jednej nocy ona, czyli Sophie Moon, zyskała 300 tysięcy nowych followersów. „Za grubo” – napisała wiadomość do mężczyzny, który odpisał zdawkowo: „Chciałaś więcej sławy”.

Nie umiała się na niego złościć, wiedziała, że oboje są tacy sami – nic ich nie powstrzyma w dążeniu po sławę, a co za tym idzie kasę. I musiała przyznać sama przed sobą, że mogłaby się z nim nawet przespać, gdyby nie fakt, iż nie był tak naprawdę nikim znaczącym, a Sophie Moon nie sypiała już z nieznaczącymi ludźmi, nie mogła sobie na to pozwolić. Reputacja.

Musiała zostawić tego głupkowatego francuskiego kochasia, kopiącego piłkę, szczególnie że zaczynał być nieprzyjemny, a coraz częstsze odniesienia do jej przeszłości wyjątkowo ją rozsierdziły. Lubiła ten stan, kiedy resetowała system i włączała od nowa tryb polowania. Skleciła na szybko zaczepnego esemesa, jednego z tych niezobowiązujących, po czym wysłała go pod trzy różne numery. Odbiorcy się nie znali, nie mogła więc zostać zdemaskowana.

W restauracji „Core by Clare Smyth” na 92 Kensington Park Road w dzielnicy Notting Hill nie mogło być teraz tłumów. Kto przy zdrowych zmysłach o 13:00 jadł i pił tak drogo. Ale Sophie to się najbardziej podobało w jej życiu. Pociągnęła łyk szampana i z radością pomyślała, że pija go sto razy częściej niż herbatę, ulubiony trunek narodu. Biedoty, pomyślała, a ona była przecież lepsza. Czuła się dzięki temu taka mało brytyjska. Tak daleko od Newcastle. Tak zupełnie bez poczucia wspólnoty z rodowym nazwiskiem, Smith. Jak można się tak nazywać? – pomyślała z pogardą o swojej matce. Słońce tańczyło w dziesiątkach bąbelków i może wcale nie trzeba było zaprzątać ślicznej główki takimi bzdurami, jak paszkwil na plotkarskim portalu?

***

Konrad Werk miał zadzwonić do Poziomu 1, jak określali kogoś z osób decyzyjnych w kwestii podjęcia wspólnie dalszych kroków, szczególnie w nietypowych sytuacjach, ale stwierdził, że najpierw musi to wszystko przemyśleć. Mężczyzna z chińskim akcentem wyraźnie powiedział, że zmienia zasady gry, a jego ton – Werk słyszał coś takiego kilka razy w życiu – nie znosił sprzeciwu, z całym szeregiem potencjalnych konsekwencji. Postanowił, że zaczerpnie trochę tlenu, zarzucił na grzbiet wiatrówkę, wsunął sportowe Nike i wyszedł na zewnątrz. Od Tamizy dzieliło go dosłownie kilkadziesiąt kroków. Cały czas zastanawiał się, czy człowiek, który dzwonił był sam, czy to jest jakaś grupa osób? Czy jest teraz obserwowany? Był już wcześniej? Przez cały czas działania w Departamencie Blokad nie zdarzyła mu się ani jedna taka sytuacja. Procedura była zazwyczaj identyczna – ktoś dzwonił, by powiedzieć coś, o czym wiedział już ktoś inny z departamentu, a on był tylko osobą przyjmująca komplet informacji. Wygodna rola, choć na pewno niewygodna wiedza.

Zastanawiał się nawet kilka razy, czy jako kontakt nie jest bezpośrednio zagrożony. Czy ktoś poczuje się niekomfortowo, a może zmieni zdanie i ostatecznie będzie żałował, że w posiadaniu konkretnej wiedzy jest właśnie on. A wtedy stanie się niewygodny. Była to jednak raczej skłonność do negatywnych projekcji i ogólnie pojętego czarnowidztwa, które stanowiły element jego charakteru.

Odczuwał silną pokusę, by spotkać się z Chińczykiem, jak nazwał mężczyznę, sam. Przecież w każdej chwili może poinformować Departament Blokad, może ta sprawa w istocie wymaga zastosowania innej procedury? Nic złego się nie dzieje – pomyślał. Popatrzył na rzekę, która przecinała miasto, sunąc dostojnie i dając Londynowi coś w rodzaju dodatkowego życia, jak bonus w grze komputerowej. Widział barki, ale też turystyczne statki, osadę wioślarską i ten krajobraz zawsze go uspokajał, jakby rzeka miała właściwości lecznicze. Puls wracał do normy.

Odwrócił się, chcąc ruszyć w kierunku „Founders Arms”, jakby chciał zrobić rozpoznanie terenu przed jutrzejszą rozgrywką. Wtedy jego uwagę przykuł szczegół. Na rzece był niewielki turystyczny stateczek, dwupiętrowy. Mocno dziś wiało, pogoda była nieprzyjemna i zwiedzający Londyn ludzie w takie dni wybierali zaciszne muzea. Ale na tej łajbie ktoś był. Niewielki punkcik. Mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach podniósł teraz dłoń i skinął w jego kierunku. Nie widział wyrazu jego twarzy, dzieląca ich odległość była za duża. To dość normalne, że turyści pozdrawiają tych, którzy są na brzegu, machając do nich, jednak ten rodzaj pozdrowienia był inny.

Przestrzeń wokół zdawała się kurczyć, bo uczucie, jakiego zaznał w tej chwili Werk, było dziwne – patrząc na tę postać z łódki, słyszał jednocześnie głos człowieka, który dziś rano zadzwonił do niego z nieznanego numeru. Choć temperatura wynosiła dziś 13 stopni Celsjusza, czuł jakby zrobił się nagle środek lata. Zrezygnował z odwiedzin w „Founders Arms” i ruszył biegiem w kierunku mieszkania. Niedaleko wejścia do budynku minął Rashida, który gestem ręki próbował go zatrzymać, ale odgonił sklepikarza jak natrętną muchę. Potem. Nie usłyszał, jak Rashid mówi: – Ktoś pana szukał. Bardzo dziwni ludzie.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.