Od bójek za kościołem do pościgu za marzeniem o mistrzostwie świata. Niesamowita droga Jana Błachowicza (WYWIAD)

Zobacz również:Wszystko, co trzeba wiedzieć o walce Błachowicz - Reyes. Gościliśmy Dorotę Jurkowską, menedżer Janka (WIDEO)
Bachowicz-1-e1584277824959.jpg
fot. Mike Roach/Zuffa LLC via Getty Images

Niewielu jest sportowców, których kariera tak bardzo przypomina życie. Jan Błachowicz może niebawem zostać mistrzem najważniejszej organizacji MMA na świecie. Choć kilka lat temu trudno było choćby tak pomyśleć. Zmiany trenerów, poważne kontuzje, nieudana współpraca z dietetykiem i przegrane. Przede wszystkim przegrane, przez które wydawało się, że kariera w UFC „Cieszyńskiego Księcia” dobiegnie końca. Został, przetrwał, naprawił błędy i prędzej czy później zawalczy o pas. Tego wszystkiego nie byłoby, gdyby nie Dorota Jurkowska – narzeczona i jeden z menadżerów Błachowicza. Dorota jest nieodłączną częścią nie tylko życia i kariery Janka, ale także wielu jego wywiadów. Z obojgiem spotkałem się kilkanaście dni temu w restauracji „Champions”.

Hubert Kęska: Znalazłem sporo waszych wspólnych wywiadów. Między innymi taki sprzed dziesięciu lat. Padło tam pytanie o 37-letniego Jana Błachowicza. „Jak się widzę? Panie, na szczycie rankingów MMA! A prywatnie? Trzy samochody w garażu, willa z basenem, wakacje co roku w Brazylii, na Majorce”.

Jan Błachowicz: No to tak. Trzy auta są. I motocykl. Nie mam willi z basenem. Ale domek się buduje.

Dorota Jurkowska: Bez basenu.

Jan: Ale nad jeziorem. Wakacje? Była i Brazylia, i Tajlandia, i Stany. I jestem na szczycie rankingów MMA. Czyli patrz, jak sobie przepowiedziałem przyszłość!

Ciężko nawet powiedzieć, że mogłoby być lepiej.

Zawsze może być lepiej, zawsze może być gorzej.

Tuż przed przejściem do UFC przewidywałeś: „Jeśli zacznę z niższej półki, będę miał słabszych rywali, a to mi zapewni obycie. Jeśli natomiast od razu wskoczę jakoś wyżej, wtedy na start dostanę lepszego gościa i to się może różnie potoczyć”. I zdecydowanie wyszło to drugie.

Wiesz, matchmakerzy UFC znają cały rynek MMA, znają praktycznie wszystkich zawodników na świecie. I wiedzieli, że byłego mistrza KSW należy od razu wrzucić na głęboką wodę. No i trzeba było w niej pływać. Pasowało mi to.

Bo lubisz pływać. Z trailerów KSW zapamiętałem, że Jan Błachowicz pływa w jeziorze, rąbie drewno. Federacja promując ciebie stawiała na męskie rozrywki.

Nie przypominam sobie, żebym gdzieś grał kogoś, kim nie byłem. Jak ktoś próbował mi coś narzucić, to…

Dorota: …od razu banowałeś. Pamiętam kilka takich sytuacji. Janek bardzo ceni sobie bycie tym, kim jest. A nie udawanym Conorem McGregorem. A w pewnym momencie każdy nagle…

Jan: …chciał być Conorem. I to wychodziło żenująco.

Po względem popularności akurat rzucenia na głęboką wodę nie było. Udzielanie wywiadów, medialność – nauczyłem się tego już w KSW. Wszystko rosło stopniowo i łatwiej było się do tego przyzwyczaić. Wiesz, Polsat, miliony ludzi. UFC to dla mnie pod tym względem to samo, tyle że w wersji anglojęzycznej.

„Kiedyś w ogóle byśmy nie pogadali. Wywiad trwałby 15 minut. »Tak..., nie…, dobra…, yhm…«. I na tym koniec. Do widzenia”.

Dorota: Naprawdę! Jakbyś 15 lat temu zrobił wywiad z Jankiem, to byłby to twój najgorszy wywiad w życiu. On by nie trwał piętnastu minut, on by trwał może 5 z reklamami. (śmiech) A Janek ma ciekawe spostrzeżenia, wyciąga mega ciekawe konkluzje. Dlatego zachęcałam go do zmiany podejścia wtedy, a i teraz mu nie odpuszczę. Bo on chciałby dużo więcej powiedzieć, ale jego angielski nie jest na poziomie, na którym powinien być. I to aspekt, nad którym w tym momencie mocno pracuje, żeby jeszcze bardziej wybić się w Stanach. Suszę mu głowę, żeby się podciągnął, bo tego oczekują od niego media. Z nim było na początku ogólnie ciężko, ale dojrzał i dzisiaj zaczyna być świadomy również swojej wartości marketingowej. Nad czym pracuję nie tylko ja, ale też dwóch świetnych fachowców, którzy zostali pozyskani do tego zespołu.

Bachowicz-team-e1584278052470.jpg
fot. Todd Lussier/Zuffa LLC via Getty Images)

Janek wybił się przede wszystkim zwycięstwami. Choć w tej głębokiej wodzie – przyznasz – kilka razy się zadławiłeś.

Jan: Nie było kolorowo.

Od pierwszej walki w UFC nie byłeś faworytem. Pamiętam, Szwecja. Szybko rozprawiłeś się z Ilirem Latifim. Myślałem, że przejedziesz się po tej kategorii. Później był Kraków i szansa wejścia do dziesiątki.

No, gdybym wygrał, to na pewno bym się w dziesiątce pojawił. Ale nie wygrałem.

Pierwszą galę UFC w Polsce ogólnie trudno uznać za czyikolwiek sukces. Polacy przegrywali, brak kompletu na trybunach, nie najlepsza karta walk...

Średnia gala. Mocno średnia.

Dorota: Nazwijmy rzeczy po imieniu, to było jedno wielkie nieporozumienie. Zbagatelizowali polski rynek, bardzo.

Ludzie przyzwyczaili się do opraw, promocji KSW, a tutaj…

Jan: Ta gala nie było w ogóle reklamowana, promocja zerowa. Podam ci jedną sytuację. Mój kolega jechał do Krakowa pociągiem. Miał na sobie koszulkę UFC lub po prostu jakąś branżową. Dostrzegł to współpasażer i zaczął opowiadać, że nie jest może wielkim fanem, ale interesuje się MMA i lubi Mirko „Cro Copa”. No to ten mój kolega na to, że właśnie jedzie na walkę Mirko. „Kurwa, jak to?” – chłop się zdziwił. „Do Krakowa? Przecież ja nic o tym nie wiem!”.

Niedługo potem KSW pojawiło się w Londynie, Materla z Khalidovem wyprzedali Tauron Arenę. Nie pomyślałeś wtedy: „cholera, mogłem w ogóle się stamtąd nie ruszać”?

Nie, ja nigdy nie żałowałem tej decyzji. Zawsze wiedziałem, że lepiej spróbować niż później żałować, że się nie spróbowało. Bo kto wie, czy jakbym został dłużej w KSW, to później byłaby możliwość przejścia? Nawet gdyby UFC podziękowało mi po drugiej przegranej z rzędu, to nigdy nie żałowałbym tej decyzji. Powiedziałbym po prostu: „Nie udało się, ale spróbowałem”.

Po dwóch kolejnych przegranych chciałeś sobie zrobić rok przerwy.

Czułem, że muszę przeanalizować, co idzie nie tak, odświeżyć głowę. No ale minął miesiąc i mówię: „chyba trzeba tę przerwę skrócić”, „dobra, walczymy”. Nabrałem znowu głodu walki, chęci rywalizacji.

Czyli nie porównałbyś tego stanu do frustracji Michała Oleksiejczuka, który po drugiej porażce z rzędu skasował konto na Instagramie?

Nie, to było coś innego. Po prostu przegrywasz dwie walki, nie wiesz, dlaczego. Wcześniej było wszystko dobrze, a tu teraz tak - na treningach idzie źle, w walkach idzie źle. No, nie sprawia ci to przyjemności. Dlaczego? „No, może jak zrobię dłuższą przerwę, to to wszystko gdzieś poukładam sobie w głowie? Wrócę i będzie lepiej”. No i wróciłem, tylko że szybciej. Nie po roku, ale już po miesiącu myślałem o tym, żeby szukać kolejnej walki.

Janek odchodził z KSW jako mistrz i jedna z trzech czołowych postaci. Tymczasem po trzech latach w UFC miał bilans 2-4. Media już tak się o nim nie rozpisywały. A zainteresowanie prasy przekłada się często na wsparcie sponsorów.

Dorota: Oczywiście, że tak. Na szczęście zostali z nami ci, których mieliśmy od kilku ładnych lat. W tym największym trudzie naprawdę pomagali – finansowo, prywatnie. Mamy z nimi, oprócz biznesowych, typowo przyjacielskie relacje. Oni naprawdę mega szanują, mega lubią Janka. Zresztą, Janka chyba nie da się nie lubić.

Starzy zostali, ale nowych, dużych współprac specjalnie nie było.

No tak. Sam menadżer, za przeproszeniem, z gówna bata nie ukręci. Za rozmowami muszą stać sukcesy. A ich w pewnym momencie nie było. Tych kłód pod nogami było zresztą więcej. Nie było dobrego pijaru, bo niestety polscy kibice są kibicami sukcesu. Jest oczywiście procent takich, którzy są z tobą na dobre i na złe. Ale ogólnie po Janku strasznie jechali. Wiesz, te wszystkie głupoty w internecie. Niby go to nie dotyczyło, niby go to nie dotykało, ale widać było, że wcale mu nie pomaga.

Bachowicz-walka-e1584278306659.jpg
fot. Josh Hedges/Zuffa LLC via Getty Images

Ta droga ogólnie do najprostszych nie należała. Tuż przed przejściem do UFC, Janek borykał się z poważną kontuzją.

Miał 8 miesięcy przerwy. To było już drugie kolano po operacji. I to przed tym najważniejszym wyzwaniem. Potem spektakularna wygrana i znowu dół, w który został mocno pociągnięty przez swojego ówczesnego trenera. Trochę nie zagrały przygotowania. Potem współpraca z dietetykiem, która też nie wyszła mu na dobre.

„Myślałem, że mam HIV, fatalnie się czułem”.

On tak też wyglądał! Gościu, który nie ma totalnie siły. Przecież jego odcinało po dwóch minutach. Mówimy: „kurde, co się dzieje??”.

Jan: Myślałem, że coś naprawdę niedobrego. Że to już jest koniec. Słuchaj, każdy jest indywidualistą i każdy musi znaleźć na siebie sposób. Ja od zawsze wiedziałem, jak jeść dobrze, jak jeść zdrowo – to nie jest jakaś tam większa filozofia. Nie wolno popadać w paranoję, a ja popadłem w taką paranoję i bardzo źle na tym wyszedłem. Najważniejsze jest poznanie samego siebie, swojego organizmu, tego, na co sobie możesz pozwolić, na co nie. Co jest dla ciebie dobre, a co jest dla ciebie złe. Na szczęście obudziłem się w miarę szybko i zdołałem się odbić.

Czyli dzisiaj…?

Jak najdalej od dietetyków! (śmiech) Przede wszystkim nieprzeginanie w żadną stronę. Równowaga, yin-yang. Ja taki balans znalazłem i wszystko układa się dobrze.

Teraz jesteś po walce, więc na pewno, bo diety trzymać nie musisz.

Teraz mam okres roztrenowania. Czyli te dwa, trzy tygodnie po walce jest hulaj dusza – wszystko na co przyjdzie ochota. Nie patrzę, nie analizuję, bo wiem, że zaraz wejdę w okres treningu i znowu będzie… To znaczy, to nie będzie katorżnicza dieta, ja bym nawet nie nazwał tego dietą. Po prostu nie będę mógł zjeść codziennie tego, na co akurat mam chęć.

Ale czasem wskoczy kapusta, ziemniaki i schabowy?

To nie czasem! Kapusta, ziemniaki i schabowy to jest, wiesz… Z czegoś siłę trzeba brać!

Nie wolno popadać w paranoję. Wszystko jest dla ludzi, trzeba to tylko robić z głową, mądrze. I wtedy to przynosi efekt. Kiedyś dużo starszy ode mnie przyjaciel (były sportowiec) powiedział mi taką rzecz: „Przyjmijmy, że trenujesz, jesteś właśnie w tym reżimie i przyjdzie ci ochota na piwo. I tego piwa nie pijesz. Ale masz wielką ochotę. Słuchaj, sama ta walka o to, żeby tego piwa nie wypić, bardziej cię zmęczy fizycznie, psychicznie, niż jak ty to piwo weźmiesz, wypijesz i będzie święty spokój. To piwo ci nie zaszkodzi, wręcz pomoże. Tylko trzeba pamiętać, że jak wypijesz drugie, trzecie, czwarte, piąte…”. I na takiej zasadzie jest ze wszystkim, nie wolno przekraczać bariery w żadną stronę. Jak zrobisz w tygodniu dwanaście bardzo ciężkich jednostek treningowych, no to w końcu wylądujesz w szpitalu.

Organizm potrafi oddać. Jak ty rywalom. Z tym że na początku przygody z UFC to oni byli skuteczniejsi.

Dorota: Ja już w pewnym momencie oczekiwałam informacji od UFC, że dziękujemy, może kiedy indziej.

Wiem, że pisałaś maile, żeby zorientować się jak wygląda sytuacja.

Oczywiście, kontaktuję się z UFC po każdej walce.

Pierwszy kontrakt podpisałeś na cztery walki.

Jan: Pierwszy na cztery, później chyba też miałem na cztery, potem na sześć. To indywidualne negocjacje. Ale wiadomo, że jest to pewnego rodzaju jednostronny cyrograf i że nie ma umowy nie do zerwania. Pytanie tylko, ile za to będzie trzeba zapłacić. Chcieliśmy wiedzieć, na czym stoimy. Jeżeli mają nas zwolnić, to niech nam to powiedzą od razu, a nie żebyśmy czekami i modlili się – „zostawcie mnie”. Ja wolę wiedzieć od razu jak jest. I teraz jest tak samo, kiedy nie wiem, czy walczę, czy nie walczę o pas. Takie oczekiwanie zawsze jest najgorsze. Wiesz, w każdej chwili mogę dostać maila.

Sprawdzisz?

(Janek grzebie w telefonie)

No nie ma. Niestety.

GettyImages-1206562122-e1584278738593.jpg
Fot. Josh Hedges/Zuffa LLC via Getty Images

Po zrewanżowaniu się Coreyowi Andersonowi długo obstawałeś przy tym, że jak następna walka, to o tytuł. Ale wygląda na to, że powoli się łamiesz. Ostatnio powiedziałeś, że możesz zgodzić się na inną, w zamian za więcej niż 100 tysięcy dolarów.

Zakładając czarny scenariusz. A tych scenariuszy jest kilka. Ja głęboko wierzę, że walkę o pas dostanę teraz. Że zrobiłem wszystko, udowodniłem, że na to zasługuję. No ale jeżeli by się to nie udało, jest pytanie. Albo czekamy np. do końca roku i walczymy pod koniec roku o pas, albo…

Wygrałeś siedem z ośmiu ostatnich walk. I tak musisz być cierpliwy.

Ale lubię to robić. Walczyć. Raz, że sprawia mi to przyjemność, a dwa, że jest to sposób na życie. Jeżeli ludzie z UFC chcą, żebym zawalczył raz jeszcze – pomimo, że obiecali mi już, że po wygranej z Andersonem, będzie walka o pas – zrobię to. Tylko muszą mi jakoś tę niesłowność zrekompensować. I tu nie widzę innej drogi, jak tylko konkretna podwyżka.

Mamed Chalidow nie przeszedł do UFC w związku z mało atrakcyjną ofertą. A tobie, co ciekawe, już pierwszy kontrakt z UFC zapewniał lepsze pieniądze niż te, które dostawałeś od KSW.

Pytanie, ile KSW komu płaci i ile płaciło mi. W przypadku UFC wszystko można sprawdzić. UFC się nie ukrywa, pokazuje stawki. Każdy może sobie sprawdzić i porównać. UFC mało komu daje na początek dobre pieniądze. Ale jeśli wygrywasz walki, bardzo szybko możesz zacząć zarabiać fajnie.

Pierwszy kontrakt Janka z amerykańską federacją to bilans – dwa zwycięstwa, dwie porażki.

Dorota: Tylko wiesz, te porażki nie były jakieś tragiczne. Chociaż porażka z Coreyem Andersonem, pięć lat temu – po niej spodziewałam się zwolnienia. Kategoria półciężka jest jedną z trudniejszych i najlepiej obsadzonych. I tak naprawdę wystarczy, że przegrasz raz, w fatalny sposób i z automatu wylatujesz. Bo oni nie tego szukają. Bo oni nie chcą dalej budować wizerunku takiej osoby. Janek został, bo UFC na Janku bardzo zależało, wiedzieli, jaką popularnością cieszył się w Polsce.

Lepiej po porażkach nie czuć się gorszym zawodnikiem? Mówić, że to nie była walka z rywalem, ale walka o życie? Wiedzieć, że przez błędy w przygotowaniach, w klatce toczyłeś głównie walkę z samym sobą? Czy lepsza jest świadomość, że może to po prostu jeszcze nie jest mój poziom?

Nie wiem. Ja na szczęście połączyłem wszystkie kropki i wygrałem dwa rewanże. I to jakby potwierdza moje słowa. Wiedziałem, że nie jestem gorszy, tylko coś nie zagrało. Coś było nie tak. Musiałem się tylko dowiedzieć co. Dowiedziałem się i jestem tu, gdzie jestem.

Przed UFC miałeś sytuację, w której mogłeś pomyśleć: „to jeszcze nie mój poziom, byłem bezradny”. Chodzi mi o pierwsze starcie z Sokoudjou.

Byłem na tamtą walkę bardzo źle ustawiony przez trenera. Jak kilka miesięcy później troszeczkę zmieniłem podejście, taktykę, to z nim wygrałem. Zawsze gdzieś analizuję te pojedynki. Z Sokoudjou ani nie czułem się źle kondycyjnie, ani nie byłem chory. On po prostu wykorzystał moje błędy, skopał mnie.

Komentator bezpośrednio po walce powiedział: „to pokazuje przepaść, jaka dzieli amerykańskie i europejskie MMA”.

Nie lubię tak wracać, bo to później jest takie zwalanie na kogoś winy. Sokoudjou pokonał mnie. Wiedziałem, gdzie był błąd, wyeliminowałem go i później mu się zrewanżowałem. Błąd był spowodowany tym, że ktoś mi powiedział: „spróbuj zawalczyć tak a nie inaczej”.

Nie wyszedłeś do ostatniej rundy. Dla Deontaya Wildera porażka jest gorsza niż śmierć. Chciał zwolnić trenera, który rzucił ręcznik podczas drugiego starcia Wilder-Fury.

Ja wtedy sam podjąłem decyzję. Znaczy, inaczej. Miałem po prostu tak skopaną nogę… Po drugiej rundzie siedzę w narożniku, chcę wstać i nie mogę.

A więc sytuacja znacznie gorsza niż ta z Materla-Silva I?

Nie chodziło o to, że nie chciałem wyjść do walki, tylko że nie mogłem. Mowie do trenera: „Nie wyjdę”. „A czemu nie wyjdziesz?”. „No bo nie mogę wstać, nie czuję nogi”. Przecież ja później jeszcze przez ponad dwa tygodnie chodziłem o kulach! Dopiero jak już jakkolwiek zacząłem kuśtykać, to je odrzuciłem. Po prostu noga była tak zbita, że nie działała.

A Wilder? Na jego miejscu każdy by był zły. Ale wydaje mi się, że zdrowie jest najważniejsze. Żaden zawodnik nigdy raczej nie podda się sam, to zawsze musi zrobić trener. Wilder pewnie ochłonął, przemyślał sprawę i dlatego jednak nikogo nie zwolnił. Czy śmierć w walce jest lepsza od porażki? Nie wiem. Jak przegrasz, zawsze możesz wziąć rewanż. Jak zginiesz, to sorry, żadnego rewanżu nie będzie, nie będziesz miał szansy odbić swojej ziemi i odzyskać tego, co ci zabrano. Tak że wydaje mi się, że jednak lepiej przegrać bitwę, a później wygrać wojnę, niż polec na placu boju.

Niektórzy sportowcy mówią, że nie ma czegoś takiego jak porażka, jest nauka.

Nie no, porażka jest porażką. Ale z tej porażki musisz wyciągnąć naukę. Jeden po porażce będzie załamany i już się nie podniesie, a drugi wyciągnie wnioski i będzie silniejszy. Dla mnie po walkach najważniejsze było znalezienie błędu.

Bachowicz-2-e1584278939894.jpg
fot. Josh Hedges/Zuffa LLC via Getty Images

Znajdujesz je bardzo skutecznie.

No udaje się. (uśmiech) Obym nie musiał już tych błędów szukać.

Co najbardziej sprawiało, że za każdym razem zdołałeś się podnieść? Chęć rewanżu?

No tak. Takie, wiesz, gdzieś tam spróbowanie – „czy on naprawdę jest ode mnie lepszy?”. „Czy to jest poziom, którego nie przeskoczę? Czy po prostu z tym rywalem, w danym momencie miałem problem”. No, póki co wszystkie rewanże są do przodu.

To taka pozostałość charakteru z podwórka?

Na pewno. Gdzieś ten charakter podwórkowy jest wniesiony w to wszystko.

Artur Szpilka zapisywał nazwiska rywali, szukał tych, z którymi przegrał.

Ja nie musiałem zapisywać.

Wy biliście się za kościołem.

Tak, był koło mojej podstawówki. Jak było lato, to za kościołem, a jak było deszczowo, zimno, to w szatni. Najczęściej za kościołem. (śmiech)

Ustawki klasa na klasę?

Parę razy się zdarzyło. Klasa na klasę, my kontra Czechy.

Ano tak, wychowałeś się w przygranicznym Cieszynie.

Ale najczęściej biliśmy się jeden na jednego. Publiczność była taka jak na niejednej małej gali! Cała szkoła przychodziła. Dwóch chłopaków się bije, trzysta osób patrzy. Nagle woźna ze szmatą i te trzysta osób ucieka. (śmiech)

Pamiętasz, ilu ludzi było na twojej pierwszej zawodowej walce?

Pamiętam, że rozgrzewałem się między stolikami. Bo to było normalnie w klubie, na dyskotece. A wtedy jeszcze nie było zakazu palenia papierosów. Ktoś jarał szluga, ktoś trzymał browar. Nie wiem, może gdzieś obok były jeszcze jakieś zakłady.

Sam, jeśli chodzi o zakłady, bardzo rzadko trafiasz.

Dlaczego nie gram. No jak obstawiam, to najczęściej źle. (śmiech) Nie no, parę razy się zdarzyło, że wygrałem. W kasynie kiedyś 1200 dolarów nawet.

Ile wrzuciłeś?

20.

To ładnie.

Wyszliśmy od razu. (śmiech) Byłem wtedy na treningach w Stanach i pojechaliśmy do kasyna… zjeść. Wiadomo, jak to małolaty, liczyło się każdego centa. A tam odbywało się to tak, że jeśli założysz kartę stałego klienta (która nic nie kosztuje), dostajesz darmowy obiad. No to co? Jedziemy na obiad za darmo! Przyjechaliśmy, zjedliśmy i mówię: „Ty, jak już jesteśmy, to dawajcie zagramy na farta”. Mój znajomy szuka jakiejś szczęśliwej maszyny. „Weź, daj spokój. I tak mamy zagrać za jakieś 10 czy 20. Pierwsza lepsza!”. Wrzuciliśmy, dwa naciśnięcia i 1200 baksów. Chciał grać dalej, ale mówię: „Nie. Bierz, wychodzimy”. I świetnie wyszło, bo to była końcówka naszego pobytu, no i te pieniążki nam tak ulżyły, że mogliśmy sobie jeszcze pozwolić na fajne życie.

Kiedy to było?

Ojej, parę ładnych lat temu. Pojechaliśmy tam trenować z Piotrkiem Strusem.

Miewałeś w karierze momenty, kiedy chciałeś sobie nieco urozmaicić trening. Wyjazdy do Stanów, Szwecji.

Każdy szuka swojego złotego środka i dlatego jeździsz po klubach. Bo tu może lepiej, tam może lepiej. Każdy z nas szuka swojego domu. No bo dla nas sala treningowa to jest nie tylko miejsce pracy. Spędzasz w niej tyle czasu, że to jest też drugi dom.

Już jakiś czas temu zdecydowałeś się ostatecznie na Polskę. Wolisz sprowadzać sobie sparingpartnerów, opłacać im pobyt. To dla ciebie lepsza opcja?

Dużo lepsza. Bo tak – mam tu swoich trenerów, swoich lekarzy, swoich przyjaciół, rodzinę, swoje sklepy. Wiem, gdzie się poruszać. Teraz wolę kogoś poprosić, żeby do mnie przyjechał, zapłacić nawet za to, niż samemu gdzieś wyjeżdżać, od nowa szukać, kombinować. Bo tam trenerzy mnie nie znają. Jak pierwszy raz wyjechałem na treningi do Stanów, to to była przepaść. Potem wyjechałem parę lat później i mówię: „No dobra, fajnie. Ameryka, słoneczko, plaża. Ale treningi? No robię to samo, co w Polsce, tylko że tutaj”.

Gdy wyjechałeś po raz pierwszy, MMA w Polsce było wyjątkowo młodą dyscypliną.

Tak, dopiero wszystko się rodziło. A teraz to już się tak wyrównało, że naprawdę my tutaj robimy kawał dobrej roboty. I trenerzy, i sparingpartnerzy, wszystko jest na najwyższym poziomie. Ja uważam, że można fajną robotę zrobić tutaj na miejscu, w Polsce.

Podejrzewam, że podstawowa różnica to liczba sparingów. W amerykańskich klubach zawodników jest mnóstwo i tam stawia się głównie na sparowanie.

To, że ktoś więcej sparuje, też nie znaczy, że będzie lepszy. Chodzi o to, żeby zawodnik – jako indywidualista – przy pomocy trenerów znalazł sposób, który przynosi najlepsze efekty. Czyli to, że jeśli zrobię pięć sparingów w tygodniu, nie znaczy, że będę lepszym zawodnikiem. Może jak będę robił trzy, to wyjdzie mi na dobre? A może wystarczy mi jeden w tygodniu i będę jeszcze lepszy.

W polskim boksie jeden zawodnik w ogóle zrezygnował ze sparingów.

W MMA też był taki zawodnik. Są tacy, którzy też tak robią.

Żartujesz? Biorąc pod uwagę, jak wiele może się zdarzyć w walce MMA, to jeszcze bardziej niewiarygodne. To kwestia zdrowia czy kosztów?

Zdrowie, koszty. A może po prostu ktoś czuł się lepiej z tym, że wychodzi na takim głodzie walki. Jestem jednak zdania, że te sparingi muszą być, i to kilka razy w tygodniu. To jest właśnie ten długi proces poznawania samego siebie i dochodzenia do tego metodą prób i błędów.

A wszystko zaczęło się u ciebie od błędu, czyli porażki.

I oby skończyło się tym największym sukcesem.

Wiesz, dlaczego sporty walki są według specjalistów depresjogenne? Ponieważ jedna walka może zmienić w życiu sportowca bardzo wiele. Mam na myśli widoki przyszłość, finanse, zainteresowanie ludzi.

Wydaje mi się, że to wszystko jest w twojej głowie. Szczęście kończy się i zaczyna w głowie. Albo coś ogarniesz, poukładasz sobie tak, że będzie dobrze, albo nie – nieważne w jakim aspekcie życia, nieważne kim jesteś. Tak jest ze wszystkim. Ja nigdy nie miałem depresyjnych stanów, myśli. Na ogół cieszę się życiem.

Zauważyłem dwie rzeczy, które bardzo wzmacniają cię jako człowieka. Szukanie pozytywów w każdej sytuacji i koncentrowanie się określonym na celu.

Ludzie się za bardzo wszystkim przejmują. Zamiast się cieszyć, sami narzucają sobie presję. Nie wiem, czy chcę wchodzić w taką strefę, bo ktoś pomyśli, że jestem nienormalny, ale… Moim zdaniem tak też steruje nami system, niestety. Chociaż wiem, że mi się łatwo mówi, bo robię w życiu coś, co sprawia mi przyjemność.

Sportowcy narzekają na częste wyjazdy, na obciążenia. Ty, pytany o wady bycia zawodowcem, nie wskazałeś ani jednej.

Bo ja to chcę iść robić, a nie muszę. Gdybym chodził do fabryki, to bym musiał – odbić kartę, wyrobić normę. Tutaj robię coś co lubię i jeszcze przynosi mi to fajny pieniądz. Może łatwo mi oceniać z takiej pozycji, ale wiem też, że jestem takim człowiekiem, który odnalazłby się raczej wszędzie.

Nie wiem, czy bywałeś w fabryce, ale na pewno robiłeś w życiu różne rzeczy. Choćby pracowałeś na dachu.

Tak, też. Mój pierwszy zawód to hydraulik. Pracowałem w firmie hydraulicznej jeszcze zanim zrobiłem technikum. W takim magazynie z rzeczami dla hydraulików, do wyposażenia łazienek.

https://open.spotify.com/episode/3JByC6nizMKrxYXe4Zvo5b

Pracować musiałeś, żeby mieć pieniądze. Trening to trening. Szkoła była na ostatnim miejscu?

No tak, ale udało się to pogodzić. Skończyłem zawodówkę, później poszedłem do technikum wieczorowego.

To nie byłoby możliwe, gdybyś nie uznawał zasady, że co to za różnica, że ty masz dwójki, trójki, a twój kolega piątki, skoro obaj zdajecie. A wiedzę nabywa się poza szkołą.

No tak, no bo szkoła jest systemowa. Szkoła ma zrobić z ciebie robota, masz być posłuszny świcie, która tam gdzieś sobie siedzi, popija kawę i mówi ci, wiesz, że masz tyrać za miskę ryżu. To zaczyna się już w podstawówce, tam zaczynają cię już programować. Ja na szczęście zawsze starałem się myśleć samodzielnie. I tak jak powiedziałeś, myślałem: „Po co mam się na siłę uczyć i zdawać coś na piątkę? Poświęcać całe dnie, wieczory na wkuwanie – dajmy na to – historii, która jest tak zmienna?”. No bo jak się władza zmienia, to zmienia się automatycznie historia, prawda?

Prawda. Przez większość historii świata nie było czegoś takiego jak obowiązek szkolny.

To ciężki temat. Bo z jednej strony chciałbym dać ludziom jak najwięcej wolności – niech sobie robią co chcą, tylko nie robią innym krzywdy. Ale… Nie no, do szkoły trzeba iść. Trzeba się nauczyć czytać, pisać. Ja po prostu apeluję o to, żeby ludzie potrafili myśleć samodzielnie. A poza tym, ja z podstawówki mam całkiem fajne wspomnienia. Fajnie się działo!

Słyszałem – wysadzanie kibla petardą.

Nie trzeba wcale dużej rzucić, cały wywaliło. (uśmiech) Tak jak mówiłem, wolałem iść po linii najmniejszego oporu, cieszyć się życiem, dzieciństwem, biegać sobie po drzewach, grać w piłkę. Kolega przechodził, ja przechodziłem. A z wiekiem przyszło zainteresowanie, zacząłem szukać książek popularnonaukowych.

Co teraz czytasz?

„Metro 2033” Glukhovsky’ego.

Twoje klimaty.

Tak, ale wracając. W życiu tak jest, że nagle zaczynasz samemu szukać zrozumienia. Świat tak pędzi, tak się zmienia. Pamiętam, że zawsze chciałem mieć komputer, a mama mi nigdy nie chciała go kupić. Bo: „Gdzie komputer? Uczyć się musisz!”. A teraz, popatrz, jaki sos robią dzieciaki na graniu. I wcale nie są jacyś krzywi, upośledzeni, chorzy. To normalni ludzie, tylko zarabiają w taki a nie inny sposób. Chodzi o to, żeby mieć otwarty umysł. I patrzeć na świat… Open your mind. Szeroko. A nie tylko w danym kierunku, tak jak zaprogramuje cię od małego państwo.

W najlepszych e-sportowych drużynach gracze mają zapewnioną fizjoterapię, rozpisany trening fizyczny. Są naprawiani, bo ich dziedzina (w której nazwie znajduje się słowo „sport”) nie jest zdrowa dla umysłu i ciała. Dla mnie to odwrócenie idei sportu.

Słuchaj, szachy też są uznawane za sport. A to jest e-sport, czyli jednak jest jakieś rozróżnienie. Jest popyt, jest podaż i trzeba umieć to wykorzystać. I jak ktoś potrafi wstrzelić się z danym tematem i na tym zarobić, no to gratulacje. Nie przeszkadza mi to, w ogóle. Nawet sam z chęcią bym kiedyś spróbował.

Bo ty lubisz sobie pograć. Ty, Jerzy Janowicz, Karol Bedorf – jeszcze kilku takich by się znalazło.

Tylko na to też trzeba poświęcić kupę czasu. Tak że dopóki jestem zawodowym sportowcem, z tego prawdziwego sportu, to nie ma szans, e-sportowcem nie będę.

Ja wszystko rozumiem, ale cały czas mam problem z tą nazwą.

Słuchaj, jest teraz mnóstwo ludzi, którzy nazywają się zawodnikami MMA.

Zaraz zawodowcem zostanie „Bonus BGC”.

Więc ja z tym nazewnictwem… No, nic nie zrobię, nie wygram. Widzisz, to jest na tej samej zasadzie, jak jest to Fame MMA. Niech oni sobie te gale robią, tylko niech nazwą to, nie wiem, Fame Gówno Walki. I tyle. Niech nie będzie tego skojarzenia, że oni są zawodnikami MMA. Nie muszę tego akceptować, ale nie będę z tym walczył, skoro i tak nie da się z tym nic zrobić. Przestałem się irytować rzeczami, na które i tak nie mam wpływu. Po co mam się tym denerwować? Ja sobie żyję w enklawie, którą stworzyłem.

Zobacz, ile osób oznacza codziennie na Twitterze Andrzeja Dudę. Tracą czas zastanawiając się nad tym, co napisać albo humor, wylewając emocje. Masa energii psu w dupę.

Pamiętam, że jak byłem dzieciakiem, to mój ojciec zawsze krzyczał do telewizora, kłócił się z tym telewizorem. Nie wiem, co mu to dawało. I jak teraz przyjadę odwiedzić rodziców, wejdę do domu, to ojciec dalej będzie krzyczał do telewizora, tylko trochę większego, płaskiego i z kolorem. Będzie wkurwiony, będzie krzyczał. I najgorsze, że cały czas na te same ryje.

Ja będąc przez ponad 4 tygodnie w Stanach, w ogóle nie włączałem telewizji. Internet w telefonie miałem, ale wiadomo, że w internecie przesiewasz sobie wiadomości. Wróciłem do Polski i znowu mam spływ informacji, z każdej strony.

Kiedy wkraczałeś w dorosłość, pewnie nie miałeś nawet czasu na oglądanie zdjęć w Playboyu.

Ale dawałem radę robić szkołę, trenować i pracować na pół etatu. A, i jeszcze stać na bramce.

Stałeś już mając 16 lat. Rodzice o tym wiedzieli?

Wiedzieli. Co mieli powiedzieć? Praca jak każda inna.

Ciebie chyba ciężko jest sprowokować.

Da się, ale ogólnie ciężko. Wiesz, są jakieś granice, które można przekroczyć.

Wtedy też tak było?

Różnie bywało. Jak ludzie wypiją alkohol, włącza się im nieśmiertelność.

Słyszałem, że Damian Janikowski radził sobie z takimi bezboleśnie. Szybkie duszenie i nikomu nie dzieje się krzywda.

No bo tak jest najprościej. Najprościej, najłatwiej, najbezpieczniej. Pyk-pyk-pyk. Wiesz, poskładany chłop leży.

Wracając do twoich lat szkolnych. Sporo tego było.

Pamiętam, że jak przychodziła niedziela, to leżałem praktycznie cały dzień, nic się nie ruszałem. Oczywiście, jeśli to był dzień wolny. No bo później poniedziałek i tak: do roboty od siódmej do pierwszej. Do domu, przebrać się, wziąć prysznic. Na czternastą do szkoły, do osiemnastej czy dziewiętnastej. I później leciałeś na trening. Niekiedy uciekało się wcześniej z lekcji, bo czasami robiłem dwa treningi dziennie. Najpierw jechałem na boks, a później na jiu-jitsu. Później przychodził weekend, no to piątek, sobota na bramkę.

To niesamowite, ile sportów walki trenowałeś. Judo, karate, aikido, jiu-jitsu i boks, później muay thai.

Karate i aikido – to były epizody, ja bym tego nawet nie podciągnął pod trenowanie. Przyszedłem na parę treningów, zobaczyłem, że jednak to mi nie siedzi i szukałem czegoś innego.

No bo wtedy nie było takiej dyscypliny jak MMA.

Jak ja zaczynałem sport, to nie. Nikt nie wiedział, jak się to trenuje, nikt nie wiedział, co to jest.

Cała twoja sportowa droga to rozszerzanie repertuaru.

Zawsze lubiłem nowe rzeczy, nowe sporty. Ale odkąd obejrzałem pierwszy raz walki w klatkach, wiedziałem, że chciałbym to robić. A żeby to robić, musiałem trenować wszechstronnie. A że wtedy nikt nie wiedział, jak się trenuje MMA, no to się trenowało tak, że jednego dnia jechałeś na jiu-jitsu, drugiego na boks, trzeciego na muay thai.

Dlaczego przestałeś trenować judo?

Monotonia treningu. Trzeba umieć podejść do dzieciaka, a nie, że przez dwa lata robisz cały czas jeden rzut. Ja rozumiem, że masz później ten rzut dopracowany do perfekcji, ale jednak do dzieciaków trzeba chyba jakoś inaczej podejść, żeby ich zachęcić. To było strasznie dawno temu, ale pamiętam, że robiliśmy non stop to samo, nie było urozmaicenia. Widzisz, a MMA jest takie piękne, że cały czas dzieje coś się innego. Chociaż ja i tak jestem zwolennikiem tego, żeby mieć dopracowanych pięć, sześć technik niż być niedokładnym w trzydziestu, czterdziestu. Ale podejście zmienia się z wiekiem. Do dziecka trzeba podejść inaczej niż do ułożonego zawodnika.

MMA jest tak wszechstronne, że bycie niepokonanym w tym sporcie graniczy z cudem.

Tak, bo jest tyle zmiennych, tyle może się wydarzyć. Ale są tacy zawodnicy. Choć na razie umiem sobie przypomnieć tylko jednego, Khabiba Nurmagomedova.

Jon Jones ma porażkę.

Ma, ale przez dyskwalifikację (za serię nielegalnych łokci). I w jednej walce miał no contest (kiedy w jego organizmie wykryto Turinabol). No, taka nie porażka.

W MMA da się być niepokonanym, ale jest to bardzo ciężkie. Zdecydowana większość zawodników jednak te porażki ma. Ale znowu, w boksie – gdzie rekord jest nabijany - przegrasz walkę, to spadasz bardzo nisko. A w MMA przegrywasz dwie, wygrywasz trzy i znowu jesteś w topie.

Swoją drogę do MMA rozpocząłeś od judo. I szczerze mówiąc, myślałem, że zrezygnowałeś niego nie w związku z monotonią treningu, a przez to, że za przewinienia dostawało się deską po dupie.

A nie, bicie dechą to była dyscyplina! Teraz tego brakuje, takiej mega dyscypliny na treningach. To znaczy, ja nie mówię, żeby bić dzieci dechą. Ale widziałem ostatnio, jak trenują. Właśnie judo, w jednym z warszawskich klubów. Trening to trening, jakaś obcierka się zdarzy, dziecko czasem płacze. A tu rodzice siedzą, oglądają i panikują, wbiegają na matę. „Proszę zmienić trening, bo on ma tu obcierkę na szyi od kimona!”. Wiesz, robią z dzieci kaleki. Ja wiem, że to jest troska, ale potem to dziecko zderzy się z rzeczywistością i będzie problem. Nie chodzi o to, żeby była deska, ale sport walki to sport kontaktowy i twardy, jakby nie było. Jak mama siedzi, płacze i każe coś zmieniać trenerowi, bo dziecko ma obcierkę? Pamiętam dokładnie tę sytuację, mówię: „nie wierzę”. I później się dziwią, że ciężko jest wychować nowego mistrza.

Ja wprawdzie mistrzem w niczym nigdy nie byłem. Ale byłem dzieckiem. I zawsze, jak coś się stało na podwórku, starałem się to ukryć.

No tak, bo później by było „odpocznij, zostań w domu". A chciałeś iść biegać dalej.

Tak, bo frajda jest większa niż ból.

Dokładnie. Pamiętam, że jak raz miałem złamany nos po bójce, to wymyśliłem, że grałem w piłkę i zderzyliśmy się głowami.

Ale wracając do dyscypliny. Ważne, żeby nie trzymać dzieciaka w takim bezpiecznym kloszu, bo potem pójdzie na swoje, wyjdzie na miasto i jest depresja. Nie chodzi o to, żeby bić czy katować, ale żeby po prostu nie robić pizdy z dzieciaka, takim zwykłym chamskim językiem mówiąc. Wczoraj miałem fajną sytuację. Byłem z psiakami w lesie. Jeden z moich psów to jeszcze szczeniak, on chce się ze wszystkimi bawić. Szła matka z dzieciakiem, nie wiem, z 11, 12 lat. No i ten mój pies oczywiście do niego podbiegł, żeby pobawił się z nim patykiem. Mama zaraz zaczęła: „Łaaa! Pan weźmie tego psa!”. A ten dzieciak tylko: „Mama, weź wyluzuj, przecież nic nie robi”. (śmiech)

Dyscyplina kojarzy mi się z wojskiem. A wojsko to: młody robi, starszy rozkazuje. Jak na jednym z twoich obozów.

Zrobiliśmy walkę pokoi na gaśnice. To były gaśnice proszkowe, więc potem całe piętro pokrył biały proszek. Przyszedł trener, powiedział, że mamy posprzątać. Nam się nie chciało, no to poszliśmy do młodzieży. Ale nie żeśmy im kazali: „Kurwa, macie to posprzątać, bo w ryja”. Tylko po prostu: „Siema młodzi, co tam, co tam. Słuchajcie, sprawa jest. Trzeba posprzątać górę”. Oni: „Dobra”. Natychmiast. Gdyby powiedzieli, że nie, to nikt by ich do tego nie zmuszał. No ale się zgodzili. (śmiech)

Ty musisz lubić taki porządek, powtarzasz w wywiadach, że gdyby nie sport, to pewnie byłbyś w wojsku.

Na dziewięćdziesiąt procent. Chciałem iść bardzo do wojska, ale jak zrobiłem pierwszy medal na zawodach w jiu-jitsu, to mi się odmieniło, z dnia na dzień. Stwierdziłem, że chcę być sportowcem.

Chciałeś być wojskowych wyjeżdżającym na misje. W opinii ludzi tacy żołnierze funkcjonują często jako mordercy i okupanci.

Wiesz, jak to jest z wojną. Zawsze za pomysły kogoś tam na górze, walczą młodzi ludzie. To jest część systemu, a wojna to zawsze jest dla kogoś kupa sosu. Na wojnie ktoś się dorabia, ktoś się z niej cieszy. A giną na niej najczęściej młodzi ludzie. I to jest słabe.

Wiedząc o tym, wciąż widzisz się w wojsku?

Raczej już nie. To znaczy, wiesz, jakby byli zagrożeni moi bliscy, to bym się nie zastanawiał, tak?

Jasne. Mam na myśli np. Legię Cudzoziemską.

No nie, w życiu! No jak, ktoś by mi powiedział: „ty, słuchaj, bo tam…

…musisz wyeliminować tego i tego terrorystę”. Musisz wierzyć mu na słowo, że to terrorysta, poszedł rozkaz.

Pewnie gdybym był w tych strukturach, byłbym żołnierzem, to bym tak robił. Ale nie jestem i nikt mnie teraz już do tego nie zmusi. Wiesz, ci terroryści i tak dalej. Oni wszyscy są stworzeni przez kogoś, po coś. To jak rozmawialiśmy – to jest pranie mózgu w jedną stronę od małego – że ci są źli, ci są dobrzy. Komuś to jest potrzebne, żeby człowiek A uważał, że człowiek B jest zły.

Ci, którzy narzucają nam określony porządek. Nie nazwałeś ich.

No władza, politycy. Ogólnie to jest wszystko od góry narzucone. New World Order i tak dalej. Możemy wejść tu w teorie spiskowe, w Rothschildów.

Właśnie. W co najbardziej wierzysz?

W nic, w siebie. Ja już w nic nie wierzę na tym świecie. Bo w co tu można wierzyć? Bardziej uwierzę w płaską Ziemię niż w to, że oni mówią jakiekolwiek prawdy, że spełnią obietnice.

Teorie są różne. Najłatwiej jest stwierdzić, że rządzą ci, których widzimy. Prezydent, premier, dyktator. Ale zdaniem wielbicieli teorii spiskowych światowi przywódcy to słupy. Rządzić mają rodziny najbogatszych, a nawet obcy. Z ciemnej strony Księżyca, a nawet z wnętrza Ziemi.

Podobno Putin widział, jak królowa Anglii przemieniła się w reptiliankę. Podobno gdzieś mają nagraną taką wypowiedź.

A to wiem, oglądam czasem kanał „Inne medium”.

„Inne medium”, „Zmiany na Ziemi”. Lubię jeszcze „Kosmiczne Opowieści”. Ale to, wiesz, wieczorową porą, przy piwku można poopowiadać.

Czyli w twoim przypadku to bardziej kwestia zainteresowania, rozrywki niż wiary?

Z drugiej strony potwierdziło się wiele teorii, w które ludzie nie wierzyli. Te teorie są spiskowe, dopóki nie okażą się prawdą. Coś jest nie do wiary, ściema, ściema, a nagle okazuje się: „o, a jednak”.

Słyszałeś o efekcie Mandeli? Dzisiaj o tym czytałem. Po śmierci Nelsona Mandeli ludzie byli w szoku, setki tysięcy. Bo oni pamiętali ze swojego życia, że Mandela zmarł w roku osiemdziesiątym, w więzieniu. Co może świadczyć o nałożeniu się na siebie kilku alternatywnych rzeczywistości.

To ciekawe, muszę to sprawdzić. Generalnie nie jestem już tak wkręcony w temat jak parę lat temu.

W 2013 roku udzieliłeś długiego wywiadu Jakubowi Radomskiemu z NaTemat, gdzie na końcu padło: „Wiesz czego żałuję? Żałuję, że Majowie się pomylili. Że 21 grudnia nie doszło do końca świata. Nie miałbym teraz walki na KSW 22, ale miałbym inną. Walkę o przetrwanie. I chętnie wziąłbym w niej udział. Nawet kupiłem sobie specjalną maczetę. Właśnie na koniec świata”.

(uśmiech) Byłem zafascynowany apokalipsami, zombie. Majowie, przepowiednie.

Ale nie zbierałeś pieniędzy, nie zbudowałeś bunkru?

To nie chodzi o bunkry czy takie rzeczy. Ale o jakieś zaskórniaki, o to, żeby mieć odłożonej trochę wody w domu, jakiś plecaczek przygotowany w razie W, jakby trzeba było szybko się zawinąć, kiedy komuś na górze coś odwali, naciśnie jakiś guzik i życie zmieni się diametralnie. Ja gdzieś tam zawsze interesowałem się surwiwalem, przetrwaniem. Widzisz, co się teraz dzieje przez ten wirus. Nie panikuję, ale jestem gotowy na pewne ewentualności. Ale żelu do rąk nie mogę kupić, no nie? Po tym względem się nie przygotowałem. (śmiech)

Podobno w wielu sklepach nie ma.

No nie ma! Wszędzie, gdzie tylko przechodzę, pytam. Rossman, apteki. „Nie ma”, „nie ma”, „nie ma”. Ale wszystko można samemu zrobić.

Rozmawiamy pół żartem, pół serio.

Jak politycy, którzy wykorzystują sytuację przed wyborami i kłócą się, kto lepiej nauczy cię mycia rąk.

Masz chociaż tak minimalne zaufanie do systemu, że trzymasz pieniądze w bankach?

Trzymam je w bankach, ale… niedługo. Będę teraz zmieniał. Inna sprawa, że pieniądz musi być gdzieś zainwestowany. Bo jak leży, to raz, że nie zarabia, a dwa, zawsze może wspaniała inflacja, która obniży ci jego wartość.

Pieniędzy nie zabierzemy ze sobą do grobu. Wierzysz, że jest dla nas coś poza tym światem?

Myślę, że jest coś więcej. Bo to wszystko nie miałoby żadnego sensu, gdyby było po prostu wyłączenie baterii, ciemność i koniec. Nie wierzę, że gdzieś tam w chmurkach będą nam ćwierkały aniołki, ale mam głęboką nadzieję, że jest jakiś inny stan świadomości.

Niektórzy twierdzą, że nieśmiertelność może zapewnić nam technologia.

Że prędzej czy później naszą świadomość będzie można przenieść do nośnika, zapisać na pendrivie.

Pisałbyś się na coś takiego? Dla mnie spoko.

Dla mnie też. Mam nadzieję, że tego dożyjemy. Że będzie bot, do którego włożą twój mózg i będziesz mógł nim sterować. Wiesz, są teorie, że my jesteśmy tylko hologramem. Wszystko jest zapisane, czarne dziury są nośnikami. Może być też tak, że za ileś lat można będzie odzyskać zapis ludzi, którzy żyli kiedyś.

Tylko, czy to mobilizuje nas do życia tu i teraz, czy wprost przeciwnie?

Wiesz, może będzie dało się apgrejdować, ewoluować na wyższy poziom. Jak w filmie Wachowskich, kiedy Smith w trzeciej części chciał przejąć całego Matrixa. Gdzieś na tej zasadzie. Słuchaj, moim zdaniem te teorie, ci stworzyciele/bogowie; to, że było drzewo życia i wygnali nas z raju, żeby nie osiągnąć poziomu nieśmiertelności, który oni mają…

Teorie spiskowe. Psują im renomę dwie kwestie. Pierwsza – bardzo często wyznają je osoby na życiowych zakrętach, np. po ciężkich doświadczeniach z narkotykami. Choć tutaj można odbić piłeczkę – doświadczony przez różne substancje umysł może działać niestandardowo.

Może też tak być. Dawno, dawno temu spotkałem człowieka, który został postrzelony w głowę, przeżył i jak wyszedł ze szpitala zaczął rzeźbić w drewnie. Nigdy w życiu tego nie robił, a nagle zaczął robić z drewna mega figurki.

Oglądałem film „Split”?

A tak, kojarzę. Porywacz siedział u terapeutki i ona wyciągała z niego różne osobowości.

Podobno u jednego człowieka stwierdzono nawet 23. Niektórzy nazywają to opętaniem, no bo jak to możliwe, że kilkuletnia dziewczynka wyciska na klatę 150 kilogramów? Ale tego nie robi ona, tylko zaklęty w jej umyśle 30-letni Jan Błachowicz. Przepraszam, 37-letni.

Jakby to powiedział Ferdynand Kiepski – są takie rzeczy na świecie, które się fizjologom nie śniły.

Ale nie powiedziałem jeszcze o drugim, co psuje renomę teoriom spiskowym. Knocą im markę idiotyczne teorie, jak np. ta, że koty to kamery obcych. Odkąd sam mam kota, to w nią nie wierzę.

Obcy są wśród nas, od dawna! (śmiech)

Ty masz dwa psy.

A w przyszłym tygodniu będę miał trzy rybki, bojowniki. Jak się dowiedziałem, że takie rybki są…

O!

Ogólnie to są rybki, które rodzą się po to, żeby walczyć. W Tajlandii są hodowcy i masz normalnie organizowane walki takich rybek. Mają rankingi, są jak zawodnicy boksu czy MMA. Jak rybka wygrywa, to się wspina, jej wartość wzrasta. One nie walczą na śmierć i życie. To znaczy, jakbyś im nie przerwał, to jedna drugą zabije. Ale jest sędzia. I rybka, która przegrała, nie ma szansy powrotu, idzie na emeryturę. Gdzieś do jeziorka, bajorka, żyje sobie spokojnie.

Będziesz miał swojego podopiecznego?

Poznałem człowieka, który prowadzi w Warszawie sklep i który właśnie takie rybki organizuje. Nie, żeby walczyły, ale żeby po prostu je mieć. To są małe rybki, bardzo ładne. I nie trzeba przy nich jakoś dużo pracy, bo one sobie spokojnie żyją. Oczywiście jak są w osobnych akwariach, oddzielone deseczkami, żeby się nie widziały. Jak im tę deseczkę ściągniesz, to one od razu w te szybki, żeby się ze sobą bić. Ja mam obiecanego jednego bojownika, który ma wszystkie wygrane walki, ale też został wystawiony na sprzedaż. I dwie rybki takie bardziej ozdobne.

Słyszałem, że w życiu poza oceanicznym najskuteczniejsza jest walka wojskowa.

Nie wiem. W walce wojskowej najważniejsze jest to, żeby wyeliminować zagrożenie jak najszybciej. Trzeba by zrobić zawody.

Zapytałem kiedyś znajomego, czemu nie weźmie się za MMA. „A po co mi?” – odpowiedział. „A jak ktoś cię obali na ulicy?”. „To mu wsadzę palec w oko, rozerwę mu policzek, kopnę go w jaja. MMA nie jest zajebiste pod żadnym względem. KAŻDY gość, który ćwiczy krav magę da sobie radę na ulicy z mistrzem sztuk walki na macie. Zawodnik MMA jak ma kogoś kopać na ziemi, to odchodzi. Dlatego to, co robią sportowcy nie ma nic wspólnego z realną walką. Ktoś złapie w dłoń telefon, wbije ci w rękę widelec”.

Ale to jest właśnie pytanie, czy walczysz na śmierć i życie, czy walczysz sportowo. Ja gdybym walczył na śmierć i życie, też bym bezczynnie nie stał, tylko wziął kubeł na śmieci. Jakbym miał walczyć o życie swoje, o życie swojej narzeczonej. Niech ten żołnierz też to zrozumie. Wiadomo, on jest żołnierzem, on – jak jest na wojnie – to ma bagnet, karabin, saperkę. Na ulicy nie każdy chodzi z takimi rzeczami. To tak, jakbyś mi powiedział: „walcz z kimś, kto walczy na miecze”. No, ja nie walczę na miecze, więc pewnie gdybym miał walczyć z chłopem, który trenuje walkę na miecze, to by mnie pociachał w trzydzieści sekund. Ulica rządzi się swoimi prawami, ale ja też umiem wykorzystać to, co tu jest, wziąć ten słupek. Pokaż mi tego żołnierza. Nie wiem, chciałbym z nim podyskutować. My jesteśmy sportowcami, walczymy sportowo, nie o przetrwanie. Mamy sędziego, mamy reguły, których musimy się trzymać. A jak walczysz o życie, no to już tych zasad nie ma, jest walka o życie. A jak jest walka o życie, to czasami człowiek, po którym zupełnie byś się tego nie spodziewał, potrafi znaleźć w przypływie adrenaliny, w amoku taką siłę w sobie, że nagle może zaskoczyć cię jakiś sześćdziesięciokilowiec. Bo to jest walka o życie, ważne jak wykorzystasz tę adrenalinę. Nawet jeśli później nie będzie pamiętał, co się stało. Ty będziesz leżał, on będzie stał. Tak że ciężko to przełożyć, porównać.

„Masa” twierdził, że w barze dałby radę zarówno Pudzianowskiemu, jak i Gołocie.

Aaa… Nie gadajmy o nim. Zmieńmy temat.

W porządku. Ale zostaniemy w temacie broni. Nazwałeś doping bronią biologiczną.

Dla mnie doping to w normalnym świecie oszustwo. Są zasady gry i jeżeli ktoś je łamie, jest oszustem. Jak ty bierzesz, no to dobra, ja wezmę kastet, żeby szanse wyrównać.

Ale dzisiaj doping to nie tyle kwestia wzmocnienia siły, co szybszej regeneracji, zejścia z wagi.

Masz różne dopingi. Masz taki, żeby przybierać na masie, taki, żeby przybierać na sile, na szybkości i taki, żeby się zregenerować. Pytanie, kto czego potrzebuje. Tu trzeba byłoby porozmawiać z jakimś znawcą.

Mówisz, że i tak nikt ci nie uwierzy, że nigdy nie brałeś.

Ludzie nie wierzą.

Dorota: A Janek jest naprawdę bardzo przeciwko dopingowi, brał udział w dużej akcji antydopingowej.

Jan: Bo doping to jest zwykłe oszustwo i oznaka słabości. No, jeżeli masz konkretne zasady, podpisujesz kontrakt… Nawet jak grasz w planszówkę, to trzymasz się zasad, bo inaczej ta gra nie ma sensu.

Mimo że walczysz w UFC, pozostajesz w przyjacielskich relacjach z KSW. Nie przeszkadza ci to, że słowa słowami, ale tam wciąż nie ma testów?

Słuchaj, jeżeli ich nie ma, to nie ma, ale jeżeli są, to są. Masz równe szanse. Jeżeli coś nie jest zabronione, to możesz te szanse wyrównać. Ale ogólnie zawsze uważałem, że doping to jest droga na skróty i oszustwo.

Dorota: Kiedyś Janek fajnie powiedział, że jak skończy karierę, to chciałby spojrzeć w lustro z czystym sumieniem. „Że do wszystkiego, do czego doszedłem, doszedłem sam”. Oczywiście ze swoim sztabem trenerskim. Ale że praca, którą włożył, zaprocentowała.

Dzisiaj przecież mówi się o legendarnej polskiej sile, jaką ma w swoich pięściach. Zagraniczne media mocno to podkreślają, że Janek ma najmocniejsze uderzenie w kategorii półciężkiej UFC. Nie ma drugiego, który by miał tak ciężkie łapy. Stójka zawsze była bardzo mocną bronią Janka.

A jest w stanie pozostać w tej płaszczyźnie, ponieważ potrafi wybronić prawie każdą próbę obalenia. Nie przewrócił go ani Luke Rockhold, ani Ronaldo Souza, ani Corey Anderson. Dlatego te ciosy może zadawać.

A potrafi robić to naprawdę z różnych stron.

Jan: Zawsze lubiłem boksować.

Jak ci się boksowało z Arturem Szpilką?

Ja za podwójną gardą, a Artur mnie bije. (śmiech) Inna dyscyplina. To tak jak z tymi mieczami. Chciałbym spróbować, może czasami bym się odgryzł.

Pytam, bo w twoim przypadku sporo mówiło się o walkach w boksie. Z Adamkiem, Masternakiem, Balskim.

Ale tak naprawdę żadnej propozycji nie było. To było tylko gadanie, żeby gadać. Zapytania w styl: „A zawalczyłbyś z tym?”. „No zawalczyłbym, czemu nie”. Luźna gadka, żadnych konkretnych kwot, kontraktów.

Mateusz Masternak sparował kiedyś z Mamedem Khalidovem. Ty pewnie też.

Ze dwa razy robiliśmy sparing.

I jak?

Raz on mnie, raz ja jego.

Pamiętam, jak ciężko było zestawić Mameda z Michałem Materlą. Długo na przeszkodzie stawała ich przyjaźń. Ty deklarujesz, że walczyć mógłbyś nawet z rodzonym bratem.

Bo walka jest walką. To jest właśnie ta różnica pomiędzy sportem a ulicą. To jest sport. To nie jest walka gdzieś tam na śmierć i życie. Tylko, wiesz, biję się z tymi chłopakami codziennie na treningu, no to, dlaczego mamy nie zarobić jeszcze pieniędzy na walce? Jeżeli ktoś chce za to zapłacić, chce to zobaczyć. Poza tym, robimy to, żeby być tymi najlepszymi. I w pewnym momencie znajdziemy się w punkcie, gdzie trzeba będzie się zmierzyć. Pamiętam, jak trenowałem z kolegami z klubu do turnieju, a później walczyliśmy tam między sobą. Bardzo dobrze wspominam czasy amatorskie, kiedy walczyłem z kolegą i w muay thai zrobiliśmy taką walkę… Ale żeśmy się później cieszyli! Mówimy: „kurwa, fajna walka nam wyszła!”.

W przypadku Khalidova i Materli wspólna walka na kilka miesięcy oziębiła ich relację. Ale wydaje mi się, że zwykle jest inaczej. Wiele konfliktów zostało rozwiązanych w klatce, od wspólnej walki zaczęło się wiele przyjaźni.

To wszystko zależy od tego, jaki jest ten drugi człowiek. Raz cię bardzo do niego zbliży, a raz jest to ktoś taki, kogo po prostu nigdy nie polubisz. Są takie przypadki, że przed walką z chłopem nie będziesz gadał i po walce tak samo. Ale zwykle po walce jest zgoda, piona, browarek.

Jak w wypadku twojego wyjazdu do Rosji?

Najpierw się biliśmy, a później wracaliśmy z rywalem jednym pociągiem. Byliśmy w jednym wagonie, a nawet przedziale! Ja spałem u góry, on na dole i tylko na zmianę chodziliśmy po piwko do WARS-u. Co tam się działo! My rozumieliśmy trochę po rosyjsku, oni po polsku.

Był WARS, to dobrze.

Nie no, to nie był jakiś hardkor, pociąg klasa. Pamiętam, była tam taka babuszka, miała chyba z dziewięćdziesiąt lat: „tam macie herbatkę, tu jedzenie”. Bardzo miło wspominam ten wyjazd. Walka wygrana, a i Czeboksary to ładne miasto, trochę nam je pokazali.

Mieliście jechać całą ekipą, pojechałeś tylko z Dorotą.

Walka była w czwartek, tak dziwnie. Wszystko było na szybko, a trener nie miał wyrobionego paszportu. Ktoś inny też nie mógł lecieć i wyszło tak, że poleciałem tylko ze swoją narzeczoną. Usłyszałem, że walka ma być pod Moskwą. No to sobie myślę, pod Warszawą jest Legionowo, to ile będziemy jechać z lotniska? Pewnie jakieś 30 kilometrów. Wylądowaliśmy w Moskwie, pojechaliśmy na pociąg. Wsadzili nas w pociąg i… dwanaście godzin w pociągu. 700 kilometrów na wschód, w głąb Rosji. Fajna przygoda, totalny spontan. Jak już byłem na miejscu, to mówię do organizatora: „Daj mi jakiegoś chłopaka, żeby pomógł mi się rozgrzać”. I przyszło dwóch Rosjan, takich małych, po pięćdziesiąt kilo. Zawodnicy. Tak za bardzo nie wiedzieli, jak się do tego zabrać, ale wreszcie jeden przytrzymał tarczę. Dorocie głupio było samej stanąć w moim narożniku, więc stanęli oni. Tak po prostu, żeby polać mi wodę.

Jakich zmian dokonał Janek w swoim planie treningowym, sposobie przygotowań, mikro/makrocyklach, diecie, odnowie, nie wiem, może kurwa więcej śpi, że z przeciętnego zawodnika UFC stał się topowym – w podeszłym wieku, biorąc pod uwagę najwyższy poziom sportu wyczynowego? – pyta czytelnik.

Zacznijmy od tego, że nie uważam, że byłem przeciętny. Ja zawsze uważałem, że jestem najlepszy i że będę najlepszy. To była kwestia odnalezienia odpowiedniego sposobu, wiary w samego siebie, wiary w to, że mogę, że potrafię i po prostu takiego zwykłego uparcia. Wiesz, takiego oślego. Że sobie wbiłem to w głowę i to zrobię. Poświęcenie.

Poświęcenie oczywiście, ale też cierpliwość.

Cierpliwość jest bardzo ważna. Cierpliwość, uparcie, odrobine szczęścia do tego wszystkiego.

Potrafisz być cierpliwy i mieć dużo zrozumienia dla ludzi, którzy pracują w agencjach antydopingowych.

Muszę mieć (śmiech). Zdarzało się, że pukali w niedzielę o 6 rano. Od jakichś dwóch, trzech lat (odkąd podpisali umowę z POLADĄ) przyjeżdżają z Polski. Ale byli u mnie i Włosi, i Grecy, i Niemcy. U mnie i pozostałych sportowców. Bo to nie tak, że przyjeżdża ekipa tylko, żeby przyjść i zobaczyć, jak ja sikam do butelki. Lecą hurtowo.

Wiem, że po dwunastu rundach w boksie z oddawaniem moczu jest problem. Jak to wygląda w MMA?

Rzadko jesteś testowany zaraz po walce. Przed – to zawsze. Miałem np. tak, że wzięli mnie na kontrolę zaraz po ważeniu. Kiedy, wiesz, jesteś totalnie odwodniony i wszystko co pijesz, organizm od razu wchłania. A tu przedstawiciel komisji mówi, że ma mnie skontrolować. Tak patrzę na niego: „No okej, ale to szybko nie będzie” (śmiech). I siedział u mnie w pokoju 6 godzin. Ja przez te 6 godzin się nie umiałem wysikać. „Nie wiem, co tu zrobić, już tyle wypiłem tej wody”. W końcu mówię, że idę pod prysznic. Jak poczujesz wodę, to zawsze się chce. I wyobraź sobie, starszy pan – ponad pięćdziesiąt z wąsem – mówi, że on musi iść ze mną. Ja na to: „Co zrobimy?” (śmiech). Udało się, ale pamiętam, że te 6 godzin ze mną siedział, a potem patrzył jak się szałeruję.

Ogólnie bardzo nie lubię, jak antydoping przyjeżdża na trening. Przed treningiem idę się wysikać, a tu 5 minut potem wchodzą. „Kurwa, nie wierzę. Mógł dać znać, SMS-a, cokolwiek”. Ale nie mogą. Mówię: „czekasz”. Ale znów najgorsze jest to, że co ja robię treningu? Wypacam wszystko. Czasami zrobię trening, dwie godziny siedzę, wypijam trzy litry wody i czekam aż się uda. Ale, no co? Część pracy, trzeba to zaakceptować.

Mając pewność, że nie stałeś się lepszym zawodnikiem przez doping, zapytam, w czym widzisz swoją przewagę w potencjalnym pojedynku z Jonesem, który na dopingu wpadł.

Wiesz co...

Co robisz lepiej?

Pokażę to w walce. Ciężko mi teraz tak powiedzieć. Będę starał się zrobić wszystko lepiej. Przede wszystkim ja nie będę miał takiej presji jak on. Ja jestem wszechstronnym zawodnikiem, tak jak i on. Warunkami fizycznymi też nie będzie jakoś na de mną górował.  Będzie wyższy, będzie dłuższy, ale nie jakoś bardzo. Wydaje mi się, że po prostu lepiej odrobię zadanie domowe.

Czytam, że cała czołówka poszła zdecydowanie do przodu i jest już blisko Jonesa, bo on się zatrzymał. Zgadzasz się z tym?

Przecież to ja stworzyłem to stwierdzenie! Oczywiście, że tak. On stanął, a my wszyscy do niego doszliśmy. I dlatego teraz te jego walki są mega dobre, ale nie dominuje w nich już tak, jak wcześniej.

Za to Jan Błachowicz nie tylko wygrywa kolejne potyczki, ale i cieszy się w Stanach coraz większą popularnością. Ciężko mi nawet zliczyć, ile obskoczyliście programów po rewanżu z Andersonem.

Dorota: Miałam dużo zapytań, sporo układałam tych wywiadów, bo tak się przemieszczaliśmy. Jest naprawdę super pod tym względem. Zainteresowanie osobą Janka po walce było ogromne. Najfajniejsza była rozpoznawalność na ulicy. Taką naszą pierwszą odsłoną, pierwszym pikiem było to, co działo się po wygranej z Lukiem Rockholdem. Nie jest tajemnicą, że Luke nie jest lubiany w Stanach, więc wygrana Janka – jeszcze w taki sposób – mocno ucieszyła ludzi i zbudowała świadomość jego osoby w ich głowach. A co dopiero teraz, po tej walce… Nieprawdopodobna wręcz sytuacja. Chłopak idzie z telefonem, słucha wywiadu z Jankiem. Skończył, ściąga słuchawki, podnosi głowę i… Stoi przed nim Janek! Gość zdębiał totalnie, nie wiedział, co się dzieje.

Mocno emocjonalna scena.

Pierwszy raz wzruszyłam się na widok reakcji fana, kiedy byliśmy w MET (Metropolian Museum of Art – najstarsze i największe amerykańskie muzeum). Siedliśmy sobie, odpoczywaliśmy, bo już byliśmy zmęczeni po tym całym łażeniu. Młody chłopak zauważył Janka, i słuchaj, to była euforia! Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Zaczął go tulić. Janek się lekko skrępował, ale to było bardzo fajne.

Złamanie szczęki byłemu chłopakowi Demi Lovato, który mocno odgrażał się przed walką. Potem udany rewanż z Andersonem i natychmiastowa wymiana zdań z Jonesem. To zachowanie po nokaucie, z punktu widzenia marketingowego, wydaje się wzorcowe.

Jan: Ale to też byłem ja! Tam nie było nic przygotowane, to nie była reżyserka. Jedyne, co wiedziałem, to fakt, że tam siedzi Jon Jones. No bo w tym miejscu zawsze siedzą zawodnicy, ta elita, musiałem tylko go namierzyć. A potem to już były po prostu emocje.

Dorota: Czyli masz do tego dryg.

Jan: Znaczy, inaczej. Ja przygotowywałem sobie jakąś tam gadkę do mikrofonu po wygranej walce, żeby go wyzwać. Ale to, że podszedłem, spojrzałem mu w oczy i gadałem, że jest następny, to były emocje, adrenalina.

Wyglądało to tak. Trafiasz Andersona, patrzysz, czy nic się z nim nie dzieje i idziesz po Jonesa.

Dobrze wykonana robota? Tak, można iść.

UFC to w istotnej części także teatr. Te agresywne staredowns’y, cały fight week – skrajnie intensywny promocyjnie. Ta pozaringowa gra z biegiem kolejnych walk też staje się waszym atutem.

Dorota: W tym wszystkim zajebiście podoba mi się, że Janek nie jest osobą, która kocha trash talk. On kocha mówić za pomocą swoich pięści i kopnięć.

Tyson Fury wyznał w książce, że jego problemy psychiczne zaczęły się od promowania walk. Żeby dobrze się sprzedać, zakładał maskę i stawał się głośnym, pewnym siebie gościem, który ze wszystkim daje sobie radę i niczego się nie boi. A w sumie przez większość życia nie był zbyt śmiały. Nastąpiło pewne rozszczepienie osobowości i…

Jan: …nie ogarnął tematu?

Tak. Nie wiedział do końca co się dzieje, w którego Fury’ego wierzyć. Na ile tobie to grozi? Bo w tę grę bawisz się już od czasów KSW.

Nie wiem. Mi się wydaje, że nigdy nie musiałem tej maski jakoś specjalnie zakładać. Że zawsze byłem sobą, a ta machina medialna nakręcała się z czasem.

Dorota: Wiesz, to jest potrzebne, jak kogoś faktycznie zdenerwujesz. Jak Janka zdenerwujesz i on się odgryzie, to ludzie wiedzą, że to jest prawdziwe, że nie chodzi o gadanie głupot. Nie musisz być charakterystyczny przez trash talk, możesz naprawdę być sobą i ludzie to docenią. Uważam wręcz, że to, iż Janek mówi za pomocą swoich pięści i kopnięć, jest dla niego bardzo korzystne. Ludzie go za to szanują, bo popularność w UFC nie ma jednego wymiaru. W UFC dużą popularnością cieszył się Forrest Gryffin. A on nie był typem zadziory, swoją rozpoznawalność zawdzięczał takiej głupkowatości w sposobie bycia.

Zobaczcie, jaką popularność zbudował Piotr Żyła.

Na przykład, to jest dokładnie to! Fajnie, że można budować swój wizerunek poprzez bycie sobą. Mam wrażenie, że ludzie są coraz bardziej zmęczeni trash talkiem. Chcą poznać takiego gościa z sąsiedztwa, z którym możesz napić się wódki. I tak odbierany jest właśnie Janek.

„Amerykanom bardzo podoba się mój wizerunek. Oni nie potrzebują, by każdy był Conorem. Szanują różne osobowości i często na zasadzie kontrastu lubią zestawiać dwóch zawodników. Odbierają mnie jako człowieka, z którym można pograć na PlayStation, wypić piwo i pożartować”.

Tak. I pogadać o głupotach, jak ja to nazywam. Wkurzyłby się może…

O teoriach spiskowych?

Tak (śmiech).

A, rozmawialiśmy już o tym.

Dorota: Przede wszystkim on jest dostępny. Tak jest też odbierany, że nie jest gościem, do którego ludzie boją się podejść. 70% osób, które go rozpoznają, faktycznie do niego podchodzi. Bo to prywatnie naprawdę jest fajny, wartościowy facet, który imponuje mi i jest dla mnie wzorem. Kiedy mi się nie chce, to czasami przypominam sobie wręcz, co on robi, jak to robi i to daje mi powera. Podziwiam go za ten upór w dążeniu do celu. Ta jego historia urzeka mnie, urzeka innych ludzi. Powiem ci szczerze, że sukces Janka dochodzi do mnie dopiero teraz. Bo my z reguły jesteśmy takimi osobami, które mocno stąpają po ziemi, do wszystkiego dochodzą naprawdę turbo ciężką pracą. I zapominamy o tym, co za tym idzie. Ostatnio usłyszałam, że ta kariera sportowa nadaje się centralnie na film. I naprawdę uważam, że tak jest.

W 2012 roku zapytana o to, co przeczytamy o Janie Błachowiczu w Wikipedii za 10 lat, zażartowałaś: „Kolega Sylvestra Stallone'a i Arnolda Schwarzeneggera”.

No to jeszcze mamy na to dwa lata. Może powstaną „Niezniszczalni 4”?

Rozmawiał Hubert Kęska

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz