Nazwisko Ball znaczy coraz więcej. Jak Lonzo i LaMelo robią karierę w NBA

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Lonzo Ball i LeMelo Ball
Fot. Sean Gardner/Getty Images

Ich droga do NBA była z pewnością wyjątkowa. Zanim zostali zawodowymi koszykarzami, stali się celebrytami. Powstał wokół nich ogromny hype, choć nie był całkowicie związany z koszykówką. Reality show transmitowane na facebooku, własny brand i ojciec, który wszystko to zaplanował, zanim jeszcze się urodzili. Bracia Ball to istny fenomen – teraz także w NBA.

Było ich trzech – Lonzo, LiAngelo i LaMelo. W pewnym momencie wszyscy znaleźli się w NBA, choć LiAngelo koniec końców miejsca w Detroit nie zagrzał. On z trójki miał najmniej szczęścia i chyba też talentu. Lonzo to przecież drugi numer w drafcie, LaMelo wzięto z numer trzy. Nigdy wcześniej w historii NBA nie było braci wybranych tak wysoko. LaVar Ball – ojciec, ale w sumie bardziej hypeman – miał plan i konsekwentnie się go trzymał. Chciał wychować synów na graczy NBA i to mu się udało. Dziś tak Lonzo, jak i LaMelo próbują stać się kimś dużo więcej.

Marzenia o grze w najlepszej lidze świata zaszczepił w nich właśnie LaVar. Od początku wszystko było podporządkowane właśnie temu. Ojciec o wszystko zresztą odpowiednio zadbał. Chłopcy ścierali się więc na podwórku, grając przeciwko sobie niemal dzień w dzień. Do dziś zresztą Lonzo i LaMelo twierdzą, że to właśnie tamte pojedynki ukształtowały ich koszykarsko. Zostawiły obdarte łokcie i kolana, były powodem wielu kłótni, ale też pozwoliły braciom nabrać krzepy – nie tylko fizycznej, ale może przede wszystkim mentalnej.

WIELKIE OCZEKIWANIA

Dziś obaj są w NBA, ale do ligi zaprowadziła ich zupełnie inna droga. Najstarszy Lonzo przeszedł ją w najbardziej tradycyjny sposób. Spędził jeden rok na parkietach NCAA, gdzie reprezentował barwy UCLA. Grał „u siebie”, co od zawsze było jego marzeniem. Już wtedy uważano go za jednego z najlepszych rozgrywających w całym kraju. Wtedy także na wielkiej scenie po raz pierwszy błysnął LaVar Ball. W marcu 2017 roku zaczął swoją kampanię, w ramach której namawiał Lakers, by w czerwcowym drafcie postawili na jego syna. Kolejna przepowiednia miała się spełnić.

Lakers rzeczywiście wybrali bowiem Balla z drugim numerem draftu. Magic Johnson, ówczesny prezydent klubu, od początku stawiał młodej gwieździe wielkie oczekiwania. – Jeśli spojrzycie w prawo, zobaczycie kilka koszulek wiszących na ścianie. Spodziewamy się, że pewnego dnia zawiśnie tam też koszulka z twoim nazwiskiem – stwierdził na konferencji powitalnej Magic. Ale kontuzje i nierówna gra młodego rozgrywającego nie pozwoliły mu rozwinąć skrzydeł. Przez uraz kolana Ball nie był w stanie popracować nad grą po zakończeniu przeciętnego debiutanckiego sezonu.

Drugi sezon – już z LeBronem u boku – był jeszcze gorszy. Ostatecznie kolejny uraz, tym razem kostki, zakończył przygodę Balla z Los Angeles. Swój ostatni mecz w barwach wymarzonego przecież klubu rozegrał w styczniu 2019 roku. Kilka tygodni później był już zawodnikiem New Orleans Pelicans, gdzie został wysłany z grupą innych młodych graczy w zamian za Anthony'ego Davisa. Wtedy nikt już nie mówił o tym, że Ball ma być kolejną legendą. Nikt nie porównywał go do wielkich zawodników z historii Lakers. Czar zwyczajnie prysł.

Z FACEBOOKA NA LITWĘ

W międzyczasie swoją karierę rozwijał już najmłodszy z rodzeństwa LaMelo. Jeszcze przed 16. urodzinami stał się jednym z najpopularniejszych uczniów szkół średnich w całym kraju. Brał przecież udział w reality show, a poczynania rodziny Ballów na Facebooku śledziły miliony obserwujących. LaMelo trafił też na nagłówki, gdy w jednym z meczów zdobył 92 punkty, w zasadzie nie cofając się wcale na własną połowę parkietu. Kolejnym krokiem miało być pójście w ślady Lonzo i gra na UCLA, ale ostatecznie LaMelo i LiAngelo wylądowali... na Litwie.

Ich przygoda z europejskim basketem przypominała bardziej objazdowy cyrk, niż profesjonalne granie. W ten właśnie sposób LaMelo tracił cenne lata koszykarskiego rozwoju, za co mocno oberwało się LaVarowi. Ostatecznie można powiedzieć, że gra przeciwko profesjonalistom w tak młodym wieku wyszła mu na dobre, choć dużo więcej LaMelo zyskał w Australii. To tam spędził ostatni sezon przed NBA i choć zagrał tylko w 12 meczach, to mimo wszystko został wybrany najlepszym pierwszoroczniakiem ligi. To wystarczyło, by załapał się do czołówki draftu i został wybrany z trójką przez Charlotte Hornets.

Tym samym LaVar mógł się uśmiechnąć, bo do ligi trafił kolejny jego syn. Jakby nie patrzeć, jego metody przyniosły pożądany efekt – nawet jeśli sam hype na Ballów był zdecydwanie większy niż w rzeczywistości być powinien. Obaj zaczynają jednak w NBA znaczyć coraz więcej, a za sobą mają też już pierwszy „bratobójczy” pojedynek. Na początku stycznia Hornets odwiedzili Nowy Orlean i wygrali 118:110 po dobrym zespołowym spotkaniu, a LaMelo prawie zdobył triple-double. Dziś i jeden, i drugi może być więc zadowolony ze swojego miejsca w lidze i z postępów.

RZUT WRESZCIE NA POZIOMIE

W trwającym sezonie kibice niemal każdej drużyny z czołówki chcieliby mieć Lonzo u siebie. Już w debiutanckim sezonie pojawiły się porównania do Jasona Kidda, ale dopiero teraz 23-latek rzeczywiście zaczyna przypominać stylem gry legendarnego rozgrywającego. Co ważne, po zakończeniu poprzedniego (znów rozczarowującego) sezonu Ball wreszcie był zdrowy i wreszcie mógł popracować nad swoją grą w przerwie między rozgrywkami. Efektem tego jest nie tylko lepsza trójka, ale też znaczna poprawa efektywności w roli gracza z piłką w akcjach pick-and-roll.

Rzut Lonzo od samego początku bywał nawet obiektem kpin, choć w NCAA nie można było dyskutować ze skutecznością tego rzutu. Ale w NBA to nie znalazło przełożenia – dopiero praca z Fredem Vinsonem już w Nowym Orleanie przyniosła zmiany na lepsze. W trwających rozgrywkach Ball trafia najlepsze w karierze 39 procent trójek. Co więcej, od początku lutego jest jednym z najlepiej rzucających zawodników w całej lidze ze skutecznością na poziomie prawie 44 procent przy ośmiu próbach na mecz. Poprawę rzutową potwierdza też najlepsza w karierze skuteczność rzutów wolnych.

IŚĆ DROGĄ BILLUPSA

Oprócz tego Lonzo nadal pozostaje znakomicie czytającym grę zawodnikiem (szczególnie jeśli chodzi o wybór najprostszego rozwiązania i grę w szybkim ataku) oraz bardzo dobrym defensorem. Coraz częściej przejmuje na siebie krycie najlepszych graczy rywala, z czym radzi sobie naprawdę solidnie. Kolejny krok w rozwoju to poprawa wejść pod kosz i lepsza gra na kontakcie. Z tym akurat każdy brat ma problem. Ball nadal zbyt rzadko dostaje się na linię rzutów wolnych. Pod tym względem porównania do Kidda bledną.

A to od tego w dużej mierze zależy, jak dalej potoczy się jego kariera. W trwających rozgrywkach stara się też o nowy kontrakt po tym, jak Pelicans nie zdecydowali się zaoferować mu przedłużenia umowy w ubiegłym roku. Lonzo ma jednak dopiero 23 lata i nadal sporo potencjału. Jak najbardziej stać go na to, by iść drogą np. Chaunceya Billupsa. Ten dopiero jako 29-letni zawodnik – grając swój dziewiąty sezon w lidze – po raz pierwszy wystąpił w Meczu Gwiazd. Miał już wtedy zresztą na koncie mistrzowski tytuł oraz nagrodę MVP finałów za tryumf w 2004 roku w barwach Pistons.

CHWALI NAWET JORDAN

LaMelo nie walczy o nową umowę tak, jak starszy brat, ale też musi sporo udowadniać. To przecież jego debiutancki sezon w NBA, a przed draftem trudno było ekspertom znaleźć porozumienie, co do rzeczywistego potencjału zawodnika. Zakres wahania był ogromny – począwszy od „zawodnika, na którym można budować drużynę” aż do „ogromnego niewypału”. Materiału do analizy było po prostu za mało, by jednoznacznie stwierdzić, co wyrośnie z młodego rozgrywającego. Tymczasem dziś z ust samego Michaela Jordana, czyli właściciela Hornets, słychać same pochwały. – Nie spodziewaliśmy się, że odnajdzie się w NBA tak szybko – twierdzi MJ.

LaMelo od początku zachwycał przede wszystkim fantastycznym czuciem gry. Jego podania robią dziś ogromne wrażenie. Ball potrafi nie tylko wykonać spektakularne podanie i podkręcić piłkę tak, by ta ominęła ręce przeciwnika i znalazła drogę do kolegi z zespołu, ale też wybrać najprostszą opcję i w odpowiedni sposób przeczytać defensywę rywala. Pod tym względem młody rozgrywający porównywany jest do Pete’a Maravicha. Zgadza się z tym Jay Triano, obecnie asystent w sztabie Hornets, który przed laty miał okazję na własne oczy śledzić karierę legendarnego Pistola. Dodatkowo najmłodszy Ball znakomicie napędza ofensywę Charlotte, prowadząc szybkie ataki zespołu.

Za sprawą jego – ale też m.in. Milesa Bridgesa czy Terry’ego Roziera – w Charlotte mają wreszcie zespół, którym można się ekscytować. Ba, wielu kibiców odpala usługę League Pass właśnie dla Szerszeni. A przecież Hornets postawili na Balla także z tego powodu, że potrzebowali kogoś ekscytującego. Ten jako ledwie 19-latek wpływa na grę zespołu jak mało kto w jego wieku. Na dodatek cieszy się sporą popularnością w szatni. – Nie byłem pewien, jak zostanie przyjęty, ale wszyscy go kochają. Uwielbiają jego energię i uwielbiają z nim grać – mówi nawet trener James Borrego.

KARIERA ZGODNIE Z PLANEM

LaMelo w kolejnych latach powinien spoglądać na drogę brata. Także pracować nad rzutem, choć 38-procentowa skuteczność przy pięciu próbach na mecz to przecież już teraz bardzo obiecujący wynik. Ball ma zresztą za sobą znakomite tygodnie, odkąd tylko został przesunięty do pierwszej piąki. W roli startera zagrał jak do tej pory w 15 meczach, notując średnio 21 punktów, 6 zbiórek i 7 asyst w każdym spotkaniu. Takie cyferki muszą robić wrażenie, tym bardziej gdy mowa o 19-letnim zawodniku. Tym samym LaMelo pewnie zmierza po nagrodę dla najlepszego debiutanta – coś, co nie udało się Lonzo.

Przed nimi wciąż jeszcze mnóstwo pracy, ale przecież niemal całe życie przygotowywali się do tego właśnie momentu. Po drodze zaliczyli sporo zakrętów, lecz obaj mają dziś szansę zrobić w NBA naprawdę udane kariery. Może nawet wylądują kiedyś w jednym zespole, biorąc pod uwagę, że całkiem nieźle się uzupełniają. Wciąż walczyć będą też o to, który z nich zrobi większą karierę.

Porównań z pewnością nie unikną – lepszy start niewątpliwie notuje LaMelo. Niezależnie jednak od tego, nazwisko Ball zaczyna w NBA znaczyć coraz więcej. Prawie dokładnie tak, jak zaplanował to sobie LaVar.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz sportowy z pasji i wykształcenia. Miłośnik koszykówki odkąd w 2008 roku zobaczył w akcji Rajona Rondo. Robi to, co lubi, bo od lat kręci się to wokół NBA.