Muzykanci z Bremy. Jak sfałszowany paszport covidowy dał Werderowi Bundesligę

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
Bundesliga
Joosep Martinson/Getty Images

Bohaterowie słynnej baśni braci Grimm ani nie zostali muzykantami, ani nie dotarli do Bremy, ale przypadkiem znaleźli to, czego szukali. Podobnie jak tamtejszy klub, który po spadku poszedł zupełnie inną drogą, niż chciał, a i tak wszystko skończyło się dobrze.

Każde dziecko bardzo szybko dowiaduje się, że kto jest stary, niepotrzebny i boi się o własne jutro, rozwiązanie wszystkich problemów znajdzie w Bremie. Mówi o tym dwudziesta siódma opowieść pierwszego wydania słynnych baśni braci Grimm. Osioł, pies, kogut i kot uciekają z domów, w których nic dobrego ich już nie czeka i ruszają w stronę Bremy, gdzie planują żyć z muzyki. Do miasta ostatecznie nie docierają. Osiedlają się w leśnej chacie przejętej od zbójców i spędzają tam w spokoju i harmonii ostatnie lata życia. Ale nawet dla nich Brema to symbol utęsknionej wolności, ziemi obiecanej, drugiej szansy. Choć miasto ma w herbie dwa lwy, marketingowo gra dziś innymi zwierzętami. Czterema muzykantami, których posąg stoi w centralnym punkcie rynku. I których można tam zobaczyć nawet na sygnalizacji świetlnej, zamiast tradycyjnych ludzików.

Najmniejszy kraj związkowy w Niemczech od lat jest dumny ze swojej inności, odrębności, kultywowanej od lat sławy miasta, w którym wolno więcej. To tam aż do końca XIX wieku zapewniano zatrudnienie nawet miejskim grajkom. Od XV wieku Brema słynęła z niedostępnych nigdzie indziej przywilejów i daleko posuniętego liberalizmu. To tam wędrowali wszyscy, którzy w życiu zbłądzili i szukali drugiej szansy tam, gdzie nikt nie pytał ich o przeszłość. To właśnie stamtąd ruszały w świat wszystkie żądne przygód niespokojne duchy, podróżując wzdłuż Wezery do morza. Nie przez przypadek ojciec najsłynniejszego podróżnika światowej literatury, czyli Robinson Kruzoe, pochodził właśnie stamtąd, o czym informują pierwsze wersy powieści Daniela Defoe.

Wszystkie te kulturowe ślady można znaleźć w Bremie do dzisiaj. Najsłynniejsze powiedzenie związane z tym miastem to “dreimal ist Bremer recht”, co można przetłumaczyć jako “do trzech razy sztuka”, ale dosłownie oznacza “trzy razy to bremeńskie prawo” i odnosi się do tego, że w tym mieście każdy dostaje kolejną szansę. Nic więc dziwnego, że pierwszy od czterdziestu lat spadek z Bundesligi nie wywołał w tamtejszym klubie trzęsienia ziemi, z jakimi zwykle takie wydarzenia się wiążą. Trenera, który ewidentnie nie radził sobie z drużyną, trzymano aż do 33. kolejki. Dyrektora sportowego nie zmieniono po spadku. A w kadrze pozostawiono zdecydowaną większość piłkarzy, którzy przyczynili się do totalnej katastrofy. Każdy zasługuje przecież na kolejną szansę.

Bundesliga
Lukas Schulze/Bundesliga/Bundesliga Collection via Getty Images

KREDYTY ZAUFANIA

To od lat element tożsamości Werderu. Trenerów nie zwalnia się tam prawie nigdy i niemal nie zatrudnia się ludzi z zewnątrz. W ciągu czterdziestu lat zespół prowadziło tylko dwunastu szkoleniowców. Otto Rehhagel i Thomas Schaaf wytrwali na stanowisku po czternaście lat. Florian Kohfeldt, Alexander Nouri, Viktor Skrypnyk i Wolfgang Sidka, zanim zostali trenerami Werderu, byli jego zawodnikami. Podobnie jak dyrektor Baumann czy szef skautów Clemens Fritz. Ten brak napływu świeżej krwi regularnie zresztą krytykowano, gdy podkreślano, że biało-zielone serce są w Bremie ważniejsze od kompetencji. Ale ten klub nie potrafił inaczej. Markusa Anfanga, który zaczął drugoligowy sezon na stanowisku trenera i pod koniec rundy jesiennej był bliżej strefy spadkowej niż premiowanej awansem, nikt nie zamierzał zwalniać.

NIEPRZYGOTOWANI NA SPADEK

Ten spokój mógł imponować, ale powrotu do Bundesligi raczej by nie dał. Werder nie był na drugą ligę przygotowany. Schalke już pół roku wcześniej wiedziało, że spadnie. HSV miało w pamięci mięśniowej cztery sezony rywalizacji na drugim szczeblu. Bremeńczycy wydawali się bezpieczni, obsunęli się do strefy spadkowej dopiero na samym finiszu, nikt tam nie przygotowywał wariantu na 2. Bundesligę. Większość kadry pozostawiono nie tylko z przekonania, lecz także z braku lepszego pomysłu. Głównym zadaniem dyrektora sportowego po spadku było przyniesienie z rynku transferowego jak największych pieniędzy. Udało mu się zgarnąć za Milota Rashicę, Josha Sargenta, Ludwiga Augustinssona i Maximiliana Eggesteina 33 miliony euro. Jakiekolwiek pieniądze wydał jedynie za Marwina Duckscha. Pozostałe uzupełnienia kadry przeprowadzono darmowo.

AFERA PASZPORTOWA

Drużyna Anfanga zderzyła się z drugą ligą. Ze wszystkich mniemanych potęg tych rozgrywek była najsłabsza. Regularnie traciła punkty, grała źle, napastnicy ścierali się o to, który ma grać, a Niklas Fuellkrug wdawał się nawet w sprzeczki z szefem skautingu, za co został na kilka dni zawieszony. Brema była poważnie zagrożona, że zostanie nowym Hamburgiem. Klubem, który co chwilę generuje nagłówki, ale niekoniecznie sportowe.

Najgłośniej o Werderze w skali całego kraju stało się pod koniec jesieni, gdy wyszło na jaw, że trener Anfang posługiwał się sfałszowanym paszportem covidowym, w rzeczywistości będąc antyszczepionkowcem. Tej afery, wykraczającej daleko poza środowisko sportowe, nie mógł przetrwać na stanowisku.

Został zawieszony, a Werder, z przyczyn pozaboiskowych, musiał jednak zwolnić trenera. To moment zwrotny tej opowieści.

PASUJĄCY WĘDROWNIK

Skoro odpowiedniego kandydata nie było w grupach juniorskich czy w rezerwach, znów trzeba było sięgnąć po rozwiązanie zewnętrzne. Ale najmniej jak to tylko możliwe. 34-letni Ole Werner nie miał przeszłości w Bremie, lecz przez całą karierę był związany z odległym o dwieście kilometrów Holsteinem Kilonia, gdzie grał, a później przebijał się przez trenerskie szczeble aż do pierwszej drużyny, z którą przed rokiem był bliski awansu do Bundesligi. Jako człowiek znad morza, oszczędny w słowa mieszkaniec północy, dobrze czuł bremeńskiego ducha. W końcu sam regularnie opowiadał o swojej podróży z plecakiem przez Australię. Błyskawicznie okazało się, że Werner i Werder pasują nie tylko fonetycznie. Nowy trener zaczął od wygrania pierwszych siedmiu spotkań. W dziesięciu meczach na rozpoczęcie pracy zgromadził 28 punktów, przesuwając zespół do ścisłej czołówki.

BRZYDKIE PTAKI

Od połowy sezonu Werder zaczął być ofensywny, odważny, efektowny. Stwarzał najwięcej szans. Strzelał sporo goli. Pobił na wyjeździe HSV, zmiażdżył Schalke w Gelsenkirchen. Zamiast zastanawiać się, czy w ataku powinien grać Ducksch, czy Fuellkrug, Werner zaczął, wzorem późnego Anfanga, regularnie wystawiać ich obu, tworząc najlepszy duet w lidze. Jeden strzelił dwadzieścia goli, drugi dziewiętnaście. Gdy dziennikarz zapytał kiedyś Fuellkruga, jak można by nazwać ich świetnie rozumiejący się duet, dostał w odpowiedzi “brzydkie ptaki”, co autoironicznie nawiązywało do urody obu panów. Przyjęło się. Brzydkie ptaki poprowadziły klub do Bundesligi. Przed decydującym meczem z Jahnem Ratyzbona na zielono znów pulsowało całe miasto.

Werder Brema
Ronny Hartmann/Getty Images

TRUDNOŚCI PO AWANSIE

Trudno na razie przewidywać, czy dla Werderu ten awans to początek czegoś nowego, jak za poprzednim razem, gdy w drugiej lidze klub objął Otto Rehhagel, a potem doprowadził go do mistrzostwa, czy po prostu przyjemny przerywnik w paśmie niepowodzeń. Drużyna z jednej strony jest w Bundeslidze doświadczona, bo gracze tacy jak Oemer Toprak, Leonardo Bittenourt czy Milos Veljković są w niej znani od lat, z drugiej to właśnie w dużej mierze oni okazali się na nią zbyt słabi. Dyrektor Baumann, zatrudniając Wernera, być może uratował posadę, ale teraz znów będzie musiał wykazać się kreatywnością, budując skład na wyższą ligę przy mniejszym budżecie niż w spadkowym sezonie. Dodatkowo nie wiadomo, czy rozwiązania, które działały na zapleczu, w elicie nie okażą się zbyt ambitne. Ofensywnie i ryzykownie grający beniaminkowie zwykle kończą marnie. Ducksch, czyli gwiazda drużyny, miał już kilka podejść do Bundesligi i nie przekonał ani w Dortmundzie, ani w Duesseldorfie, ani w Paderborn, więc jest ryzyko, że ten poziom to dla niego zbyt wysokie progi. Nie jest zresztą nawet przesądzone utrzymanie kadry z II ligi. Marco Friedl został już przed rokiem przytrzymany siłą, w minionych rozgrywkach grał na tyle dobrze, że jeszcze mocniej wzbudził zainteresowanie większych klubów. Ale w Bremie do wszystkich stojących przed nimi wyzwań podchodzą z optymizmem. Przecież nawet po największym niepowodzeniu zawsze jest tam kolejna szansa.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.