Marsz po Puchar, Wenger na II lidze i zacięte boje z wielkim Monaco. Miedź Legnica 1992, czyli jedna z najpiękniejszych bajek polskiej piłki

Zobacz również:Z NOGĄ W GŁOWIE. Disco-polo w remizie, czyli czego nie lubię w ekstraklasie
Mied-Legnica-z-Pucharem-Polski.jpg
Fot. materiały prasowe Miedzi Legnica

Pamiętny finał w Warszawie, zacięty dwumecz z Monaco w europejskich pucharach i bezprecedensowy sukces drugoligowca. Dawni piłkarze Miedzi Legnica opowiadają o największym osiągnięciu klubu - zdobyciu Pucharu Polski w 1992 roku.

Rok 1992 był w polskiej piłce wyjątkowy. Głównie kojarzy się on z igrzyskami w Barcelonie, podczas których drużyna Janusza Wójcika dotarła do finału. Ale i w piłce klubowej byliśmy wtedy świadkami dużej niespodzianki. Sprawiła ją Miedź Legnica, która zdobyła Puchar Polski, zostając pierwszym klubem w historii, który sięgnął po to trofeum, choć nigdy wcześniej nie grał w najwyższej klasie rozgrywek w naszym kraju. O pamiętnym wyczynie i jego następstwach opowiadają w newonce.sport Dariusz Płaczkiewicz i Marcin Ciliński, którzy mieli udział w tym sukcesie.

MARSZ DO FINAŁU

Drugoligowiec zdobywający krajowy puchar to zawsze wielka sensacja. Legniczanom udało się jednak tego dokonać, a zespół rozpędzał się z rundy na rundę. Zaczął od wyeliminowania Ostrovii Ostrów Wlkp. po rzutach karnych, a w kolejnym etapie po zaciętym meczu pokonał 3:2 Stal Mielec. W 1/8 finału Miedź wygrała 1:0 z Olimpią Poznań w najlepszej ósemce czekał na nią Zawisza Bydgoszcz. - Ten ćwierćfinał był dla nas przełomowy - wspomina w rozmowie z newonce.sport Marcin Ciliński, pomocnik tamtej drużyny. W pierwszym meczu legniczanie wygrali u siebie 2:1, w rewanżu w takich samych rozmiarach przegrali i potrzebna była dogrywka. W niej nerwy uspokoił dopiero gol Artura Wójcika i remis 2:2 dawał awans Miedzi do najlepszej czwórki. - To był trudny dwumecz i gdy go przeszliśmy, to dostaliśmy sygnał, że jest szansa zrobić coś wyjątkowego - dodaje Ciliński.

W półfinale doszło do starcia drugoligowców, bo rywalem Miedzi był Stilon Gorzów Wielkopolski, ale ekipa z Legnicy nie miała dużych problemów. Pierwsze spotkanie, wygrane u siebie 3:0, ustawiło dwumecz i w rewanżu trzeba było tylko pilnować awansu. Udało się. Miedź pierwsza zdobyła bramkę i kontrolowała wydarzenia, ostatecznie padł remis 1:1 i historyczny awans do finału Pucharu Polski stał się faktem. Ale wiadomo było, że zadanie będzie trudne. W drugiej parze po dogrywce Górnik Zabrze wyeliminował ŁKS Łódź i szykował się na mecz o puchar w Warszawie.

PIERWSZY RAZ W TELEWIZJI

- Finał był dla nas wielkim wydarzeniem. Kilka dni wcześniej przegraliśmy decydujący o awansie do I ligi mecz z Szombierkami Bytom w ostatniej kolejce. Sezon wcześniej straciliśmy awans w podobnych okolicznościach z Pogonią i byliśmy zawiedzeni - wspomina Dariusz Płaczkiewicz, ówczesny bramkarz Miedzi. - Do Warszawy jechaliśmy więc prosto z Bytomia i dotarliśmy dzień przed meczem. Trener Jerzy Fiutowski na wieczornej odprawie nas podbudował. Mówił, że nie jesteśmy bez szans na tle Górnika, motywował nas. To wiele nam dało. Wiedzieliśmy, że ma dobrego nosa i ta rozmowa wiele nam pomogła - dodaje.

Na graczach drugoligowca wrażenie robiła już sama otoczka finału. - W większości po raz pierwszy w życiu graliśmy przed telewizyjnymi kamerami i to było dla nas wszystkich wielkie przeżycie - wspomina Płaczkiewicz. - Część z nas grała już przed kamerami w I lidze, ale to i tak była wielka sprawa. Nie wiedzieliśmy jednak, jak zareagujemy, czy się przestraszymy, czy nas to zmobilizuje - dodaje Ciliński.

Nerwy na pewno udzieliły się graczom Miedzi na samym początku finału. Górnik zyskał przewagę i już po dziewięciu minutach prowadził za sprawą Piotra Jegora. - Trener Fiutowski miał do mnie wtedy pretensje, bo mogłem się lepiej zachować i z perspektywy czasu wiem, że miał rację. Czułem, że Jegor tak uderzy - mówi Płaczkiewicz.

Miedź jednak szybko się otrząsnęła. - Różne myśli przechodziły przez głowę, gdy rywal tak szybko nas napoczął, ale z każdą minutą było coraz lepiej. W końcówce już w ogóle zaczęliśmy dominować, w dogrywce to my byliśmy lepsi, ale nie mieliśmy szczęścia, by to zamknąć - wspomina. Legniczanie z minuty na minuty się rozkręcali i w drugiej połowie naciskali na bramkę Górnika. Wyrównać udało się w 79. minucie po pięknym strzale Dariusza Baziuka z 18 metrów w okienko i drugoligowiec uwierzył w sensację. - Niedawno oglądałem powtórkę tego finału i szczerze mówiąc w końcówce i w dogrywce dużo nie brakowało, a wzięlibyśmy ten mecz bez karnych. Ktoś powie, że Górnik się wycofał i czekał na kontry, ale to chyba dobry znak, że pierwszoligowa drużyna gra z kontry, a drugoligowiec dyktuje warunki - dodaje Ciliński.

KARNE O PUCHAR

Po 120 minutach nadal był remis 1:1 i doszło do rzutów karnych. - To były zupełnie inne czasy. Nie mieliśmy rozpisanych strzelców do tego stopnia, by wiedzieć, jak uderza każdy z nich. Z tego, co pamiętam, to więcej wiedzieliśmy tylko o Jegorze, który zresztą wtedy wykorzystał pierwszą jedenastkę. Byliśmy pewni, że strzeli na siłę na moją lewą stronę, ale mimo że zrobił dokładnie tak, jak tego oczekiwałem, to uderzenie było za mocne i nie udało mi się sięgnąć piłki - wspomina Płaczkiewicz. Pierwszą próbę wykorzystali jednak również legniczanie i za moment miał nastąpić zwrot akcji.

Piłkarze Górnika zaczęli się mylić. Najpierw nie trafił Tomasz Wałdoch, a potem Płaczkiewicz zatrzymał próbę Ryszarda Krausa. - Wałdoch trafił w poprzeczkę, ale poszedłem w dobrym kierunku i chyba to widział, bo chciał uderzyć mocno, a niekoniecznie dokładnie. Strzał Krausa już odbiłem. Wyszedłem do interwencji idealnie w tempo i w tym momencie zeszło ze mnie powietrze. Prowadziliśmy 3:1 i wiedziałem, że wystarczy, jak z dwóch naszych chłopaków trafi jeden i wygramy - opowiada bramkarz Miedzi.

Wtedy do piłki podszedł Ciliński, który mógł to wszystko już zamknąć. W czwartej serii się jednak pomylił i trzeba było strzelać do końca. - Nie usprawiedliwiam się, ale to był taki moment, że sobie myślałem, że jest zapas. Zawsze strzelając karnego czekałem na ruch bramkarza do końca. Akurat tu trafiłem na rutyniarza, bo w Górniku bronił Marek Bęben i skończyło się pechowo - wspomina pechowy wykonawca. Wyręczył go Artur Wójcik w ostatniej serii. - Podszedł na dużym spokoju. Aż się w głowie nie mieści, że przy takiej stawce tak pewnie uderzył i zachował tyle zimnej krwi - opowiada Płaczkiewicz. - Na szczęście po mnie Artur przyłożył tak mocno, że jeszcze trochę i sam by nie trafił - żartuje Ciliński.

Tak czy inaczej piłka wpadła do siatki i sensacja stała się faktem. Miedź osiągnęła największy sukces w swojej historii, zdobywając Puchar Polski jako drugoligowiec. - Po meczu w ogóle nie byliśmy na nic przygotowani! Każdy z nas wierzył i chciał wygrać, ale to Górnik miał gotowe święto. Szykowali kolację i chyba nawet z tego, co pamiętam, piliśmy potem ich szampany. Pewien nie jestem, więc mam nadzieję, że nikt mi teraz z Zabrza nie policzy za te butelki (śmiech). W drodze powrotnej w autobusie też było wesoło - wspomina Ciliński.

To był zgrany zespół. W pewnym momencie doszło do porozumienia w dolnośląskim futbolu, kiedy postanowiono, że Zagłębie Lubin będzie klubem numer jeden, Miedź Legnica dwa A, a Chrobry Głogów dwa B. Wszyscy zawodnicy z kadry Zagłębia, którzy grali niewiele, a z których ten klub nie chciał rezygnować, trafiali do tych drużyn. Do Miedzi w pewnym momencie trafiła cała grupa piłkarzy z Lubina - Dyluś, Gierejkiewicz, Ciliński, również ja, plus ci, którzy przychodzili wcześniej pojedynczo. Do tego paru uzdolnionych chłopaków z Legnicy, którzy dostali szansę. Byliśmy silną drużyną jak na II ligę, a ten marsz w Pucharze Polski to potwierdził - opowiada Płaczkiewicz. - Tworzyliśmy fajną grupę. Byliśmy bardzo zżyci, zgrani ze sobą, mieliśmy swoją paczkę piłkarzy, która przyszła z Lubina i dobrze się dogadywaliśmy. Ale to nie tak, że był podział w zespole. Wszyscy trzymaliśmy się razem poza boiskiem i to chyba najmocniej zafunkcjonowało w tym triumfie w Pucharze Polski - wspomina Ciliński.

- Poza tym cały zespół ciężko pracował, nawet ja, choć byłem bramkarzem, zimą dużo trenowałem. Ale to było możliwe z tą grupą ludzi. Było wielu piłkarzy oddanych z Zagłębia, którzy chcieli coś udowodnić i wychowanków Miedzi, chcących wykorzystać szansę. Do tego twardy trener z charakterem, który wydusił z nas wszystko. Takie połączenie zaprocentowało w finale, kiedy nie traciliśmy sił w dogrywce. Już w ćwierćfinale z Zawiszą Bydgoszcz musieliśmy w niej grać i czuliśmy się mocni, a później tak samo było z Górnikiem. Ten triumf w Pucharze Polski był poparty solidnymi zimowymi przygotowaniami, najcięższymi, jakie można sobie wyobrazić - dodaje Płaczkiewicz.

Legenda głosi też, że po finale trener Fiutowski zabrał trofeum do siebie i nie chciał nikomu go oddać. Wojciech Górski, zawodnik tamtej Miedzi, pisał o tym w swojej biografii "Jeśli w coś mocno wierzysz". - Ten puchar chyba został trenerowi siłą odebrany. Było troszkę animozji. Również między drużyną a trenerem. Złego słowa nie powiem: mnie trener Fiutowski ukształtował, nauczył charakteru, ale też rządził naprawdę twardą ręką. Warsztat miał bardzo dobry, ale te relacje typowo ludzkie szwankowały między nim a zespołem - możemy przeczytać.

AWANTURA O KASĘ

Mimo wielkiego sukcesu, nie wszyscy piłkarze Miedzi Legnica doczekali się wynagrodzenia za pokonanie Górnika. Triumf w Pucharze Polski był osłodą po nieudanych próbach awansu do I ligi i oznaczał udział w przyszłorocznej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów, więc sprawy sportowe wynagrodziły wiele, jednak klub nie wypłacił obiecanych premii za zwycięstwo. - To dla mnie bolesne wspomnienie. Sama kwota była około dziesięcio- czy piętnastokrotnie większa od premii meczowej, ustaliliśmy ją z zarządem. Pieniądze nie były główną motywacją. Myśmy się wszyscy chcieli wybić i później rzeczywiście wielu chłopaków z tej drużyny zagrało potem w I lidze i nasz główny cel był sportowy. Ale wiadomo – została umówiona pula. Po latach dostałem propozycję z Pniew, Marcin Ciliński i Jarek Gierejkiewicz z Olimpii Poznań, no i cała nasza piątka – bo ponadto Daniel Dyluś i Darek Baziuk – przy podziale premii zostaliśmy pominięci - wspomina Płaczkiewicz.

- Dochodziliśmy swoich praw w sądzie. Trwało to bardzo długo i kiedy zapadł wyrok, Miedź przeistoczyła się w inną spółkę. Trudno nam było odzyskać te pieniądze. W międzyczasie też ciężko zachorowałem i znalazłem się w trudnej sytuacji życiowej. W magazynie „Gol” telewizja TVP zrobiła o mnie dwa duże programy, co sprawiło, że Miedź ze mną się w końcu rozliczyła. Ale to wszystko ciągnęło się latami - opowiada były bramkarz, który w połowie lat 90. zmagał się ze złośliwym rakiem kości i uratowała go szybka pomoc lekarzy.

- Nie chcę tego specjalnie komentować. Do dziś niczego nie dostałem z klubu, Miedź się potem rozwiązała i zawodnicy, którzy odchodzili, składali pozwy. Mimo że sprawę wygraliśmy, to nie obejrzałem ani złotówki z tego tytułu. Obiecywano nam sporo, ale po zdobyciu pucharu nikt z nas o tym nie myślał. Kłamałbym, gdybym powiedział, że potem o tym nie rozmawialiśmy i się nie domagaliśmy, ale z drugiej strony, skoro ktoś obiecał i powiedział, że premia będzie, to trzeba być słownym. Co innego, jeśli niczego by nam nie obiecano - dodaje Ciliński.

- To taka niemiła część całego sukcesu, choć z perspektywy czasu widzę, że strona sportowa była o wiele ważniejsza. To ona przyniosła nam wiele radości i niektórym z nas naprawdę pomogła w dalszej przygodzie z piłką. Pojawiło się zainteresowanie innych klubów, byliśmy rozpoznawalni. Sukces to zawsze coś, do czego można wrócić i jest na pierwszym planie, jednak pod względem finansowym nas oszukano. Nie mam o to dużego żalu. Po prostu zobowiązano się do czegoś, co nie zostało spełnione. Czynniki sportowe nam to wynagrodziły. Poza tym czas leczy rany - mówi.

PUCHAROWA PRZYGODA W NAGRODĘ

I to właśnie sportowe aspekty tej historii są najciekawsze, a na finale w Warszawie historia Miedzi się nie kończy. Zwycięstwo w Pucharze Polski oznaczało dla klubu udział w Pucharze Zdobywców Pucharów jesienią 1992 roku. Legniczanie akurat kiepsko zaczęli rundę i tracili sporo punktów, ale dziś sami przyznają, że myślami byli już w Europie. Trudno im się dziwić, skoro w losowaniu wpadli na AS Monaco, które sezon wcześniej grało w finale PZP.

Rywale byli z naprawdę wysokiej półki. Wystarczy spojrzeć na nazwiska w składzie, by zrozumieć, do jakiego zderzenia światów wówczas doszło. W Monaco występowali wtedy m.in. Jean-Luc Ettori, Lilian Thuram, Giles Grimandi, Franck Dumas, Emmanuel Petit, Claude Puel, Marcel Dib, Jerome Ngako, Youri Djorkaeff i Jurgen Klinsmann. Jakby tego było, na ławce trenerskiej zasiadał Arsene Wenger.

- Pamiętam, że jeszcze na obozie w Czechach tylko się modliliśmy, żeby nie trafić na jakichś Bułgarów, Węgrów albo lecieć gdzieś na Kaukaz, bo chcieliśmy zagrać z mocnym klubem, na nowoczesnym stadionie, przed fajną widownią - opowiada Ciliński. - Byliśmy nieco przerażeni i zaraz zaczęły się różne głosy. Jan Tomaszewski wypowiedział się w telewizji, że to taki rywal, że lepiej, jakbyśmy się w ogóle wycofali, bo to będzie jakaś zupełna kompromitacja. Tak czy inaczej szykowaliśmy się, choć nieco przestraszeni Monaco - dodaje Płaczkiewicz.

Ale Francuzi też szykowali się na triumfatora Pucharu Polski. - Pamiętam, że parę tygodni wcześniej graliśmy mecz w Pszowie z tamtejszym Górnikiem. My wychodzimy na boisko, a tu na około stoją przedstawiciele Monaco i rozstawiają kamery! Następna kolejka ze Ślęzą Wrocław, gramy u siebie, a Wenger jest na stadionie. Żeby wtedy w Legnicy dostać się na trybunę honorową, trzeba było przejść przez całe boisko. Jest dziesięć minut do gwizdka, grzejemy się, a przed nami idzie Wenger. To był szok. Udowodnił swój wielki profesjonalizm. Prawdopodobieństwo, że ich wyeliminujemy mogło wynosić ile? Promil? Przecież oni w maju grali w finale PZP! Przegraliśmy ze Ślęzą 0:1 i chyba sama jego obecność nas tak zestresowała - wspomina Płaczkiewicz.

ZDERZENIE Z GWIAZDAMI

- Dostaliśmy od Monaco komplety strojów, ale chyba z poprzednich sezonów. Nie były to te ich charakterystyczne czerwono-białe koszulki, tylko zapasowe, chyba nawet z innym sponsorem niż ich ówczesny. Miedź podpisała wtedy umowę z jakąś francuską firmą i sprzęt przyjechał do nas tuż przed pierwszym meczem. Prawie do samego końca nie wiedziałem, w czym będę bronił i miałem w razie czego swój normalny strój, ale czekaliśmy, bo w końcu koszulki miały przyjść. Okazało się, że bluza jest na mnie za mała, a spodenki zostawiłem swoje. Stroje na ten mecz dostaliśmy jakieś błękitne z długim rękawem, w ogóle nie w naszym stylu i z francuskimi sponsorami. Ani dobrze nie wyglądały, ani nie były wygodne, choć przynajmniej klub zarobił - wspomina Płaczkiewicz.

Stadion Miedzi nie spełniał wtedy wymogów UEFA, dlatego mecz musiał odbyć się w Lubinie. A jak wiadomo - Zagłębie to kibicowsko rywal legniczan, dlatego doszło nawet do tego, że fani z sektora Zagłębia dopingowali Monaco. - To było deprymujące, a ponadto mieliśmy najgorszy możliwy początek. Druga czy trzecia minuta i tracimy bramkę. Zaraz zaczęło się to, co w finale Pucharu Polski. Obawialiśmy się, że zaraz pójdą następne, miałem w głowie same czarne myśli - opowiada Płaczkiewicz. Bramkę dla gości zdobył Djorkaeff po mocnym strzale z dystansu.

Monaco szybko wyszło na prowadzenie, ale nie grało mu się łatwo. Miedź pozbyła się nerwów i spotkanie się wyrównał. Jeszcze w pierwszej połowie miała nawet rzut karny i Grzegorz Kochanek stanął przed szansą na wyrównanie. - Zanim Grzesiek podszedł do jedenastki była długa przerwa i opatrywano kontuzjowanego zawodnika. Chyba to go tak wybiło z rytmy, mimo że był najbardziej doświadczony z nas wszystkich. Ugięły mu się nogi, strzelił po ziemi i prawie w sam środek. Ettori nawet nie odbił piłki, tylko ją złapał. Ale mecz i tak był wyrównany. Mieliśmy sytuacje, które mogliśmy wykorzystać, nie tylko tego karnego - opowiada Płaczkiewicz.

Sam później znalazł się w identycznej sytuacji. Monaco szukało szansy na gola na 2:0, ale nie było piłkarzom Wengera łatwo przeciwko polskiemu drugoligowcowi. W końcu w 81. minucie Francuzi dostali rzut karny i Klinsmann miał szansę podwyższyć wynik. Niemiec jednak spudłował. - Strzelił technicznie na moją lewą rękę i niedokładnie. Odbiłem piłkę na słupek i dobijający jeszcze sfaulował naszego obrońcę, więc gola nie było. Końcówka w ogóle była nerwowa. Wenger wyleciał na trybuny, więc gdzieś mu ten spokój uciekł - mówi Płaczkiewicz.

Porażka 0:1 oznaczała, że w rewanżu jeszcze nie wszystko było stracone, choć byli tacy, którzy bali się, że na swoim boisku Monaco wygra bardzo wysoko.

INNY ŚWIAT

Co ciekawe, początkowo kolejność spotkań miała być inna. To Miedź miała zaczynać od wyjazdu. - Przez jakieś zawiłości związane z transmisją w Canal+ i na prośbę UEFA zamieniono jednak lokalizacje. Ale dzięki temu Monaco opłaciło naszą podróż i pobyt na miejscu - opowiada Płaczkiewicz.

Na piłkarzach z Legnicy wrażenie robiło wszystko. Był rok 1992, Polska dopiero przeszła przemiany ustrojowe i wizyta w Monte Carlo był wtedy jak przenosiny do innego świata. - Na miejscu ujrzeliśmy coś nieprawdopodobnego. Mieliśmy zaplanowane różne wycieczki, oglądaliśmy kasyna, pokazywano nam stoły, przy których grało się w pokera czy ruletkę o najwyższe stawki. Zawieźli nas do parku, widzieliśmy miasto i robiło to duże wrażenie, ale trener cały czas przypominał, że przyjechaliśmy na mecz - mówi Płaczkiewicz.

- Na miejscu sam obiekt zrobił duże wrażenie. Opowiadano nam, że trzeba było zasypać kawałek zatoki, żeby postawić fundamenty, murawa była piętro wyżej niż szatnie i garaże. Dla nas to był inny świat - wspomina Ciliński.

Płaczkiewicz: - Francuska gazeta Onze zrobiła o nas reportaż. Przebraliśmy się w koszulki, pojechaliśmy do huty, tam przelewali za nami stopy metali i na tym tle robili nam zdjęcia. Mnie postawili obok wielkiej tablicy, na której był napis: „Nie boję się Klinsmanna”. Dziś to chyba nie do pomyślenia. Zrobili z nas trochę takich amatorów, którzy przyjadą z polskiej II ligi i nie mają nic do stracenia, więc co im zależy. Dziś nikt by sobie na takie zdjęcia nie pozwolił. Ale dla nas to było wielkie przeżycie. Pamiętam, że myślałem, że gdy dojedziemy do Monaco to kupię tę gazetę i faktycznie, mam ją do dzisiaj. Po latach jednak stwierdzam, że nie było to budujące.

Ciliński: - Na miejscu mogliśmy otworzyć oczy i buzie i tylko się przyglądać. To była wtedy przepaść również pod kątem podejścia. U nas początkowo analiza wyglądała tak, że trener puszczał na wideo cały mecz, piłkarze oglądali do końca i to było tyle. Dopiero potem weszły wycinki, fragmenty, zatrzymywanie, pokazywanie. Początek lat 90. to chyba zresztą ten okres, kiedy nam to wszystko piłkarsko odjechało. Mieliśmy w większości słabe boiska i ośrodki treningowe. Już wcześniej zdarzało mi się z młodzieżowymi kadrami jeździć na zgrupowania zagraniczne i nie oszukujmy się – przyjeżdżało się do jakiegoś ośrodka we Francji czy gdziekolwiek na Zachodzie i szczęka opadała.

ZACIĘTY REWANŻ

Miedź miała niewielkie szanse, ale nie stała na straconej pozycji. Trener próbował motywować i piłkarze byli w dobrych nastrojach. Czuli, że jeśli nie popełnią błędu, są w stanie sprawić kolejną sensację. - Dzień przed rewanżem oglądaliśmy mecz Bordeux z Płowdiwem i było chyba 5:0, dlatego zaczęliśmy żartować, że jutro będzie nasza kolej. Spotkał się z nami trener Chojnowski, który szkolił pływaków, ale w Monaco był od przygotowania fizycznego. Powiedział nam, że to jest zespół po dużych zmianach po porażce w finale PZP – jest nowy trener i są nowi piłkarze, więc wszyscy się dopiero zgrywają, a szczyt formy szykują dopiero na kolejny miesiąc. Praktycznie tłumaczył nam, że nie jesteśmy na straconej pozycji - mówi Płaczkiewicz.

W Monaco Miedź czekał kolejny twardy, zacięty mecz. Działo się jednak mniej niż w pierwszym spotkaniu i choć oba zespoły miały swoje szanse, skończyło się remisem 0:0. I choć to Francuzi awansowali, miejscowi kibice ich wygwizdali, a legniczanie byli w dobrych nastrojach.

Ciliński: - Nie można mówić, że byliśmy drużyną przeważającą i powinniśmy przejść dalej. Skłamałbym. Choć do dziś mam gazetę kupioną na lotnisku, w której – jak nam przetłumaczono – byliśmy chwaleni za to, że sprawiliśmy Monaco duże kłopoty. Poza tym na Arturze Wójciku był ewidentny rzut karny, którego nie dostaliśmy. Zagraliśmy dwa niezłe mecze. Przeciwnicy nas nie zdominowali, były momenty, że graliśmy w piłkę – szczególnie na wyjeździe. Gdybyśmy mieli więcej doświadczenia... Kiedy się przegrywa dwumecz tak minimalnie to zawsze jest niedosyt. Poza tym wiele osób w nas wątpiło, pamiętam wypowiedzi Jana Tomaszewskiego. Mówili nam: „Będzie 10, 11, 12 do zera!” Dlatego cieszyliśmy się, nawet mimo odpadnięcia. To nie było tak, że stanęliśmy w swoim polu karnym, a Monaco nas okładało – raz z lewej, raz z prawej. Wyszły nam całkiem niezłe mecze. Na pewno nie przynieśliśmy wstydu.

Płaczkiewicz: - Piłkarze Monaco nie chcieli się z nami wymieniać koszulkami i szybko zbiegli z boiska. Zeszli do szatni szybszym biegiem niż poruszali się wcześniej w ciągu spotkania! Nie mieli z nami łatwo. W końcówce mieliśmy szansę doprowadzić do dogrywki i gospodarze drżeli o ten remis! Zresztą kolejne mecze z Olympiakosem, z którym odpadli, pokazały, że nie byli wtedy w wysokiej formie. Myślę też, że trochę nas zlekceważyli. Nie ma sobie co umniejszać, przegrać 0:1 z Monaco to mimo odpadnięcia był dla nas wyczyn.

Dla Miedzi pocieszeniem był jeszcze jeden fakt. W tym samym czasie Widzew Łódź grał w Pucharze UEFA z Eintrachtem Frankfurt i choć w pierwszym meczu zremisował 2:2, to w rewanżu został rozbity aż 0:9.

- Jechał z nami śp. redaktor Roman Hurkowski, a razem z nim pan Janusz Basałaj. Pamiętam, że byliśmy dumni z tego 0:0, a Hurkowski wpada i pyta: „Wiecie jak Widzew? Wiecie jak Widzew? Awansował?”. Nagle ktoś odpowiada: „Przegrał 0:9”. Zaczęliśmy się śmiać. To, co miało czekać nas, spotkało Widzew. Jan Tomaszewski wróżył nam taką klęskę, a to klub, który dopiero co trenował, przegrał aż tak wysoko. Zostaliśmy w Monaco jeszcze przez jeden dzień i wracaliśmy dopiero w czwartek po południu. Przesiadkę mieliśmy we Frankfurcie i pamiętam, że ludzie patrzyli na nas drwiąco. Słysząc, że jesteśmy drużyną z Polski myśleli, że to Widzew wraca. Nie chciało nam się tłumaczyć, że my to Miedź - wspomina Płaczkiewicz.

Kiedy jednak przegrywa się tak minimalnie, zawsze pojawia się niedosyt, nawet jeśli rywal na papierze był zdecydowanie silniejszy. - Zabrakło nam Dylusia i Baziuka, czyli całej naszej siły ofensywnej z sezonu z Pucharem Polski. W ich miejsce nie przyszedł nikt nowy. Nie traciliśmy dużo bramek, ale nie mieliśmy siły przebicia - twierdzi były bramkarz legniczan.

ZAPOMNIANY SUKCES

Po odpadnięciu z PZP Miedź nadal walczyła w II lidze, jednak po słabej jesieni oddaliła się od awansu. Blisko była jeszcze w 1994 roku, gdy zabrakło jej dwóch punktów. To był jednak już inny zespół. Wielu piłkarzy odeszło z zespołu, który sięgał po Puchar Polski i mierzył się z Monaco - w tym nasi rozmówcy. Miedź spadła do III ligi w 1998 roku, stopniowo odbudowywała swoją pozycję, w międzyczasie spółka się przekształciła i dopiero w 2018 roku udało się klubowi spełnić cel, czyli zagrać w Ekstraklasie.

- Za czasów nowych władz Miedzi była 25. rocznica zdobycia Pucharu Polski i nie było żadnego sygnału, by to uczcić. Dużo dobrego dzieje się ostatnio w klubie, cieszyłem się z awansu do Ekstraklasy i bardzo jej kibicowałem, by się utrzymała. Ale o nas trochę zapomniano. Mimo awansu do Ekstraklasy to wciąż jest największy sukces Miedzi w historii, a nowe władze jakby się od niego odcinały. Jedynie kibice pamiętają, bo najmilszym gestem były transparenty podczas meczów z Górnikiem Zabrze - wzdycha Płaczkiewicz.

Historia Miedzi Legnica z 1992 roku zasługuje jednak na pamięć. Historie Kopciuszków, które osiągają wielkie sukcesy to sól piłki i sportu w ogóle. Niedawno w rankingu 100 najlepszych polskich drużyn klubowych w Weszlo.com tamta Miedź zajęła 76. miejsce. W rankingu najciekawszych historii z naszego futbolu byłaby zdecydowanie w ścisłej czołówce.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Futbol angielski i amerykański wyznaczają mu rytm przez cały rok. Na co dzień komentator spotkań Premier League w Viaplay. Pasję do jajowatej piłki spełnia w podcaście NFL Po Godzinach.