Leszek Ojrzyński: Musiałem pomyśleć o sobie. Nie było łatwo żyć bez adrenaliny (WYWIAD)

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Trener Stali Mielec
Piotr Kucza/400mm

- W trakcie pierwszej fali pandemii byłem z synem w Anglii. Ja chwilę wcześniej straciłem żonę, on matkę. Nie mógł chodzić na treningi i przebywać z chłopakami. Sami musieliśmy to przeżywać. Wykonywaliśmy we dwóch treningi bramkarskie. To był dla nas bardzo trudny okres. Wtedy najbardziej mu się przydałem. Musiałem jednak wrócić do pracy i ponownie zacząć zarabiać – mówi trener Stali Mielec.

Czuje się pan trenerem docenianym przez rynek, bo zawsze w ekstraklasie jest ktoś, kto bardzo pana potrzebuje, czy niedocenianym, bo nigdy nie zatrudniają pana tam, gdzie chcą się bić o coś więcej niż utrzymanie?

Leszek OJRZYŃSKI: - Jestem wdzięczny, że mam pracę i mogę się realizować w swojej pasji. Faktycznie, w większości klubów, w których pracowałem, wchodziłem w trakcie sezonu. Tylko Koronę Kielce prowadziłem od początku sezonu i na dwie kolejki przed końcem mieliśmy szansę na mistrzostwo Polski. W pozostałych miejscach byłem już drugim albo nawet trzecim trenerem w sezonie. Już się do tego przyzwyczaiłem. Jasne, zawsze chciałoby się pracować w poukładanym klubie, grać o mistrzostwo, a potem w pucharach. Ale gram w jednej lidze z Legią czy z Lechem, więc jestem w przedsionku wielkiej piłki. Muszę się starać urywać im punkty, bo bez zdobywania punktów na największych, trudno się utrzymać. Zazwyczaj moja praca polega na tym, że wchodzę do drużyny, która już wiele punktów potrafiła i trzeba je nadrabiać. W Mielcu też tak to wygląda. Oprócz Rakowa mierzyliśmy się praktycznie ze wszystkimi najlepszymi drużynami.

Można odnieść wrażenie, że działa pan w trochę innej dyscyplinie sportu niż trenerzy, którzy mają czas, spokojnie odciskają piętno na drużynach. Pan działa w warunkach permanentnego niedoczasu.

- To prawda. Zwłaszcza że teraz nawet okres przygotowawczy trwał tylko cztery tygodnie. To była najkrótsza przerwa w historii. A kiedy już miałem okazję przygotować zespół, często coś nam przeszkadzało. Z Podbeskidziem po jesieni byliśmy na szóstym miejscu, ale potem w zimie nie mieliśmy gdzie trenować. Z Arką było podobnie. Po jesieni świetnie, a gdy wróciliśmy z Turcji, nie było boiska do treningów. Nawet sztucznego. To się musi odbić na formie sportowej.

Czyli jeśli przetrwa pan okres zimowy, potem już z górki?

- Nie wiem, czy z górki, bo na razie następnym sezonem głowy sobie nie zawracamy. Na razie każdy mikrocykl jest inny. Do meczu z Wisłą Płock przygotowywaliśmy się nawet na naturalnej nawierzchni, a tu się okazało, że nie można grać. Przed Górnikiem ciągle trenujemy na sztucznej murawie, bo są ujemne temperatury. Nikt się nie spodziewał, że zima będzie tak długo trzymała. Przecież były nawet plany, żeby wcześniej rozpocząć rozgrywki. Wiosna będzie bardzo ciężka. Tym bardziej szkoda, że ciągle musimy kombinować, jeśli chodzi o przygotowania, bo pogoda je torpeduje. W przyszłym sezonie mamy przynajmniej mieć zadaszone sztuczne boisko. Ale dla nas ten sezon jest najważniejszy.

Nie męczy pana, że od dziesięciu lat musi się w różnych miejscach zmagać z tymi samymi problemami?

- Czasem takie marudzenie jest właśnie po to, by kluby się rozwijały. Najgorzej, że w klubach, w których byłem, niewiele się w tej kwestii zmieniło. Tylko Korona Kielce ma od trzech lat podgrzewane boisko treningowe. Tyle że akurat nie ma jej w lidze. A trzeba dbać o zdrowie piłkarzy. Mówi się, że Niemcy mają podobny klimat do nas i zaczynają rozgrywki wcześniej niż my. Ale już kilkanaście lat temu, gdy byłem na stażu w Leverkusen, nikt nie wyobrażał sobie, by trenować na sztucznej nawierzchni. Musi być naprawdę straszny problem z pogodą, żeby na chwilę weszli na halę. Z drugiej strony, Pogoń, Legia, Cracovia czy Jagiellonia otworzyły niedawno centra treningowe. Nawet jeśli nie każde z nich to takie wielkie przedsięwzięcie jak na Zachodzie, ale daj Boże, żeby każdy klub miał takie warunki. To będzie wpływać na większą liczbę utalentowanej młodzieży. Już widać, że roczniki 2003 czy 2004 regularnie grają w ekstraklasie. Akademie stają się mocniejsze, a to niezbędne, by iść do przodu. Jeśli będą warunki, to może i młody piłkarz nie od razu wyjedzie, tylko poczeka, ukształtuje się i w Polsce wejdzie na kolejny poziom.

Jednym z przypadków młodego, który wyjechał na Zachód przed debiutem w ekstraklasie, jest pana syn. Doszła panu nowa rola w pilnowaniu tego, by ta dobrze zapowiadająca się kariera wskoczyła na odpowiednie tory?

- Moja rola powoli się kończy. W czasie pierwszej fali pandemii byłem z nim w Liverpoolu i codziennie trenowaliśmy. Wtedy najbardziej mu się przydałem. Nie mieli wtedy zajęć zespołowych. On był wtedy włączony do pierwszej drużyny, więc nie pozwolono nam wrócić do kraju. Wykonywaliśmy treningi bramkarskie oraz to, co mieliśmy narzucone przez klub. To był dla nas bardzo trudny okres. Nie dość, że krótko wcześniej straciliśmy żonę i matkę, Jakub nie mógł trenować, spotykać się z chłopakami. Sami musieliśmy to przeżywać. Teraz trenuje w zespole U-23, czasami pojawia się na zajęciach pierwszej drużyny. Niech się wykazuje i walczy, żeby się pokazać, bo jest w jednym z największych klubów na świecie. Codziennie rozmawiamy. Zdaje mi relacje, jak wyglądały treningi. Staram się oglądać i analizować wszystkie jego mecze. Jeśli nie na żywo, to z odtworzenia. To dla mnie bardzo ważne, bo jemu i córce zostałem tylko ja. Muszę im pomagać, bo taka moja rola. Musiałem jednak już wrócić do pracy i ponownie zacząć zarabiać. A przy tym pomyśleć też o sobie. Bo nie jest łatwo nie mieć pracy oraz adrenaliny, która się z nią wiążę. Dlatego zdecydowałem się wrócić z Anglii i objąć Stal.

Osobista tragedia w jakiś sposób zmieniła pana jako trenera?

- Oczywiście, po powrocie dostrzegłem duże zmiany. Ale nie tylko dlatego, że moja historia wykoleiła mi pewne rzeczy. Zrobiła to też sytuacja na świecie. Wróciłem do zupełnie innej ligi. Prowadzenie meczów na pustych stadionach było dla mnie całkowicie nowym doświadczeniem. Jest mniejsza adrenalina, za to ułatwiona komunikacja z drużyną. Nagle mam do dyspozycji pięć zmian, a nie trzy. Na przepis o młodzieżowcu też praktycznie się wcześniej nie załapałem. To nowe rzeczy, które każą się trenerowi dostosować. Co do zmiany mentalnej, miałem oczywiście pewne bardzo ważne rzeczy do poukładania w głowie, ale nie będę też mówił, że piłka nagle stała się zupełnie nieważna. Gdy wychodzisz na mecz, w tym momencie nie ma od niego ważniejszej rzeczy. Reprezentujesz swoją drużynę, miasto i walczysz o zwycięstwo. Tylko o tym myślisz. I to się nie zmieniło.

Trener Stali Mielec
Piotr Kucza/400mm

Odwołanie meczu z Wisłą Płock zepchnęło was na ostatnie miejsce w tabeli. Zadziałało to, jak dzwonek alarmowy? W zimie, choć byliście nisko, raczej nie widziano w was kandydata do spadku. Dobrze graliście pod koniec jesieni, a Podbeskidzie tak odstawało, że wydawało się pewnym spadkowiczem.

- Każdy jest świadomy, na jakiej pozycji jesteśmy i jak wiele punktów nam jeszcze brakuje. Podbeskidzie zaczęło wygrywać, Warta i Wisła zdobyły po cztery punkty. Tak zwykle wygląda wiosna. Od dziesięciu lat się do tego przyzwyczaiłem. Podbeskidzie też było kiedyś skazywane na spadek i nastąpił cud pod Klimczokiem. W kolejnym sezonie ja trafiłem do tej drużyny, bo znów była na ostatnim miejscu i też przyszło mi ją ratować. Jeśli zanotujesz serię, możesz się nagle znaleźć na bezpiecznej pozycji i to inni muszą się martwić. Byłem przygotowany, że będzie w Mielcu dużo pracy do wykonania. W moim poprzednim klubie do ostatniego meczu czekaliśmy na utrzymanie, które wywalczyliśmy dopiero upragnionym remisem, choć zacząłem od czterech zwycięstw, co było serią na poziomie najlepszych drużyn w lidze. Gdy jest się na dole, trzeba się przyzwyczaić do strasznego ścisku i wyciskania z każdego meczu wszystkiego, co się da.

Transferowo jednak niewiele się u was działo. Ściągnęliście dwóch starych znajomych z Mielca i tylko dwóch zupełnie nowych zawodników. Dlaczego było tak spokojnie?

- Potrzebowaliśmy wykonać te ruchy szybko, by zawodnicy zdążyli poznać drużynę i specyfikę klubu. Chcieliśmy jeszcze jednego, który podniósłby jakość zespołu, ale nie daliśmy rady. Okno transferowe jeszcze trwa, ale może być problem, by kogoś pozyskać. Skupiam się jednak na tych, których mam, bo i w tym składzie możemy wygrać z każdym w lidze. Widzimy jednak, że inne kluby się wzmacniają. Warta pozyskała nowego zawodnika, Górnik pozyskał, Podbeskidzie też się jeszcze szykuje. U nas nie ma dyrektora sportowego, ale ja skupiam się na sprawach trenerskich. Wymagam od chłopaków, których mam, by pokazywali, że zasługują na grę w ekstraklasie.

Nie ma pan przekonania do rozwiązania z młodzieżowcem w bramce? Rafał Strączek na początku sezonu był jednym z niewielu jasnych punktów Stali. U pana nie gra.

- Wypadł, bo złamał palec i nie mógł brać udziału w ostatnich spotkaniach zeszłej rundy. Jest rywalizacja, bo Michał Gliwa to bardzo mądry i doświadczony bramkarz, który jest ważnym ogniwem naszej drużyny. Obaj ciężko pracują z trenerem Wyparłą. To on ich obserwuje, rozmawia z nimi i wybiera tego, który prezentuje się lepiej. Tylko raz w Koronie Kielce zmieniłem decyzję trenera bramkarzy. Chciał przed meczem z Legią postawić na innego zawodnika, ale uznałem inaczej, bo to ja jestem szefem, we mnie się bije i to moja głowa padnie, jeśli coś pójdzie nie tak. To był jednak jedyny raz, kiedy sprzeciwiłem się trenerowi bramkarzy. Choć na przykład w Rakowie Częstochowa byłem jednym i drugim. W klubie nie było trenera bramkarzy, więc sam prowadziłem dla nich zajęcia.

Mam wrażenie, że szatnia, jaką zastał pan w Mielcu, jest trochę inna od tych z poprzednich klubów. Więcej tu młodych chłopaków, mniej piłkarzy ogranych w ekstraklasie.

- Jest kilku doświadczonych chłopaków. Mak, Urbańczyk, Matras czy Jankowski to postaci uznane w lidze. Domański i Kościelny może nie grali w niej długo, ale też zaliczyli epizody. Dla mnie ważne, żeby mieć ambitnych piłkarzy, których dzięki pracy i dobremu nastawieniu można jeszcze wypromować. Liczę, że ci chłopcy też jeszcze pójdą w górę. Nie zawsze trzeba mieć „papiery na grę”. Robert Lewandowski też miał moment w karierze, w którym był do wzięcia i każdy, kto chciał, mógł go mieć.

Zgodzi się pan, że w drużynie, w której trzeba walczyć o utrzymanie, nawet ważniejsze jest to, co zrobi pan w szatni niż to, co na boisku?

- Gdyby tak było, zatrudnialiby psychologa, a nie trenera piłkarskiego. Myślę, że on z prowadzeniem szatni poradziłby sobie lepiej niż ja. „Mental” jest ważny, ale jeśli drużyna w ostatnich pięciu meczach straciła dwadzieścia bramek, to załatanie obrony nie bierze się z tego, że dobrze pstryknę palcami. Jeśli na trzynaście ostatnich meczów wygrała jeden, a potem nagle wygrywa cztery z rzędu, to też wynika z tego, że pewne rzeczy zostały przećwiczone na boisku, a potem zrealizowane w trakcie meczu. Najważniejszy jest boiskowy pragmatyzm. To nie jest hurra i do przodu, tylko ciężka praca. Choć przekonanie zawodników do pewnych rzeczy też jest oczywiście bardzo ważne. Muszą ci jako trenerowi zawierzyć, że wiesz, co robisz.

Mówi się, że jedną z rzeczy, która powstrzymuje większe kluby przed zatrudnianiem pana, jest właśnie strach działaczy przed „antyfutbolem”. Rozstrzygnijmy: gra pan prostą piłkę, bo takich ma zawodników, czy dlatego, że liczy się dla pana tylko zwycięstwo?

- Jako trener, zawsze ustalasz taki sposób gry, żeby wygrać. Jeśli przejmujesz drużynę z ostatniego miejsca, z najmniejszym budżetem i masz krótki okres przygotowawczy, jakość piłkarska nie może być na najwyższym poziomie. Żeby grać tiki-takę, trzeba mieć na czym ją grać. Niektórzy trenerzy próbowali to robić i się wyłożyli. Ja jestem pragmatykiem. Gdybym grał z Realem, obrałbym taką strategię, żeby spróbować go ograć. Arka nie zdobyłaby Pucharu Polski i Superpucharu, gdybyśmy nastawili się na rozgrywanie i kombinowanie. Tak samo bym robił z drużynami w europejskich pucharach. Klub zarabia na przechodzeniu kolejnych rund. Zawsze jednak patrzę na to, jakich mam piłkarzy. Dopiero potem na innych. Dlatego w Podbeskidziu i w Koronie wygrałem dwa mecze u siebie z Legią na dwa rozegrane. Każdego można ograć, jeśli jest się przygotowany.

To brzmi, jakby pracując w większym klubie, też zamierzał pan patrzeć tylko na wynik.

- Wszystko wynika z analizy piłkarzy, jakich masz w drużynie. Jeśli masz najlepszych w lidze, możesz kreować i nastawiać się na bramki poprzedzane dwudziestoma podaniami. Gdy masz w środku pola Pedro Tibę i Daniego Ramireza, czyli niesamowitą jakość, nie będziesz grał piłek ponad nimi, bo się w końcu wkurzą i będą chcieli odejść z klubu. Większość trenerów dostosowuje styl pod warunki, jakie ma. Jeśli ma ćwiczyć na nierównym boisku, musi się nauczyć funkcjonować w takich warunkach. Też wiem, że Legia i Lech muszą obrać pewien styl gry, bo kibice oczekują tam atrakcyjnych widowisk. Każdy trener, który podpisuje tam kontrakt, musi się na to zgodzić, bo przecież klub musi wypełniać stadiony. Czym masz lepszych piłkarzy, tym masz łatwiejszą pracę. Jestem pragmatykiem, co dla mnie oznacza: dostosowanie stylu do zawodników, jakich mam.

Rozmawiał Michał Trela.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.