Legia zagra jesienią w Europie. Czego jej brakuje, aby pasować do tego towarzystwa

Zobacz również:Najlepszy piłkarz ekstraklasy wraca. Poważne zbrojenia mistrza Polski
Pilka nozna. Liga Mistrzow. Flora Tallinn - Legia Warszawa. 27.07.2021
FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Po 1433 dniach Legia po raz pierwszy awansowała do fazy grupowej europejskich pucharów za samodzielnych rządów Dariusza Mioduskiego. Mistrzowie Polski zapewnili sobie udział przynajmniej w Lidze Konferencji, czyli nowo powstałym trzecim europejskim pucharze, którego kształt pomagał tworzyć prezes warszawskiej drużyny. Dla Łazienkowskiej to powrót na salony po pięciu sezonach, chociaż jeszcze tydzień temu rozżalony Artur Boruc ostrzegał, że z „takim zaangażowaniem i ambicją nie pasujemy do Europy”. A jednak miejsce się znalazło, kamień spadł z serca legionistom, ale już dzisiaj można wskazać kilka punktów, które rzeczywiście w fazie grupowej nie przystoją i w dalszej części sezonu mogą skutkować powtórką z zeszłorocznego Lecha Poznań.

Cel minimum osiągnięty, co jest wspaniałą wiadomością dla całej polskiej piłki. Dalsza gra o Ligę Mistrzów będzie się toczyć z rywalem z wyższej półki Dinamem Zagrzeb, ale co najmniej Liga Konferencji została przez Legię przyklepana. Tym samym mistrz Polski stał się jednym z pierwszych beneficjentów powstania pucharu trzeciej kategorii na Starym Kontynencie. To nie byle co, bo na udział w fazie grupowej czekał od sezonu 2016/17, czyli pięciu lat.

Dariusz Mioduski sam pracował w europejskich strukturach przy ustalaniu nowego kszałtu pucharów i tak wypowiadał się o sytuacji polskiej piłki: „Musimy się przyzwyczaić do rzeczywistości, w której Liga Mistrzów w przypadku polskiego klubu jest również efektem masy szczęścia, a nie jedynie wynikiem normalnej, równej działalności. Od paru lat walczę o zbudowanie naszej pozycji poprzez ranking. Polepszymy go nie grając regularnie w LM, ale nawet w Lidze Konferencji, nie mówiąc już o Lidze Europy. Zobaczcie, co się stało w Szkocji. Celtic długo był mniej więcej na tym poziomie co Legia. Był jedynym reprezentantem ligi. Doszli Rangersi z sukcesami i dzisiaj są na 11. miejscu, więc de facto będą wchodzić do Ligi Mistrzów bez kwalifikacji. My mając trzy kluby w pucharach, będziemy w takim miejscu, aby realistycznie myśleć o rozwoju. Bycia kiedyś pewnym Ligi Europy albo przejścia rundę dalej w eliminacjach. To jest szansa dla Polski”.

I dlatego tym bardziej należy odłożyć na bok okoliczności awansu, a skupić się na sukcesie. Drugi rok z rzędu zobaczymy polskiego reprezentanta w fazie grupowej. Przyjadą duże firmy, podobnie jak na Lecha Poznań rok temu, nie będziemy kolejny sezon pariasami. Ale też absolutnie nie ma co się zadowalać stanem minimum. Budujące jest to, że dotychczasowe cztery spotkania w Europie drużyna Czesława Michniewicz wygrała: 5:2 z Bodo/Glimt oraz 3:1 z Florą Tallin. I to kontrolując dwumecze z oboma rywalami. Niepokoi natomiast, że Estończycy byli w stanie napędzić takiego stracha Legii i tak łatwo penetrować jej pole karne, polegając głównie na wyznawcy piłkarskiego slow life Konstantinie Wasiljewie.

Nie bez znaczenia dla losów rewanżu w Tallinie była też nieobecność systemu VAR, a ten mecz dał dowód, jak bardzo technologia popchnęła piłkę nożną do przodu. Ze względów logistycznych system nie funkcjonuje w kwalifikacjach do europejskich pucharów. Rok temu to Legia czuła się pokrzywdzona z tego powodu z Omonią Nikozja, teraz to Flora ma prawo odwoływać się do poczucia niesprawiedliwości. Niezależnie, czy Grek Anastássios Papapétrou uznałby bramkę na 1:0 dla Flory (finalnie odgwizdano spalonego po szybkiej sugestii asystenta), jest bezpośrednim następstwem okazało się trafienie Legii. I to pokazuje urok futbolu bez VAR-u: telewidzowie jeszcze są w amoku i próbują odczytać poprzednią sytuację, Estończycy przeżywają, że zostali skrzywdzeni, a w kolejnym ataku Rafa Lopes zdobywa jedyną uznaną bramkę, po której może udawać grę na konsoli z Luquinhasem i Andre Martinsem. Cieszynka akurat była sprawą wewnętrznego układu z trenerem, który po awansie miał pozwolić grupie etatowych graczy na zabieranie Playstation na zgrupowania. Sami zawodnicy wyszli do trenera z przekazem, że to pozwala im się wyłączyć przed rywalizacją.

Dwumecz z Florą Tallin wysłał wiele niepokojących sygnałów mistrzom Polski. Na zasadzie: miejcie się na baczności, bo my nie mieliśmy prawa was wyeliminować, ale zaraz znajdą się tacy, którzy będą z łatwością punktować błędy. Późną porą po pierwszym spotkaniu, już z hotelowego łóżka LTC, Artur Boruc wypuścił w świat krótkie nagranie: „Szybka puenta na dobranoc. Z takim zaangażowaniem i ambicją nie pasujemy do Europy. Chciałbym bardzo tam być, ale musiałoby być dużo lepiej. Tak po prostu czuję”. A skoro 41-letni bramkarz, ostoja szatni, wynosi takie opinie poza cztery ściany, ewidentnie oczekuje jakiejś reakcji lub lekkiego wstrząsu.

Pewne rozżalenie rozgrywającej ostatni sezon w karierze bramkarskiej legendy dało się odczuć również w następnych dniach. W podcaście z Bogusławem Leśnodorskim i Żurnalistą rzucił m.in.: „Nikt nie będzie czuł się komfortowo, gdy gra o pięć dolarów z dwoma dolarami w kieszeni”. W tej samej rozmowie punktował też brak liderów i zacierające się DNA klubu. Pomijając ogólne rozczarowanie futbolem i specyfiką tej branży, kontynuował podpinanie do prądu. Tak samo jak w Tallinie: oprócz krzyków poirytowania, potrafił pariodiować wracających truchtem kolegów i rugać ich po niebezpiecznych akcjach Flory. Za ślamazarny powrót i brak agresji mocno oberwało się Juranoviciowi, po jednej sytuacji wybiegł przywoływać do porządku Josue, po innej miał obiekcje do Jędrzejczyka. Mowa ciała, gesty i reakcje jednoznacznie były kontynuacją tego rozczarowania Boruca. Mając w głowie skalę czekających wyzwań, wysyłał ważny przekaz: oferujemy za mało, aby się panoszyć, Europa zweryfikuje.

I rzeczywiście nie trzeba być jasnowidzem, aby wyobrazić sobie potencjalne skutki zaniechania. Legia wykonała cel minimum i zagra w Lidze Konferencji, ale nie ma kadry uprawniającej ją do rywalizacji na trzech frontach. Udało jej się przebrnąć dwie rundy, mimo problemów na początku przygotowań. Pomogło zaangażowanie Juranovicia i Pekharta, pomógł zmysł taktyczny i rozsądek Czesława Michniewicza, pomogło jego zarządzanie zespołem. Wystarczy cofnąć się do ostatniej przygody Lecha w pucharach, spojrzeć na letnie okno transferowe Tomasza Rząsy, aby przewidzieć, jakie niebezpieczeństwa będą czekać na Legię w kolejnych miesiącach. W Poznaniu zbudowani siłą pierwszej jedenastki przyznawali złote medale za ligę już we wrześniu, na koniec skończyli nie tylko poniżej Warty, ale na 11. miejscu w tabeli. Przemęczenie, krótka kołdra, niska jakość zmienników, zaniedbanie mniej znanych nazwisk, decyzje personalne obniżające morale czy nietrafione rotacje – oto pucharowa pułapka, na jaką Legia jeszcze nie jest gotowa.

Ciesząc się z powrotu do Europy po 5 sezonach i analizując już Dinamo Zagrzeb, nie można lekceważyć tych wszystkich sygnałów ostrzegawczych. Sierpień będzie przy Łazienkowskiej kluczowym momentem w kontekście następnych 9 miesięcy. Już dwumecz z Florą pokazał, że Mateusz Hołownia jako podstawowy stoper może być źródłem problemów, skoro jego słabości i elektryczne zagrania obnażał Sergei Zenjov. Filip Mladenović krzyczy swoją grą, że bez zmiennika nie uciągnie, a Joel Abu Hanna jest graczem o totalnie innym profilu, zmieniającym koncepcję gry. Rafa Lopes zdobył decydującą bramkę i został człowiekiem od ważnych momentów, ale w Tallinie pokazywał spore problemy z kontrolą piłki i gwarancją płynności gry. Na Estończyków wystarczało, w Europie liczba strat zacznie drastycznie rosnąć. Josué może zostać topowym asystentem ekstraklasy z tak ciekawym prostopadłym podaniem, ale wyjątkową odwagą jest brak nominalnego zmiennika dla duetu Slisz-Martins. O ile Portugalczyk mógł zagrać w środku ze słabszą Florą, tak wystawienie go w identycznym układzie na Dinamo może już obnażyć braki w balansowaniu gry i zadaniach defensywnych.

Wołania o pomoc można mnożyć: w kadrze – pomijając Luquinhasa – nie ma drugiego takiego gracza jak Bartosz Kapustka, biegającego, mobilnego i kreatywnego, aby wesprzeć napastnika według bazowego pomysłu Czesława Michniewicza; Josue jest bardziej statyczny, Rafa Lopes ma zupełnie inne atuty, a młody Ernest Muci dopiero wskakuje na ten poziom, a to już ogranicza współpracę na prawej stronie; w kadrze nie ma naturalnych zmienników dla środkowych pomocników i tylko najbardziej niepoprawny optymista założyłby granie cały sezon Sliszem i Martinsem; w końcu należy pamiętać, że obsadzenie jednej pozycji dwoma nazwiskami też może nie wystarczyć przy trudach sezonu. Na razie przez kontuzję wypadł Kapustka, uraz doskwierał Sliszowi, Jędrzejczyk zdążył grać na lekach przeciwbólowych od startu sezonu, a kilku innych graczy występować mimo przeziębienia spowodowanego klimatyzacją. Jak do wszystkiego dojdą kartki, zmęczenie, obicia po trudnych ekstraklasowych starciach, dopiero wyjdzie, jak bardzo na zimne dmuchał dyrektor sportowy Radosław Kucharski. Oprócz pozycji wołających o wzmocnienie, warto pomyśleć o uniwersalnych uzupełnieniach kadry.

W weekend niemałe było zdziwienie, że na inaugurację ligi Michniewicz wystawił jedenastkę zmienników o średniej wieku 23,1, z nowicjuszami i debiutantami, a mimo to dopisał sobie trzy punkty z Wisłą Płock. Wniosek jakoby rezerwowi Legii ograli piłkarzy będących w pewnym czasie zbyt słabymi na zmienników tego klubu może i miał sens, ale już Nafciarze pokazali, z jakim bólem wiązać się będą rotacje. To oni bardziej zmusili do pracy debiutanta Kacpra Tobiasza, to oni oddali więcej strzałów i częściej trafiali w bramkę. W klarownych akcjach bilans był podobny, ale o euforii zadecydował cudowny gol z daleka Muciego. Nadal jednak były to punkty wymęczone w środku lata, a nie spacerek. Skala trudności z czasem będzie tylko rosnąć, gdy priorytetem zostanie Europa, a wyjazdy do Niecieczy czy Łęcznej będą traktowane jak obowiązek do odbębnienia.

To teraz jest moment, aby oprócz zbiorowej radości – bo dotyczącej całej polskiej piłki – reagować i myśleć na zapas. Aby Radosław Kucharski, przyzwyczajony zresztą do krytyki i surowej oceny w legijnym środowisku, nie musiał powtórzyć losu Tomasza Rząsy, którego głowy domagali się kibice jesienią i jeszcze wiosną. Aby Czesław Michniewicz nie musiał rozkładać rąk i powtarzać utartych formułek miesiącami jak Dariusz Żuraw, co już przejadło się wszystkim dookoła. Aby w końcu Dariusz Mioduski nie musiał się głowić, jak droga od sukcesu do tragedii może być taka krótka i prowadzić od upragnionego awansu do europejskich pucharów. Warszawa nie jest Poznaniem i historycznie lepiej godziła grę na kilku frontach, lecz swoje ostrzeżenia może wyczuć już dzisiaj. W dniu powrotu na europejską scenę.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.