Koszykarskie piekło. Sacramento Kings uczą, jak zostać największymi przegrywami w NBA

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Sacramento Kings -  De'Aaron Fox
Fot. Alex Goodlett/Getty Images

Gdy Sacramento Kings ostatni raz grali w fazie play-off, to najlepszym graczem ligi był Steve Nash, a Kevin Durant podbijał parkiety szkoły średniej. Z kolei Chris Paul dopiero co kończył swój debiutancki sezon, a Seattle wciąż było na mapie NBA. Cade Cunningham, czyli numer jeden ubiegłorocznego draftu, miał zaledwie cztery lata. Liga NBA w 2006 roku była zupełnie innym miejscem. Od tego czasu nie zmieniło się tylko jedno: Kings znów nie zdołali awansować do fazy posezonowej.

Tak złej serii nie miał jeszcze żaden klub. Sacramento Kings właśnie po raz 16. z rzędu nie byli w stanie wywalczyć awansu do fazy play-off, bijąc niechlubny rekord NBA. Nie załapali się nawet do turnieju play-in, który daje szanse na walkę o awans kilku zespołom więcej niż wcześniej.

Królowie znów przedwcześnie zakończyli kolejny rozczarowujący sezon, choć tak naprawdę chyba wszyscy w Sacramento byli na taki scenariusz przygotowani. Od lat fanom Kings trudno jest się czymkolwiek ekscytować.

A przecież był taki jeden zawodnik, który dawał nadzieję. Fantastyczny drugoroczniak Tyrese Haliburton zapowiada się przecież na wielką gwiazdę. Kings dostali go w drafcie niemal przez przypadek. Po latach złych lub bardzo złych wyborów wreszcie trafił im się diamencik – i to taki, który sam chciał być szlifowany właśnie w Sacramento. Szybko związał się z miastem i organizacją, a za cel postawił sobie wprowadzenie Kings z powrotem do fazy play-off. Płakał, gdy okazało się, że w lutym klub oddał go do Pacers.

Z RĘKĄ W NOCNIKU

Kings sięgali wtedy po all-stara w osobie Domantasa Sabonisa. Chcieli wyników tu i teraz, choć w momencie transferu nie byli blisko najlepszej dziesiątki konferencji. Liczyli jednak, że litewski podkoszowy poprowadzi ich do ziemi obiecanej. To dlatego nie ruszyli też m.in. Harrisona Barnesa, choć ten miał na rynku sporą wartość. Cała naprzód do fazy play-off i wszystkie ręce na pokład, nawet kosztem utalentowanego Haliburtona.

Takie podejście szybko się na Kings zemściło, bo sam Sabonis gwarantem zwycięstw nie był. Teraz ekipa z Sac-Town jest z ręką w nocniku: bez fazy play-off (rekordowy 16. raz z rzędu) i także bez Haliburtona, który może stać się podporą Pacers.

Tymczasowy trener Alvin Gentry został zwolniony. Królowie chcą poszukać nowego szkoleniowca. Ten będzie już trenerem numer 12, odkąd w 2006 roku zwolniony został Rick Adelman, czyli tak naprawdę jedyna osoba, która była w stanie stworzyć w Sacramento zwycięski zespół. To nie żart: tylko pod jego wodzą Kings potrafili kończyć sezon „na plusie”.

KLĄTWA ADELMANA

Przez osiem lat pracy Adelman zawsze mógł na koniec rozgrywek pochwalić się dodatnim bilansem. Przez pozostałe 29 lat (1985-1998 i 2006-2022), a więc odkąd klub przeniósł się do Sacramento, Kings ani razu nie zakończyli sezonu z większą liczbą zwycięstw niż porażek. Co więcej, niemal każdy kolejny następca Adelmana – wyjątkiem jest tylko i wyłącznie Michael Malone, czyli obecny szkoleniowiec Denver Nuggets – po odejściu z Sacramento nie pracował już potem w NBA jako główny trener.

Być może to jakaś klątwa, choć bliżej prawdy będzie stwierdzenie, że Kings to po prostu dysfunkcyjna organizacja, której przez chwilę się poszczęściło. Dziś fanom pozostaje wzdychać do czasów Chrisa Webbera i cieszyć się, że drużyna pozostaje w Sacramento. Przecież swego czasu była w zasadzie o krok od przenosin do Anaheim (także w Kalifornii), a ówcześni właściciele zniechęceni słabymi wynikami i stratami finansowymi zarejestrowali już nawet nazwy „Anaheim Royals” albo „Los Angeles Royals”.

PRZESTRZELONE OKAZJE

Ostatecznie cały pomysł jednak upadł po tym, jak nowym właścicielem został indyjski miliarder Vivek Ranadivé, który nie tylko kupił klub, ale też razem z władzami miasta wspólnie wybudował nową halę dla Kings. Nowoczesny obiekt oczywiście pomaga dziś przyciągać kibiców, ale trudno o dużą frekwencję przy słabych rezultatach zespołu, dlatego w ostatnich latach zespół znów zajmuje miejsce w trzeciej dziesiątce NBA, jeśli chodzi o średnią liczbę fanów pojawiających się na ich spotkaniach.

Nie ma też w składzie aż tak ekscytujących zawodników, by Kings stali się drużyną, na której mecze chce się chodzić. Okazji na dobry wybór w drafcie było sporo, ale niewypałem okazywali się m.in. Jimmer Fredette, Thomas Robinson, Nik Stauskas czy Georgios Papagiannis, za którego w 2016 roku oddali m.in. ósmy numer w naborze. Sytuacji nie uratował nawet dobry strzał w De’Aarona Foxa, bo już rok później zamiast Luki Doncica albo Trae Younga wybrano Marvina Bagleya, którego w Sac-Town dziś już nie ma.

JAK (NIE) FUNKCJONOWAĆ

Tak naprawdę w Sacramento do stworzenia naprawdę porządnego zespołu brakuje wszystkiego. W poprzednich sezonach Kings dostarczali na pewno jednego: kolejnych przykładów na to, jak profesjonalny klub NBA nie powinien funkcjonować. Zaczęło się zaraz po tym, jak Ranadive już jako nowy właściciel zespołu najpierw zatrudnił trenera, a dopiero potem generalnego menedżera. Potem było wpływanie na wybory w drafcie (m.in. przy okazji wyboru Stauskasa) i wtrącanie się w sprawy, o których Vivek nie miał i nie ma pojęcia.

W międzyczasie ludzie, których Ranadive zatrudniał, nie potrafili się ze sobą porozumieć i dogadać. W marcu 2015 roku klubowym doradcą został Vlade Divac, ale szybko okazało się, że dla Vivka jest najważniejszą postacią w łańcuchu pokarmowym.

To doprowadziło do odejścia generalnego menedżera, a już kilka tygodni później jego miejsce rzeczywiście zajął Divac. I od razu miał mnóstwo roboty w rękach, choćby przez otwarty konflikt… trenera George’a Karla z najlepszym zawodnikiem zespołu DeMarcusem Cousinsem.

„NIE” DLA LUKI

Cousins wprost nazwał wtedy zresztą swojego szkoleniowca „wężem”, a Kings próbowali różnych metod, aby tę sytuację uratować. Najpierw rozważali transfer zawodnika, potem chcieli zwolnić Karla i zatrudnić Johna Calipariego z uniwersytetu Kentucky, by koniec końców spróbować pogodzić skłóconego trenera z zawodnikiem.

Nie do końca się udało. Już w trakcie kolejnego (jak zwykle słabego) sezonu Divac postanowił zwolnić szkoleniowca, ale zrobił to bez porozumienia z zarządem, dlatego Karl ostatecznie dokończył rozgrywki.

Divac ze swojego stanowiska odszedł w sierpniu 2020 roku (kilka miesięcy później w ankiecie The Athletic najgorszym właścicielem w lidze wybrany został Ranadive, przebijając nawet Jamesa Dolana z New York Knicks), a kibice Kings najlepiej zapamiętają go chyba przede wszystkim z pominięcia Doncica w drafcie 2018. Ówczesny GM zespołu tłumaczył wtedy, że Bagley będzie lepiej pasował do Foxa, lecz według Tima McMahona z ESPN prawdziwym powodem pominięcia Słoweńca miała być… niechęć Divaca do ojca Luki.

KOSZYKARSKIE PIEKIEŁKO

Bagley jednak zbawieniem się nie okazał. Co więcej, to jego tata popadł ostatnecznie w w konflikt z klubem, a w styczniu ubiegłego roku wprost zatweetował, by Kings jak najszybciej oddali gdzieś jego syna.

Doczekał się dopiero w tym roku, a Bagley po transferze do Detroit wyraźnie odżył, nawet jeśli cały czas nie spełnia oczekiwań związanych z byciem drugim numerem w drafcie. Sam zawodnik stwierdził zresztą, że „znów może cieszyć się koszykówką”, wbijając w ten sposób szpileczkę w swój były klub.

Byli zawodnicy Kings z reguły nie mają zbyt wiele dobrego do powiedzenia o tym, co dzieje się w Sacramento. Rudy Gay określił nawet klub mianem „koszykarskiego piekła”. Zmienić stara się to generalny menedżer Monte McNair, który oddał co prawda Haliburtona, ale zdaje się ma wreszcie jakąś wizję po latach niesprecyzowanych planów, niejednogłośnych decyzji i zbyt wielu osób, które miały coś do powiedzenia. Najważniejsze to teraz znaleźć nowego trenera, bo Kings podziękowali za współpracę Alvinowi Gentry’emu.

PRĘDZEJ PIEKŁO ZAMARZNIE

Być może nowy szkoleniowiec będzie w stanie tchnąć w Sacramento choć trochę stabilności – tak bardzo potrzebnej drużynie, która od lat tak chaotycznie wierzga się po mapie NBA.

Odkąd zespół objął Ranadive, Kings mieli już przecież aż sześciu różnych trenerów i czterech generalnych menedżerów. Przez dziewięć lat wygrali też tylko 280 z 718 spotkań (39 procent). To trzeci najgorszy wynik w lidze w tym okresie – gorzej poradzili sobie tylko Minnesota Timberwolves (272) oraz Orlando Magic (253).

Kto wie – może jednak pomysł Vivka z 2014 roku, by jeden z zawodników… na stałe zostawał pod koszem przeciwnika, przyniósłby lepsze rezultaty. Kings grać 4-na-5 nigdy nie próbowali i raczej próbować nie będą. Z drugiej strony, stworzenie dobrze funkcjonującej organizacji zdaje się także przerasta ich możliwości.

Wygląda więc na to, że oddając Haliburtona do Pacers, tak naprawdę zrobili mu przysługę. Niedaleka już bowiem droga od „prędzej piekło zamarznie…” do „prędzej Kings awansują do fazy play-off…”.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz sportowy z pasji i wykształcenia. Miłośnik koszykówki odkąd w 2008 roku zobaczył w akcji Rajona Rondo. Robi to, co lubi, bo od lat kręci się to wokół NBA.
Komentarze 0