Komfort bogaczy. Jak najdroższy nabytek Bayernu został ekskluzywnym rezerwowym

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
Bayern Monachium
S. Mellar/FC Bayern via Getty Images

Lucas Hernandez w Monachium gra mało i głównie wtedy, gdy ktoś z podstawowego składu jest niedysponowany albo musi odpocząć. Kiedy pojawia się na boisku, zwykle nie zawodzi. Jest chwalony za to, że szybko nauczył się języka, nie narzeka i podporządkowuje się zespołowi. To w końcu przywilej najzamożniejszych czasem kupić sobie coś drogiego, bez czego dałoby się żyć.

Na ramieniu Lucasa Hernandeza wytatuowane są wizerunki Achillesa i Juliusza Cezara. Obrońca Bayernu Monachium na razie bardziej przypomina bohatera z mitologii greckiej. Tego, który symbolizuje jakąś wyraźną słabość, mimo ogólnej siły. W obu przypadkach słabość jest jak najbardziej fizyczna i namacalna. Francuz, choć sam siebie nazywa wojownikiem i zachowuje się na boisku, jakby wciąż sterował nim zza linii Diego Simeone, jest żołnierzem o bardzo wątłym zdrowiu, które sprawiło, że jego wejście do nowego klubu nie przebiegło optymalnie. I już od ponad półtora roku mistrz świata z 2018 roku nie potrafi jednoznacznie przekonać, że wydanie na niego osiemdziesięciu milionów euro i pobicie akurat na niego transferowego rekordu Bayernu oraz całej Bundesligi, było dobrą decyzją.

NARZUCONE OCZEKIWANIA

Mówi się czasem, że cena nie ma znaczenia, bo to nie pieniądze biegają po boisku. Cena jednak ma znaczenie. Dla oceny zawodnika. Gdyby Lucas Hernandez grał tak, jak gra i tyle, ile gra, ale byłby 20-latkiem, sprowadzonym do klubu za dziesięć milionów euro z Vancouver Whitecaps, można by mówić o bardzo udanym transferze i dobrym oku dyrektora sportowego, który za stosunkowo niewielkie pieniądze pozyskał pożytecznego zawodnika, który w razie potrzeby zagra na dwóch pozycjach, znajduje się na pograniczu pierwszego składu i ławki rezerwowych, ale nie narzeka, gdy trener z niego nie korzysta. Hernandez nie jest jednak Alphonso Daviesem, lecz piłkarzem, który przychodził do Monachium jako podstawowy zawodnik mistrzów świata, dwukrotny finalista Ligi Mistrzów oraz ktoś, na kogo oszczędny Bayern rozbił skarbonkę. Cena także w futbolu warunkuje oczekiwania.

KOMPLEMENT SZEFA

Kiedy w lipcu 2019 roku Karl-Heinz Rummenigge na powitalnej konferencji byłego piłkarza Atletico Madryt mówił, że ma obok siebie najlepszego środkowego obrońcę Bundesligi, było to raczej interpretowane jako wypowiedź w kierunku Matsa Hummelsa. Mniej więcej w tym czasie monachijczycy oddali do Dortmundu stopera, który miał za sobą znakomitą rundę wiosenną. Wielu uważało, że rezygnując z niego, wzmacniają konkurencję, wysyłając do niej najlepszego fachowca na swojej pozycji w lidze. Rummenigge uspokoił wszystkich zaniepokojonych kibiców. Powiedział im, że ma dla nich kogoś lepszego niż Hummels. Co do tego, że Hernandez jest lepszy niż wypychany z klubu Jerome Boateng czy Niklas Suele, nikt nie miał wątpliwości. Davida Alaby nie traktowano wówczas nawet jako stopera.

PIERWSZY ZMIENNIK

Półtora roku później trzeba stwierdzić, że koło Rummeniggego nie stał wtedy ani najlepszy stoper Bundesligi, ani nawet Bayernu. I że w ogóle nie stał wówczas obok niego stoper. Choć Hernandez raczej widzi się na tej pozycji, w Monachium rozegrał na niej tylko osiemnaście z pięćdziesięciu jeden meczów. Do centrum defensywy wskakuje, gdy akurat nie mogą tam zagrać Boateng, Alaba albo Suele. Lewonożnym liderem formacji, którym miał być on, jest od ponad roku Austriak. Hernandez musi szukać minut na boku, jednak i tam nie jest pierwszym wyborem. W podstawowym składzie gra głównie wtedy, gdy Davies jest niedysponowany albo potrzebuje odpoczynku.

URAZ NA POCZĄTKU

Do tego, że historia tego transferu nie toczy się na razie po niczyjej myśli, przyczyniło się wiele drobnych czynników. Począwszy od zdrowotnej pięty Hernandeza. Już w momencie, gdy Bayern ogłaszał jego transfer, Francuz był kontuzjowany. Leczył akurat uraz więzadeł i w nowym klubie najpierw poznał fizjoterapeutów, a później piłkarzy. Gdy już zaczął grać, drużyna funkcjonowała fatalnie. Znajdowała się akurat w schyłkowej fazie pobytu w klubie trenera Niko Kovaca, traciła punkty, nie miała tożsamości. Zawodnikowi wracającemu po kontuzji i aklimatyzującemu się w nowym środowisku, zdecydowanie łatwiej wejść do zespołu, w którym każdy wie, co ma robić, niż do takiego, w którym funkcjonuje tylko bramkarz i napastnik.

NIEOBECNY W KLUCZOWYM MOMENCIE

Gdy nastąpiło cięcie, otwierające zupełnie nową erę Bayernu, Hernandeza już w szatni nie było. Znów był u rehabilitantów. W październiku zerwał więzadło wewnętrzne w stawie skokowym, wypadając z gry na trzy miesiące. Francuz stracił przez to moment, w którym formowała się ekipa Hansiego Flicka. Jego nieobecność ułatwiła pewnie nowemu trenerowi wybranie nieoczywistych rozwiązań jak zmienienie pozycji Alabie i Daviesowi. A to, jak znakomicie zespół zaczął funkcjonować w nowym zestawieniu personalnym, utrudniło mu powrót po kontuzji. Zwłaszcza że trochę ponad miesiąc później sezon został wstrzymany przez pandemię.

CZŁONEK DRUŻYNY

Jeśli po pierwszym sezonie Lucasa Hernandeza w Niemczech pisano o nim coś pozytywnego, to głównie po turnieju finałowym Ligi Mistrzów. W którym rozegrał sześć minut. Kiedy jednak sędzia finału z Paris Saint-Germain zagwizdał po raz ostatni, Francuz był pierwszym, który wpadł na boisko, pogratulować kolegom i cieszyć się z nimi. Co interpretowano jako jego dowód przynależności do grupy, braku gwiazdorstwa i poświęcenia w imię większej sprawy. To oczywiście chwalebne i zwłaszcza u działaczy Bayernu mile widziane. Podobnie jak to, że dość szybko nauczył się niemieckiego. Ale po finale Ligi Mistrzów zawodnika za 80 milionów euro powinno się jednak chwalić za inne rzeczy.

RZADKA GRA

W ciągu półtora roku pobytu w Niemczech Hernandez wystąpił w 51 meczach (na 87 możliwych). To nie na tyle mało, by mówić o zupełnej katastrofie, ale jednak niewiele, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że mowa o klubie grającym notorycznie na kilku frontach i mającym bardzo wąską kadrę. Poza zupełnie nagłymi przypadkami Flick wybierał zwykle spośród ledwie sześciu obrońców na cztery pozycje. Hernandez był dopiero piątym z nich pod względem czasu gry. Wyprzedził jedynie Suelego, który przez większość ubiegłego sezonu leczył kontuzję więzadeł. Boateng, który miał już nie mieć przyszłości w klubie, wystąpił w trzynastu meczach więcej. Davies, który miał być dopiero spokojnie wprowadzany do zespołu, w piętnastu więcej. Benjamin Pavard, inny nowy mistrz świata, co do którego jakości było znacznie więcej obaw, zaliczył dwadzieścia meczów więcej, a Alaba, który przecież równolegle kłócił się z klubem o nowy kontrakt, przebił wynik Hernandeza aż o 23 spotkania.

MAŁO MINUT

O ile udział w samych meczach nie wygląda jeszcze tak dramatycznie, gorzej wygląda kwestia minut. W pierwszym sezonie Hernandez tylko dwanaście razy – we wszystkich rozgrywkach – grał w wyjściowym składzie. W tym występów od pierwszej minuty ma już dziewiętnaście, choć poprawę w dużej mierze zawdzięcza temu, że jesienią przez kilka miesięcy kontuzjowany był Davies. Gdy Kanadyjczyk się wyleczył, Flick wrócił do dawnej hierarchii, w której Hernandez jest tylko pierwszym zmiennikiem. W całych debiutanckich rozgrywkach Francuz uzbierał 1119 minut, co dało mu siedemnasty wynik w drużynie. Nie licząc pukających do składu młodzieżowców, z całej kadry tylko Javi Martinez grał rzadziej. Dziś Hernandez jest dziesiąty wśród najczęściej grających. Lepiej, ale to wciąż pogranicze pierwszego składu i ławki, a nie ktoś, od kogo zaczyna się ustalanie składu.

LEPSZA RÓWNOWAGA

Marsylczyk wnosi do gry Bayernu element większej równowagi. W drużynie Flicka akcenty są świadomie zaburzone na korzyść ofensywy. Być może także z tego wynika, że Hernandez wypada rewelacyjnie w statystyce, która ma wyłapywać coś nieuchwytnego, czyli bilans bramek strzelanych i traconych, gdy zawodnik jest na boisku. Mistrz świata ma ten wskaźnik na najwyższym poziomie w lidze. Średnio w każdym meczu, w którym gra, Bayern zdobywa o 2,21 bramki więcej, niż traci (u Daviesa 1,73). A przecież nie mówimy o sezonie, w którym monachijczycy są dla krajowych rywali nietykalni. Średnia punktów zdobywanych w meczach, w których gra Hernandez, też jest bardzo wysoka i wynosi 2,61 na mecz (Davies 2,35). Dość powiedzieć, że z 34 spotkań, które Francuz rozegrał dotąd w Bundeslidze, Bayern przegrał tylko jedno, niedawno 1:2 we Frankfurcie, gdzie lewy obrońca wszedł na osiem minut. Pierwszą porażkę w Bundeslidze zanotował więc w 33. występie. W historii ligi tylko Javi Martinez czekał na nią dłużej.

SKROMNIEJSZY W OFENSYWIE

W przypadku takiego zestawienia jest jednak ryzyko powstania szczęśliwego zbiegu okoliczności. Co do samej gry Francuza można czasem mieć zastrzeżenia. Według doniesień medialnych Flickowi przeszkadza niestabilność jego formy zwłaszcza w grze z piłką, czyli w budowaniu akcji. Myślący ofensywnie trener, woli na lewej obronie wystawiać szybkiego i ciągnącego na bramkę rywala Daviesa, byłego skrzydłowego, niż Hernandeza, najlepiej czującego się w defensywie. Statystyki ofensywne, jakie ma mistrz świata w Bayernie, zdecydowanie nie powalają na kolana. We wszystkich rozgrywkach uzbierał jednego gola i pięć asyst. W czasie jego pobytu w Monachium więcej bramek wypracował nie tylko Davies (10), ale też choćby Alaba (8), grający zazwyczaj znacznie dalej od pola karnego rywala. Znamienny jest tu przypadek Pavarda, który też lepiej czuje się na środku obrony, niż na jej boku. Nie przeszkodziło mu to jednak w Bayernie zdobyć pięciu bramek i zanotować ośmiu asyst. To dwa razy lepszy dorobek niż jego kolegi z reprezentacji.

PRZYWILEJ BOGATYCH

Hernandezowi braki wytyka się jednak zaskakująco rzadko. W normalnych warunkach rekordowy transfer, który zwykle siedzi na ławce, byłby przedmiotem medialnych dyskusji. Jednak Bayern ma za sobą tak dobry rok i na tyle korzystnie prezentuje się także w tym sezonie, że dość rzadko wytyka się Salihamidziciowi transfer Francuza. Problemy wskazuje się głównie wtedy, gdy widać je gołym okiem. Jednak skoro na lewej obronie Bayernowi wyrósł Davies, jeden z najciekawszych graczy młodego pokolenia w Europie, słabsza forma Hernandeza nie kłuje aż tak bardzo w oczy. Zwłaszcza że nie można też powiedzieć, by Francuz prezentował się jakoś katastrofalnie. Jeśli spojrzeć na trzech graczy, na których Bayern w ostatniej dekadzie bił rekordy transferowe, Hernandez znajduje się gdzieś pomiędzy Martinezem, który był kluczowy dla zdobycia trypletu w 2013 roku, a Corentinem Tolisso, który sportowo wniósł bardzo niewiele. Hernandez coś wnosi. Na pewno nie tyle, by płacić za to 80 milionów, ale można to potraktować jako przywilej bogaczy, których stać na to, by czasem kupić sobie coś drogiego, choć nie pierwszej potrzeby.

NIEZŁE PERSPEKTYWY

Wprawdzie w ostatnim czasie słychać było w niemieckich mediach głosy, że władzom Bayernu niezbyt podoba się ciągłe żonglowanie Hernandezem, ale niewykluczone, że w dłuższej perspektywie znaczenie Francuza jednak zacznie w końcu rosnąć. Jego obowiązujący jeszcze przez trzy i pół roku kontrakt oznacza, że Bayern może się z nim wiązać długofalowo, podczas gdy Alaba już na pewno za trzy miesiące odejdzie, a przedłużenie kontraktu przez Boatenga jest mało prawdopodobne. O ile Dayot Upamecano, którego pozyskanie z Lipska zostało już przez Bayern przyklepane, wydaje się następcą Niemca, do zastąpienia Austriaka profilem idealnie pasuje właśnie Lucas Hernandez. Niewykluczone więc, że słowa Karla-Heinza Rummeniggego nie okażą się więc ostatecznie całkowicie chybione, lecz tylko przyspieszone. Bo przecież wiecznie za samo szybkie wbieganie na boisko po końcowym gwizdku Lucas Hernandez chwalony nie będzie.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.