Klasyk po polsku, czyli uśpić czujność i kibica. Liga w rękach sędziów (KOMENTARZ)

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Lech Poznan - Legia Warszawa
Fot. Paweł Jaskółka

Unai Emery powiedział całkiem niedawno, że Juventus posiadł sztukę rozgrywania meczów, w których absolutnie nic się nie dzieje, ale kończą się ich zwycięstwem. Przedstawiciele Lecha i Legii zbyt dosłownie wzięli to sobie do serca, bo od lat scenariusz na polski klasyk jest jeden i do tego bardzo oklepany. Bardzo duża napinka przed spotkaniem, później sytuacji jak na lekarstwo i obustronny nadmierny szacunek, by obudzić się w ostatnich minutach gry i w doliczonym czasie dać temat do dyskusji na następne tygodnie. Piłkarze Macieja Skorży nie wyglądali, jakby grali o mistrzostwo i potrzebowali wygranej ze wszelką cenę. Już dzisiaj wiemy jednak, że na koniec sezonu najgłośniej będzie o punkcie, którego po tej kolejce będą domagali się w Szczecinie i dwóch zagubionych w Poznaniu. Sędziowie zostali w tej zabawie głównymi aktorami.

Współczynnik oczekiwanych goli mówi wszystko o klasyku przy Bułgarskiej: 0,54 vs 0,20 xG na korzyść Lecha Poznań. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że nie mieliśmy tam ani jednej naprawdę klarownej sytuacji. To wszystko uzbierało się z kilku ćwierć-sytuacji, mimo że na końcu na tablicy rezultatów mieliśmy 1:1. Gospodarze zdobyli bramkę po sprytnym, kolektywnym rozegraniu rzutu wolnego, który wykończył Lubomir Satka. Goście odpowiedzieli trafieniem Rafy Lopesa po stałym fragmencie gry, ale większość zasług należy przypisać dośrodkowaniu Josue.

Niby człowiek wiedział, ale jednak się łudził. Klasycznie dostaliśmy bardzo zamknięte, zachowawcze, ostrożne spotkanie z sytuacjami jak na lekarstwo. Bez ryzyka, bez piękna, bez momentów westchnięć. Chyba że ze znużenia. Lech nie wyglądał, jakby miał osadzić się na pozycji lidera i za wszelką cenę grać o zwycięstwo. Legia nie wyglądała, jakby to miała być ostatnia deska ratunku w walce o czwarte miejsce i europejskie puchary. Nie przegrać z największym rywalem to wystarczające, bezpieczne rozwiązanie. Wystarczy spojrzeć na ostatnie rezultaty między nimi – 1:1, 1:0, 0:0, 1:2, 2:1, 0:1, 1:2, 1:0, 2:0, 0:1, 0:3 – aby dostrzec wyjątkową powtarzalność. Jednobramkowe zwycięstwa wypracowane rzutem na taśme stały się domeną polskiego klasyku, który najwięcej napięcia ma tydzień przed pierwszym gwizdkiem i po każdym gwizdku arbitra.

Dyskusji nie wzbudza tutaj futbol i jakość gry, tylko przede wszystkim trybuny (oprawy i Władimir Putin w barwach Spartaka Moskwa), decyzje sędziowskie (brak karnego w ostatniej akcji meczu) oraz kwestie sporne i faule (czerwona kartka Charatina). Niby na ławce rezerwowych, z myślą o tej lechitów, wyczekuje gigantyczna jakość piłkarska, ale ona również nie dała należytego impulsu w tym klinczu. Widać, że sam poziom naszej ligi rośnie w tym sensie, że piłka wędruje szybciej, mniej jest poprawek u zawodników, akcje też zyskują na płynności, ale to wszystko zwykle dzieje się na połowie boiska, a nie w tej ostatniej, decydującej tercji. Tam po prostu doszło do wybloku po obu stronach.

Legia co miała, to wykorzystała. Lech może opowiadać o niedosycie, ale na pewno nie zrobił wszystkiego, aby nie mieć do siebie żalu. Może porażać, jak wielkie pieniądze kosztowali piłkarze pokroju Lirima Kastratiego, Igora Charatina, Adriela Ba Louy czy Kristoffera Velde (poza kadrą), a jak niewiele wnoszą do takich rywalizacji. Ten drugi tym bardziej błysnął wejściem prosto w łydkę przeciwnika i czerwoną kartką. W Warszawie zapłacili za niego prawie milion euro, a na razie ma fantastyczny bilans w lidze: 3 mecze w wyjściowym składzie, 3 żółte kartki, 1 czerwona. Powiedzielibyśmy, że to biznes roku, gdyby nie to, że ten z Kastratim wydaje się jeszcze bardziej absurdalny i przepłacony.

Echa tego spotkania będą dotyczyły tylko jednego, czyli ostatniej akcji meczu. Piłka trafia w rękę Lindsay'a Rose'a, a sędzia Damian Sylwestrzak po prostu kończy zawody. Bez większego zastanowienia, bez sprawdzenia tej sytuacji, bez zbadania prawdopodobieństwa nieprawidłowego zagrania. Jakby już chciał wszystkim odpuścić, ale dopiero pomeczowe powtórki pokazały, jak bardzo pobłażliwie potraktował tę sytuację. Niemal bliźniacza sytuacja jak dzień wcześniej w Szczecinie, przy czym tam sędziowie na wozie VAR mieli chwilę na zastanowienie.

O tej sytuacji, tak jak tej ze Szczecina, możemy długo dyskutować. Klasycznie – ręka była. Ale czy przewiniene w świetle przepisów? Jak zwykle wyjdą eksperci i powiedzą, że sędziowie się wybronią, bo wszystko pozostaje kwestią interpretacji. Czy ręka była ułożona naturalnie? Czy był ruch w kierunku piłki? Czy było jej uniesienie? Tu zawsze da się obronić decyzje arbitrów, ale niesmak pozostaje. Na pierwszy rzut oka wygląda to na jawne jedenastki, przy czym później trzeba sobie uzmysłowić, czym są dzisiejsze przepisy i jak wielkie marginesy interpretacji pozostawiają. Od dotknięcia ręką do rzutu karnego daleka droga. Trzeba ocenić intencje, możliwości, odległość, celowość ruchów obrońcy. I zarówno w Poznaniu, jak i Szczecinie sędziowie nie dopatrzyli się tej intencji. I w tych dwóch miastach będą tak samo niepocieszeni tymi werdyktami.

Jedno jest pewne: już dzisiaj wiemy, że przy dyskusjach o mistrzostwie na pierwszym planie będą sędziowie. Rzut karny to jeszcze nie bramka, ale w Szczecinie będą przekonani, że zostali okradzeni z jednego punktu i arbitrzy faworyzują rywali. W Poznaniu będą narzekać na zabranie dwóch punktów i skrzywdzenie w ostatniej akcji meczu. A w Częstochowie zobaczymy, czy obronią się jakością na boisku, ale Marek Papszun już zaznaczył, że sędziowie bywają przychylniejsi dla Kolejorza. Każdy widzi swoją krzywdę. Ale pomijając samą jakość i decyzje arbitrów, za dużo tej dyskusji o nich i spychania piłki nożnej na ostatni plan. Przepisy, oprawy, sędziowie, VAR, rzuty karne – szkoda, że to musi być solą polskiego futbolu w jego najważniejszych dniach, gdy liga zyskuje na rumieńcach.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.
Komentarze 0