Kto ustala wartość Lewego? Czy piłka opiera się na wycenach studentów? Transfermarkt od kulis

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
TRANSFERMARKT (1 of 1).jpg

Transfermarkt, znacie? Pewnie, że znacie. To tutaj, w Hamburgu od dwudziestu lat ustala się wartości piłkarzy. Dzwonią agenci, trenerzy, czasem maila przyśle Leo Messi. Wielki biznes wie, że to zabawa, a mimo to środowisko wrze i plotkuje. Jak to dokładnie działa? Przeczytajcie.

Są w tej historii transfery, pieniądze i pasja do piłki. Brakuje błogosławieństwa Cristiano Ronaldo, bo ten na Transfermarkt obraził się na amen. Thomas Lintz, dyrektor strony, śmieje się, gdy rozmawiamy o kulisach tej sprawy. Portugalczyk zablokował ich na Instagramie, ponieważ nie spodobała mu się grafika z wyceną. Nie było dalszych kontaktów. Była za to darmowa reklama na cały świat, choć serwis już dawno reklamy nie potrzebuje. Lyon, Porto, Schalke, nawet Barcelona – wielkie kluby od lat korzystają z wycen niemieckiego serwisu, często umieszczając je w raportach fiskalnych.

Wszyscy znamy ten widok. Czerwone logo piłkarza i ponad 800 tysięcy profili, które można przeglądać do rana i ciągle będzie za mało. Dane graczy są dziś wszędzie, ale Niemcy pierwsi uderzyli w najwrażliwszą strunę kibiców i branży. Mianowicie zajęli się transferami, odpowiadając na podstawowe pytanie „ile?”. Dalej już poszło, choć do teraz wiele jest niedomówień na temat sposobu wyceny graczy i czym ta wycena w ogóle jest. Helmut Schulte, niemiecki trener, nazwał to kiedyś „podłą sztuczką”. A to i tak jedno z łagodniejszych określeń.

AILTON I TSUNAMI GNIEWU

Trzeba to wszystko wyjaśnić od początku: fenomen z kiedyś i fenomen z dziś. Jest maj 2000 roku, Hamburg, dzielnica Wandsbek. Matthias Seidel ma 32 lata i kibicuje Werderowi Brema. Chce na bieżąco wiedzieć, co się dzieje w klubie, ale Internet dopiero raczkuje. Gazeta „Weser-Kurier” jeszcze długo nie przerzuci się na online. Nie ma jej w Hamburgu, więc Seidel, pracownik branży reklamowej, siada przy Microsoft FrontPage i pisze prostą stronę. Chce zwerbować kibiców do wymiany informacji. Tworzy pierwszą bazę danych piłkarzy, a gdy liczba chętnych rośnie, strona rozszerza się o kolejne kluby. Tak powstaje Transfermarkt – plac zabaw piłkarskich nerdów, który za dwie dekady będzie miał miliard odsłon miesięcznie i 70 mln kibiców w trakcie letniego okna transferowego.

Na razie jesteśmy jeszcze przy początkach. Strona z 50 wejść dziennie przechodzi w tryb 5 tysięcy. W Dortmundzie, trzy lata po starcie, odbywa się pierwszy zlot fanów. Jest ich siedemnastu – kopią piłkę, piją piwo i rzadko gadają o biznesie, choć Seidel rok później zarabia na tym tyle, że może rzucić pracą i zająć się tylko stroną. Wynajmuje biuro przy Wandsbeker Zollstrasse, gdzie do dziś mieści się siedziba firmy. Są tu wlepki ze starymi graczami Werderu typu Burgsmüller albo Hobsch. I wielka ściana Weserstadion. Seidel jest tak zakręcony na punkcie Werderu, że w 2004 roku, gdy Ailton odchodzi do Schalke, wścieka się i wyrzuca klub z bazy danych. Jedyny raz w historii Bundesliga na moment ma 17 drużyn.

Zrzut ekranu 2021-01-20 o 14.25.44.png

Thomas Lintz, obecna prawa ręka Seidela, mieszka w tym czasie w Wiedniu. Jest studentem i kibicem jakich wielu. Chodzi na mecze Austrii Wiedeń, odwiedza też lokalne drużyny z III ligi, o których potem dyskutuje na forum Transfermarkt. Zaczyna uzupełniać dane, a cztery lata później, tuż przed mistrzostwami Europy w Austrii i Szwajcarii dostaje informację od Seidela: „Hej, może stworzymy austriacką wersję strony?”. Kilka miesięcy później, jesienią 2008 roku 51 procent akcji firmy wykupuje Axel Springer. Strona ma trzech stałych pracowników, ale zaczyna poważnie myśleć o skalowaniu biznesu na kolejne kraje. Lintz zaraz po skończeniu studiów przenosi się do Hamburga.

– Siłą strony było to, że od początku stała frontem do ludzi – opowiada Lintz w rozmowie z newonce.sport. – Matthias genialnie to wymyślił. Stworzył społeczność, która redaguje profile i poprawia błędy. Kibic z Polski może dyskutować na forum z kibicem Meksyku, a baza cały czas rośnie. Nigdy nie planowaliśmy, żeby mieć wpływ na przemysł piłkarski, ale w pewnym momencie agenci i piłkarze sami zaczęli do nas pisać. W tamtym roku skończyliśmy 20 lat, znamy swoją pozycję, ale jesteśmy klarowni w tym, co robimy. Jeśli ktoś pyta, jak działamy, to odpowiadamy w prosty sposób. Nie komplikujemy rzeczy – dodaje Lintz.

KTO USTALA WARTOŚĆ LEWEGO?

Na temat Transfermarkt od lat krążą mity. Że wartości piłkarzy to efekt algorytmu. Albo że sama strona to narzędzie agentów, którzy manipulując przy wartościach profili, mogą zwiększać realną wartość transferów. Niedawno dużym echem odbił się artykuł holenderskiego portalu śledczego „Follow the Money” na temat absurdalności rynku piłki. Autorzy pojechali pod Monachium i zrobili zdjęcie 28-latkowi stukającemu w klawiaturę. Nazywa się Martin Freundl i jest jednym z wolontariuszy Transfermarkt.

Chłopak na co dzień pracuje w placówce socjalnej, ale w wolnej chwili szacuje wartości piłkarzy. W artykule pada zdanie: „Siedzę w domu, wpisuje dane do Excela, a przemysł piłkarski bierze to na poważnie. To szalone”. Ten sam wydźwięk szybko podłapały Guardian, L’Equipe i inne wielkie media. Die Zeit dał nawet nagłówek: „Wartość rynkowa Lewandowskiego jako hobby”. Znowu przedstawiono badania, że w aż 60 procentach sumy transferowe w Europie różniły się od tego, co oszacował Transfermarkt. W przypadku transakcji poniżej 10 mln euro odsetek wyniósł 34 procent.

Lewandowski-1178417778.jpg
Fot. Julian Finney/Getty Images

– Wiedzieliśmy, że powstaje taki artykuł. Autor z Holandii rozmawiał z nami – mówi nam Lintz. – Wypowiada się tam jeden z moderatorów forum, wolontariusz. Ale to nie jest tak, że jeden młody chłopak ustala ceny i wpływa na wielki biznes. To tylko jeden z moderatorów. Ten artykuł nie odzwierciedlał tego, o czym długo rozmawialiśmy. Autor pomieszał wartość piłkarzy z sumą transferów, a to są dwie różne rzeczy. My nie przewidujemy, ile piłkarz będzie kosztował. Próbujemy tylko oszacować jego wartość. David Alaba odejdzie z Bayernu za darmo. Ale to nie oznacza, że jest warty zero. On ciągle jest bardzo dużo warty na rynku, gdy klub ma go na kontrakcie. Dlatego trochę byłem rozczarowany tym jak to wyglądało na końcu.

– Jak więc ustalcie wartość piłkarza? – dopytuję. – Przede wszystkim robimy to na kilku poziomach – odpowiada Lintz. – Najpierw jest dyskusja użytkowników na forum. Potem sugestiom przypatrują się moderatorzy, a na końcu zatwierdza to centrala w Hamburgu. Bierzemy pod uwagę mnóstwo czynników, często nieuchwytnych. Ważny jest wiek, pozycja, perspektywy gracza na przyszłość, popyt na lokalnym rynku, ale też wartość marketingowa gracza. Inną będzie miał wartość piłkarz, który gra w Bayernie, a inną jeśli jest z HSV. Końcowa liczba to klasyczna mądrość tłumu. Minimum dwa razy w roku dokonujemy aktualizacji. W większych ligach często są to nawet cztery razy – dodaje Lintz.

WIZYTA NA KOMENDZIE

Wielu ludzi w branży z przymrużeniem oka patrzy na te wyceny. Futbol na końcu zawsze będzie grą popytu i podaży. Problem w tym, że przez lata Transfermarkt tak mocno zakorzenił się w głowach ludzi, że siłą rzeczy zaczął oddziaływać na rzeczywistość. Zdarzają się prezesi traktujący stronę jako pewnik. I agenci, którzy oferują zegarki za podniesienie wartości gracza. Oni też mają swoje profile na stronie – czasem dzwonią, by zmienić logo, zaktualizować swoją „stajnię”, a czasem przy okazji próbują grać pod siebie.

Transfermarkt ma specjalny oddział do kontaktu tylko z agentami. Ale piszą lub dzwonią też prezesi albo piłkarze. Na Transfermarkt powoływał się choćby Josep Mari Bartomeu, gdy w lipcu w katalońskim radiu RAC opowiadał o transferze Arthura Melo do Juventusu za 72 mln euro. Na pytanie, czy był tyle warty, odpowiedział: „Jego wartość na Transfermarkt to 70 mln”. Jeszcze śmieszniejsza jest sprawa Pape Dioufa, byłego prezesa Marsylii. W 2014 roku wszczęto śledztwo w sprawie transferów w czasie jego kadencji. Jedno z pytań brzmiało: „Dlaczego zapłacił pan 7 mln za Mamadou Nianga skoro Transfermarkt wyceniał jego wartość na dużo mniej”.

To się dzieje do dziś. Lintz opowiada, że sądy, konsultanci biznesowi albo studenci ekonomii co chwilę wypytują ich o dane. Zdarza się, że strona musi rozstrzygać spory między agentami. I cały czas pilnuje, by nie zdarzały się historie jak ta z Sandim Sahmanem, który dostał zaproszenie na wykład w Szanghaju tylko dlatego, że stworzył sobie fikcyjne CV w Transfermarkt. Podawał się za trenera z ramienia DFB, choć nigdy tam nie pracował. Czasem też piłkarze poprawiają dane. Niektórzy czytają nawet fora. Mladen Petrić w czasie gry w HSV kilka razy był odrzucany przed moderatorów. Skończyło się telefonem do firmy z błagalnym „Przecież to ja!”.

TURECKA FALA

Dzisiaj strona ma ponad 600 tysięcy zarejestrowanych użytkowników. Na Instagramie licznik obserwujących właśnie przekroczył 5 milionów. Klubów jest ok. 75 tysięcy, trenerów ciut więcej. Do tego 12 tysięcy agentów. To trochę jak Wikipedia, choć ta dopiero w styczniu tego roku skończyła 20 lat. Projekt Seidela dwie dekady obchodził w maju. Pandemia sprawiła, że pierwszy raz w historii 31 sierpnia, pod koniec okna transferowego, serwery ani razu się nie zawiesiły. Lato było słabsze pod względem odsłon. Gdy nie ma piłki, nie ma też ruchu. Ludzie przestają zatapiać się w świecie Transfermarkt.

lionel-messi-transfermarkt-spieler-der-laliga-saison-2018-19-1566816872-25004.jpg

– W maju mieliśmy rozmowę, co robimy z letnim oknem – opowiada nam Lintz. – Doszliśmy do wniosku, że trzeba obciąć wartości graczy o 20 procent, a zawodników U-21 o 10 procent. Było pewne, że pieniądz przestanie krążyć. Myślę, że mieliśmy rację. W styczniu widzimy to samo. Trendem są wypożyczenia, mało jest transferów gotówkowych. Jesteśmy w środku pandemii. To jest inny rynek niż był w 2019 roku – dodaje.

Gdy rozmawiamy, Mesut Oezil właśnie przechodzi do Fenerbahce. Wywiązuje się dyskusja o tureckich fanach, bo to kolejny trend, który niemiecki portal obserwuje od lat. Po pierwsze, kibice coraz mniej przeglądają profile klubów, bo coraz bardziej obchodzą ich tylko gracze. I zawsze na szczycie listy są ci, o których plotkuje się, że mogą trafić do Turcji. Fani znad Bosforu to dziś 20 procent wszystkich użytkowników portalu. Nikt tak żywo nie reaguje na transfery.

– Polska jest na piątym miejscu, jesteśmy zadowoleni z tego jak zakorzeniliśmy tam swoją markę. Celem na najbliższe lata są szalone na punkcie piłki kraje jak Brazylia, Indie i Indonezja. Dopiero teraz przekonujemy się, jaki w tamtych rejonach jest głód piłki – mówi Lintz.

FOTKA OD MESSIEGO

Strona mocno pracuje nad tym, by poszerzyć statystyki graczy o dokładne podania, dryblingi, strzały – wszystko to, co proponują platformy scoutingowe. Możliwe, że kiedyś Transfermarkt sam będzie taką platformą. Często wraca temat, by szacowanie wartości piłkarzy wspomóc uczeniem maszynowym, ale to nie oznacza, że nagle dokonałaby się rewolucja. Była już próba na Uniwersytecie w Kopenhadze, by zbadać graczy dzięki algorytmom. Okazało się, że wartości wcale nie były bardziej dokładne niż mądrość tłumu z centralą w Hamburgu.

Renaud Ripart, zawodnik francuskiego Nimes, powiedział kiedyś: „Transfermarkt? Mogą mnie wycenić na 13 kóz i cielę. I tak nic to nie zmienia”. Piłkarze dobrze wiedzą, że to tylko wirtualne wartości. Z drugiej strony, gdy nikt nie patrzy, wchodzą i przeglądają się w lustrze. Wygrywają instynkty: to że lubimy sprawdzać jak widzą nas inni i na ile wyceniają naszą pracę. Cristiano Ronaldo dalej udaje, że Transfermarkt nie istnieje, ale już Leo Messi dwa lata temu przysłał do nich maila.

– Pamiętam ten dzień, był piątek – opowiada Lintz. – Nasz hiszpański kolega napisał do czacie: „Thomas, zobacz, co dostałem”. Nagle podeszła do niego mnóstwo osób, bo przyszedł mail od Messiego ze zdjęciem, jak stoi i trzyma nasz certyfikat po tym jak wygrał plebiscyt społeczności Transfermarkt. Nasz dyrektor kreatywny od razu wydrukował sto kopii tej fotki i porozrzucał po biurze. Zrobiliśmy małą imprezę, a ci, którzy wcześnie wyszli w piątek z pracy, w poniedziałek nie wiedzieli, o co chodzi. Po całej firmie walały się portrety Messiego – wspomina.

Matthias Seidel w tym czasie już trochę z boku przygląda się rozwojowi firmy. Nadal jest głową serwisu, ale dwa lata temu napisał maila do społeczności, że ma dwóch świetnych dyrektorów operacyjnych i że może lekko odpuścić. Od pięciu lat jest prezesem Concordii Hamburg, drużyny z dzielnicy Wandsbek. Nie wyobraża sobie weekendów poza stadionem. I dalej potrafi wieczorami uzupełniać raporty meczowe hamburskiej Oberligi.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.