Jak oryginalnie podejść do sportowej historii? „Lakers: Dynastia zwycięzców” to coś, co warto obejrzeć

Zobacz również:Zabawa w Disneylandzie wchodzi w fazę mistrzowską. Zapowiadamy i analizujemy pary w play-offach NBA
Winning Time The Rise of the Lakers Dynasty
fot. materiały prasowe

Szalone lata 80., Hollywood, „Showtime” Lakers, a to wszystko w całkiem poważnej produkcji? Popsuć można wszystko, jednak zmarnowania takiego potencjału fani NBA mogliby twórcom nie darować. Na szczęście do tego nie doszło. „Lakers: Dynastia zwycięzców” to serial nie tylko dla fanów jednej z dwóch najbadziej utytułowanych drużyn w historii NBA, a nawet nie tylko dla kibiców koszykówki – to po prostu bardzo dobra i oryginalna jak na sportowe warunki produkcja.

Gdy pojawiła się informacja, że HBO zamierza stworzyć serial o początku dynastii Los Angeles Lakers z lat 80., wielu ekspertów i odbiorców miało w głowie jedno – autorzy chcą wykorzystać „boom” na tego typu produkcje po ogromnym sukcesie „The Last Dance”, co z jednej strony nie było niczym dziwnym, a z drugiej rodziło ryzyko – jak to zrobić? Wzorowanie się na produkcji o ostatnim mistrzowskim sezonie Chicago Bulls byłoby opcją najłatwiejszą, jednak wtórną i być może przez to zniechęcającą. Zresztą każdy dokument o ekipie Magica Johnsona i Kareema Abdula-Jabbara byłby z marszu porównywany do tego z Jordanem, Pippenem, Rodmanem i całą resztą.

Dlatego też serial o Lakers dokumentem nie jest. To produkcja fabularna według scenariusza Maxa Borensteina, znanego z… filmów o Godzili i King Kongu. Poszczególne odcinki reżyserowali m.in. Jonah Hill czy Adam McKay, reżyser netfliksowego hitu „Nie patrz w górę” czy głośnego „Big Short”. Najciekawszy jest jednak nie sam fakt, że jest to serial fabularny, a to, w jaki sposób został stworzony.

Przede wszystkim w oczy rzuca się częste przełamywanie „czwartej ściany” przez główne postacie, co automatycznie łączy się z McKayem i jego „Big Shortem”. W jedynym reżyserowanym przez niego odcinku podobieństwa widać najwyraźniej – chociażby przez chwilowe wstrzymanie akcji, by któraś z postaci mogła wytłumaczyć, co aktualnie się dzieje (jednocześnie pomagając niekoszykarskim widzom). Ta konwencja utrzymuje się przez cały serial i działa znakomicie, dodając sporo do i tak oryginalnej produkcji.

Do tego wszystkiego autorzy korzystają nieco z „samograja” – klimat Los Angeles lat 80. jest niepowtarzalny i stworzony do pokazywania na dużym i małym ekranie. Połączenie tego ze sportem było opcją nieuniknioną, jeśli chciało się pokazać, czym tak naprawdę byli „Showtime” Lakers i jak bardzo odmienili nie tylko postrzeganie Lakers w Mieście Aniołów, ale też i całej koszykówki (do spółki z Boston Celtics i później Michaelem Jordanem) w Stanach Zjednoczonych. Nieprzypadkowo też w serialu pojawia się też postać Davida Sterna, który został w tamtym czasie komisarzem ligi. To on wyciągnął NBA z powrotem na marketingowy szczyt, korzystając ze wspomnianej rywalizacji Lakers vs. Celtics i potem Jordana.

Klimatu dodają tutaj filtry nałożone na niektóre kadry, mające przypominać jakość filmów z tamtego okresu, a świetną robotę wykonują aktorzy odgrywające główne role, nawet jeśli są one przerysowane – trochę lub nawet bardziej niż trochę. Legendzie NBA Jerry’emu Westowi do tego stopnia nie spodobał się „on sam” na ekranie, że zamierza nawet złożyć pozew przeciwko HBO.

Trzeba jednak pamiętać, że mimo wszystko jest to fikcja zaledwie oparta na faktach – dlatego też serialowy Magic Johnson zachowuje się jeszcze bardziej gwiazdorsko, niż by się wydawało, Kareem Abdul-Jabbar żyje w swoim duchowym świecie, Jerry Buss zbiera w sobie wszystkie cechy, jakie moglibyśmy przypisać biznesmenowi z Los Angeles, a Jerry West… jest znacznie bardziej uciążliwy, niż jego rzeczywisty odpowiednik. Wszystko jest wyolbrzymione i urasta do większej rangi niż powinno. W sumie tak jak to bywa w LA i Hollywood, a przecież o tym poniekąd jest ten serial.

W oglądaniu serialu przez polskiego widza może przeszkadzać tylko jedna rzecz, na którą akurat twórcy serialu wpływu nie mieli – tłumaczenie. Fanów NBA dość często mogą zaboleć oczy lub uszy i będą momenty (np. przetłumaczenie „front office” na „recepcję” czy „salad days”, oznaczające młodzieńczy czas, na… „dni sałatkowe”), że przewrócimy oczami, jednak to jeden z nielicznych mankamentów całej produkcji. Poza tym jest to naprawdę udany serial, oddający znakomicie klimat lat 80. i jeszcze lepiej wpisujący w ten klimat wbijających się do showbiznesu Lakers.

Fani Lakers powinni być zachwyceni, fani NBA – co najmniej zaintrygowani. A jeśli serial zobaczy ktoś, kto z koszykówką nie ma nic wspólnego, to i tak jest spora szansa, że cała produkcja się spodoba. To po prostu dobrze zrobiony i oryginalny serial. I czekamy na więcej.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uniwersalny jak scyzoryk. MMA, sporty amerykańskie, tenis, lekkoatletyka - to wszystko (i wiele więcej) nie sprawia mu kłopotów. Współtwórca audycji NFL PO GODZINACH.
Komentarze 0