Formuła się wyczerpała. Jaka przyszłość czeka mainstreamowy trap?

Zobacz również:Steez wraca z Audiencją do newonce.radio! My wybieramy nasze ulubione sample w trackach PRO8L3Mu
Migos
fot. Prince Williams/WireImage

Łatwo jest ferować wyroki na muzycznych gatunkach. Rock dawno umarł, prawdziwy hip-hop skończył się na Tupacu i Wu-Tang Clanie, dancehall to tylko z podziemia, a jedyne słuszne techno pochodzi z Berlina.

Nawet przy konsumpcji tak ogromnej liczby albumów - i nieustającym zalewie singli - trudno wyłapać komercyjne gatunki, które nieustannie by ewoluowały. Znany i lubiany mainstreamowy trap zapędził się jednak w kozi róg. Niezwykle trudno wskazać wydawnictwa, które wyjątkowo odświeżają formułę. Muzyków, którzy nie boją się eksperymentować z dźwiękami, strukturą kompozycji czy podejmowanymi tematami. Trap wypluwany hurtem z generatora to niestety najpopularniejszy trap.

Cierpią giganci, cierpią słuchacze

Ważne, żeby zgadzały się odtworzenia w serwisach streamingowych. Wiedzą coś o tym Quavo, Offset i Takeoff. Trio z Atlanty, które miało szansę zmienić wizerunek hip-hopu, bardzo szybko zaczęło zjadać własny ogon. Zaskakujący pierwszy Culture, fatalna dwójka i kulejąca, przeciągnięta trzecia część.

Niekwestionowany upadek Migosów to nie jedyny zwiastun końca pewnej ery. Coraz słabsze płyty Future’a, blokada Drake’a czy rozdrabnianie się Young Thuga. O ile pierwsi nigdy nie mieli do zaoferowania niczego wybitnego, tak po innych kamratach z Atlanty - i z Toronto - można spodziewać się więcej. Meathead ma w dyskografii rzeczy ponadczasowe - DS2 czy Hndrxx - ale ma też sporo nietrafionych pomysłów. Zagrane na jedno kopyto High Off Life, nieudane wspólne albumy z Lil Uzi Vertem, Juice WRLD-em i Young Thuggiem. O Thuggerze zawsze wypowiadam się w superlatywach, bo jak mało kto przesuwa granicę awangardy w trapie. Ale na co komu collabo z przemocowcem Chrisem Brownem? Niewypałem okazała się też druga część kompilacji Slime Language 2. Spadek formy czy zasłona dymna przed nadejściem kolejnego longplaya? Póki co, reakcja może być jedna: przeciągnięty ziew.

Wracając jeszcze do Migosów, których na łamach niuansa chwalił Paweł Klimczak. Po niesmaku, jaki zostawiła poprzednia odsłona serii, w wydawnictwie upatrywano szansę na rehabilitację, a przynajmniej sygnał sensownej formy. Ale czas oczekiwania się wydłużał, a temperatura wokół Migosów opadała coraz szybciej. Po pandemicznym roku wielu łatwo było zapomnieć, że chłopaki z Atlanty coś tam pichcą; grono cierpliwych topniało. Szczęśliwie, możemy już słuchać Culture III. I wiecie co? Szkoda, że Migos po drodze rozmienili się na drobne słabymi solówkami (poza Offsetem, Father Of Four to super płytka), coraz gorszymi featuringami i cyrkami w mediach społecznościowych (ekhem, Quavo). Bo Culture III godnie zamyka całą trylogię. Nie jest to tak mocny i celny strzał jak jedynka, ale wciąż mamy do czynienia z dobrym albumem, do którego wraca się z prawdziwą przyjemnością.

O ile z Pawłem często się zgadzam, tak w przypadku Culture III moje odczucia znalazły się na przeciwległym biegunie. Wymęczył mnie i wynudził ten album niemiłosiernie. I utwierdził w przekonaniu, że szkoda życia na płyty trwające grubo ponad godzinę. Z czego większość numerów to klasyczne fillery nie wnoszące nic nowego, ani nie dające przyjemności z odsłuchu. Wyjątkiem Picasso, gdzie Future - w kontrze do nierównej formy na niedawnych longplayach - notuje wybitną formę. Trapowy numer roku? Być może. Powyżej średniej wznosi się też Malibu z ciekawym bitem i featuringiem Polo G. Reszta do zapomnienia.

Przykłady można mnożyć. Współczesny trap został zdominowany przez poprawne lub do bólu wtórne brzmienia. To samo da się powiedzieć o nie najgorszym, ale monotonnym The Voice of the Heroes Lil Durka i Lil Baby’ego. Lil Yachty to ogromny niewypał, co doskonale słychać na Michigan Boy Boat. Gunna jest nierówny jak Piotr Zieliński w piłkarskiej kadrze. Potrafi rzucić nieprzyzwoicie bujającym bangerem i nagrać powtarzalny album. Podobny, haniebny sztandar dzierżą DaBaby i A Boogie wit da Hoodie. Ponad przeciętną wybijają się wystrzelony Lil Uzi Vert i czołowy hip-hopowy nihilista 21 Savage. Pytanie, kiedy skończy się im paliwo.

Światełkiem w tunelu jest kobieca dywizja. Saweetie, Doja Cat, Megan Thee Stallion, Flo Milli czy Cardi B potrafią w znakomite single. I znowu: gorzej, jeśli trzeba nagrać spójny i wyrównany longplay. Chociaż trzecia płyta Dojy Cat pokazuje, że raperka jest w świetnej formie. Planet Her to eklektyczny i skrajnie przebojowy materiał. Z tym że trapu słychać u niej tyle, co - hehe - kot napłakał. Artystka czerpie z całej palety gatunków, ale najwięcej u niej r'n'b, reggaetonu i popu opartego na elektronicznych bitach. Różnorodnością zachwycają też mniej popularne, ale rosnące w siłę Rico Nasty i BbyMutha. Bo właśnie odmienność stanowi największą zaletę niuskulowego rapu. A tego często ze świecą szukać u gigantów i gigantek branży. Tak czy inaczej, kobiece dokonania często są ciekawsze niż większości męskiej watahy trapowego środowiska.

Osobny akapit wypada poświęcić Drake’owi. Chociaż wystarczy napisać, że od czasu If You're Reading This It's Too Late - czyli sześciu (!) lat - nie pokazał nic odkrywczego. W ostatnich latach przyjemnie słuchało się tylko More Life i fragmentów zabójczo nierównego Views. Drizzy sam kopie sobie grób, wydając nieprzystające do reszty Scorpion, Care Package i Dark Lane Demo Tapes. Sądząc po przeciętności EP-ek Scary Hours ciężko uwierzyć, że Certified Lover Boy zmieni nadszarpnięty status szefa OVO Sound.

A jeśli kogoś zdziwił brak kontry w postaci Travisa Scotta - spieszę z tłumaczeniem. Cactus Jack w zasadzie nigdy nie kultywował brzmienia kojarzonego z generycznym trapem. Zawsze odważnie eksperymentował i otaczał się ludźmi, którzy dostarczali mu wielogatunkowych inspiracji. Takich, które wykraczały daleko poza horyzont większości raperów. Pisałem o tym w tekście z okazji 30. urodzin La Flame'a. Scott jest osobnym bytem, a jego wizjonerstwo wyprzedza konkurencję o lata świetlne. I jeśli spodziewać się muzycznej rewolucji, to właśnie z tego obozu.

Drill is the new trap

Drill narodził się w Chicago ponad dekadę temu. Niedługo później zawitał na Wyspy Brytyjskie, gdzie urósł do pokaźnych rozmiarów. Od pionierskich czasów Chief Keefa gatunek zdążył zalać większość międzynarodowej sceny. Dotarł również do Polski, a drillową stylistyką zajęli się u nas m.in. Żabson, Alberto, Miszel czy Sentino. W pewnym stopniu drill stał się nowym trapem. Mroczniejszym, groźniejszym i - co ma swoje wady i zalety - niekiedy prostszym odłamem niuskulowego rapu. Najciekawsze rzeczy dzieją się obecnie w UK, gdzie prym wiodą Digga D, Central Cee czy Dutchavelli. Elementy gatunku inkorporują do swojej twórczości AJ Tracey, Pa Salieu i Headie One, czyli muzycy o światowej rozpoznawalności.

Nadzieją amerykańskiego rapu był Pop Smoke, którego świetnie zapowiadająca się kariera została tragicznie przerwana w 2020 roku. Na tamtejszej scenie coraz bardziej ochoczo rozpychają się inni drillowcy z Brooklynu. Najjaśniej świeci Bizzy Banks mający szansę przejąć schedę po zastrzelonym Basharze Jacksonie. Debiutanckim mikstejpem GMTO Vol. 1 wyraźnie zaznaczył swoją obecność i zgłosił aspiracje do tronu. Czas na potwierdzenie formy kolejnymi wydawnictwami.

Nokturnowa estetyka przypadła też do gustu Fivio Foreignowi i Sheffowi G. Wszyscy wymienieni artyści byli zresztą w bliskich relacjach z zamordowanym Smoke’iem. Co może stanowić przeszkodę w dalszej ekspansji drillu? Podobne aspekty, jak w przypadku gatunku ze źródłem w Atlancie. Muzyczne ograniczenia, brak pomysłowości, wąskie horyzonty i powtarzalne schematy. Jeśli drill jest nowym trapem to raczej tylko na chwilę.

Czy to hip-hopy czy to post-trapy?

Żeby nie było, że tylko kręcę nosem. W szerokim ujęciu mainstreamowy trap może i nie daje wielkiej radości, może i frustruje oklepanymi patentami i muzycznymi ograniczeniami. Jest jednak pokaźna drużyna artystów, którzy pchają wózek z napisem rewolucja do przodu. Często w niszy, często na rubieżach mainstreamu, często niedocierający jeszcze do masowego odbiorcy. Nie dla nich szczyt list Billboardu, nie dla nich jednogłośny aplauz. To na szczęście nieistotne, bo dzięki tym twórcom muzyka trapowa nie znalazła się jeszcze w stanie agonalnym.

Pi’erre Bourne i Playboi Carti to duet magiczny niczym Kobe i Shaq ze złotego okresu Lakersów. Zarówno producent, jak i androgyniczny raper kompletnie zmienili myślenie o komercyjnym trapie. Zarówno w warstwie bitowej, która została wrzucona w ambientowe, niekiedy wręcz IDM-owe ramy, jak i w wokalnej ekspresji czy wizerunku.

O Die Lit pisaliśmy w trapowym przewodniku: Playboi Carti zaprzeczył tym debiutem stwierdzeniu, że godzinne płyty z około dwudziestoma numerami na trackliście są skazane na artystyczną porażkę. Rozciągnięte, nieciekawe, nudne, przeszarżowane. Żaden z tych epitetów nie pasuje do Die Lit, punktu zwrotnego w historii trapu i - biorąc pod uwagę XXI wiek - jednego z najważniejszych albumów w muzyce popularnej w ogóle. Producenckie opus magnum i wrota do sławy beatmakera Pi’erre’a Bourne’a oraz początek szału na queerowego, androgynicznego i przełamującego utarte schematy Cartiego. (...) Efemeryczna produkcja, chiptune’owe ornamenty i kodeinowa atmosfera spowodowały, że debiut Cartiego brzmiał odświeżająco i nieporównywalnie z niczym innym.

Kiedy wszyscy spodziewali się rozwinięcia tematu na follow-upie, Carti znowu zaskoczył i rozsierdził nawet najwierniejszych fanów. Reprezentant Atlanty to jedna z niewątpliwych ikon stylu, ale też gość, któremu kocopoły wygłaszane przy użyciu drażniącego baby voice’u czy hurtowe ad-liby raczej nie zapewniłyby miejsca w szeregach Mensy. Tymczasem to właśnie on – razem z Kanye Westem w charakterze producenta wykonawczego – wyprowadził sztandar światowego trapu, tworząc polaryzujące arcydzieło przyszłości. Whole Lotta Red jest tym dla rapu, czym wcześniej był Yeezus. Tym, czym dla telewizji był ostatni sezon Twin Peaks, a dla rocka - Metal Machine Music. Albo nie. Historia oceni. Tak pisał o płycie Marek Fall. Whole Lotta Red może się podobać lub nie, ale wnosi trap na wyżyny awangardy i innowacyjności.

Trapową formułę odświeża też kuzyn Kendricka Lamara. Mowa o penerskim stylo Baby’ego Keema. Przesterowane produkcje, w które ochoczo wplata przebojowe refreny czy gitarowe fragmenty. Podobnie jak auto-tune’owy, zwariowany rap Duwap Kaine’a czy absolutnie świeże podejście Drakeo the Rulera, który został ochrzczony najbardziej oryginalnym stylistycznie raperem z Zachodniego Wybrzeża od dekad, ale fenomenu Thank You for Using GTL nie sposób ograniczać wyłącznie do unikalności warstwy technicznej czy literackiej. Nadzieję na trapową rewitalizację niosą też 19-letni newcomer SoFaygo i - posiadający nieco dłuższy staż - Young Nudy. Pierwszego publicznie propsuje Travis Scott. Drugi to kuzyn 21 Savage'a. Obaj korzystają z usług producentów z otwartymi głowami balansując na granicy mainstreamowej przebojowości i hip-hopowej osobliwości.

Melancholia w popowym wydaniu

Jeszcze innym kierunkiem, którym od pewnego czasu podąża trap, jest zmiękczenie brzmienia. Stoi za tym nowa fala młodych raperów. Polo G, Lil Tjay, Rod Wave czy 24kGoldn dość umiejętnie łączą melancholię, hedonizm i uliczną dekadencję ze skrajnie popowymi numerami. Notują miliardy odtworzeń i dobijają do podium Billboardu stojąc za sterami pędzącego hype trainu. W większości przypadków popularność idzie w parze z muzyczną jakością. Dwa pierwsze longplaye Polo G były niezwykle solidnym odświeżeniem formatu. Trzeci miejscami trafia na mielizny, ale wciąż zadowala.

Podobną ścieżką kroczy Roddy Ricch. Please Excuse Me for Being Antisocial został najdłużej utrzymującym się debiutanckim rap albumem na szczycie Billboard 200 od 2003 roku. Czyli od Get Rich Or Die Tryin' 50 Centa. Można mówić, że 22-latek naśladuje Thuggera i Drake’a, ale robi to w autorski sposób. Z ciekawymi bitami i zapadającymi w pamięć harmoniami. Największe atuty młodziaka z Compton to oryginalne flow, solidne umiejętności wokalne i wyczucie melodii. Jeśli ktoś miałby przejąć schedę po ustępujących powoli weteranach komercyjnego rapu, to właśnie wymienieni w tym akapicie wykonawcy. Prove me wrong.

Wspomniany 24kGoldn nieco odstaje poziomem artystycznym, ale nie można mu - lub jego ghostwriterom - odmówić nosa do komponowania earwormów. W końcu nie wszystko musi być wypełnione świadomym przekazem i życiowymi rozkminami na poziomie świadomego hip-hopu sprzed dekad. Rozchodzi się o przyjemność ze słuchania. Póki co, popowy rap spełnia swoją funkcję i stanowi siłę, która szturmem przejmuje listy przebojów. Muzyka, która z definicji jest crowd-pleaserem nie może jednak zbyt szybko osiadać na laurach. W przeciwnym razie spotka ją los podobny do trapu odrysowywanego od kalki.

Odsiać nudę, wypełniacze i powtarzalność, a być może z tej mąki będzie pożywny chleb. Niezależnie czy mówimy o nowej fali drillu, trapowych eksperymentach czy tiktokowych viralach. W tym wszystkim trzeba pamiętać, że często mowa o artystach dopiero debiutujących na międzynarodowej scenie. Niektórzy mają jeszcze mleko pod nosem, nagrali przyzwoite debiuty, a przyszłość pokaże, czy skończy się na one hit wonders czy na widowiskowych karierach. I jak to wpłynie na jakość trapowego fenomenu.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz i deputy content director newonce. Prowadzi autorskie audycje „Vibe Check” i „Na czilu” w newonce.radio. W przeszłości był hostem audycji „Status”, „Daj Wariata” czy „Strzałką chodzisz, spacją skaczesz”. Jest współautorem projektu kolekcje. Najbardziej jara go to, co odkrywcze i świeże – czy w muzyce, czy w popkulturze, czy w gamingu.