„Diuna” nie mogła się udać, a jednak się udała. Choć pozostawia pewien niedosyt (WRAŻENIA NA GORĄCO)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
Dune
Warner Bros. Pictures

W latach siedemdziesiątych opętany wizją ekranizacji fantastycznonaukowej epopei Franka Herberta był Alejandro Jodorowsky. Zdążył nawet zaprosić do współpracy Orsona Wellesa i Salvadora Dalego oraz zamówić soundtrack u Pink Floydów. Ostatecznie jednak szansę nakręcenia Diuny otrzymał David Lynch i poniósł klęskę, która nadal go prześladuje. Ucieszyłem się, że to gówniana produkcja, a równocześnie zrozumiałem, że nikt nie podoła temu zadaniu, przyznał szczerze po latach... Jodorowsky.

Z ciężarem tego mitu mierzy się Denis Villeneuve, który niejako wyrósł na specjalistę od niewykonalnych misji w Fabryce Snów za sprawą kontynuacji Łowcy androidów. - Byłem pod wrażeniem tego, co zrobił Lynch, ale nie traktowałem jego adaptacji jako wzoru. Mój film nie będzie miał z nią nic wspólnego. Wróciłem do wyobrażeń, które towarzyszyły mi po lekturze - zapowiadał w 2017 roku.

Największą zasługą reżysera wydaje się to, że - jak celnie odnotował Łukasz Muszyński z Filmwebu - poszedł za radą jednego z bohaterów książki, który przekonywał, że pierwszy krok do ominięcia pułapki to uświadomienie sobie, gdzie ona jest.

Na polecenie Padyszacha Imperatora ród Atrydów przejmuje we władanie Arrakis od wrogich sobie Harkonnenów, którzy dotąd prowadzili tam grabieżczą eksploatację. Jedynie na tej pustynnej planecie, zwanej także Diuną, występuje przyprawa - psychoaktywna substancja, stymulująca umysł i zapewniająca długowieczność. Jej wydobycie może być źródłem niebywałego bogactwa dla księcia Leto, ale przekazanie lenna to w rzeczywistości spisek. I tutaj - cały w filtraku - wchodzi dziedzic tronu, Paul Atryda.

Na poziomie naskórkowym Kroniki Diuny są źródłem spektakularnej przygody w stylistyce science fiction. Ale przekminy Franka Herberta sięgały znacznie dalej. On pisał o widmie katastrofy klimatycznej i postkolonialnym wyzysku. Jego wyobraźnię napędzały doświadczenia prezydentury Kennedy'ego, któremu nie mógł wybaczyć zaangażowania Stanów Zjednoczonych w wojnę wietnamską. I Nixona, którego cenił za lekcję nieufności wobec władzy. Sieć politycznych intryg została więc przez Herberta utkana z niebywałą prezycją. Co na to Villeneuve? Wziął zniuansowany scenariusz, zdroworozsądkowo podzielił go na dwie części i zrobił widowisko. Tylko tyle, czy aż tyle?

Historia pokazała, że złożony świat przedstawiony i rozległe pole interpretacyjne to w przypadku Diuny pułapka dla filmowców. Prozę Herberta można było potraktować jako komentarz do rzeczywistości, gdy klimatolodzy ostrzegają, że zaraz będziemy tu mieli Arrakis na żywo, ale Villeneuve wybrał inną drogą. Uciekł od meandrów literackiego pierwowzoru i zsyntezował cały background tak, żeby był możliwie najbardziej przejrzysty bez sięgania po przypisy. W ten sposób Diuna w jego wersji utraciła pierwotną głębię i stała się blockbusterem z mesjańską figurą w centralnym punkcie. Bo Paul pełni w tej opowieści rolę Luke'a Skywalkera, który musiał wejść na najwyższy poziom świadomości, żeby zmierzyć się z przeznaczeniem. I nie uniknął przy tym kuszenia przez ciemną stronę mocy.

Kino reżysera Blade Runner 2049 zawsze postrzegałem jako kościół bez Boga, gdzie rozmach i wizjonerskie pomysły nie zawsze rekompensują emocjonalne braki czy papierowe motywacje. I Diuna to mógł być podobny przypadek, firmowany tym razem przez Timothéego Chalameta, który jest równie drewniany, co Ryan Gosling jako android. Ale podejście lite do oryginału zastosowane przez kanadyjskiego reżysera i scenarzystę okazuje się wystarczające w swojej czytelności, gdy cała wizja zapiera dech w piersiach. Sceny z Bene Gesserit, fremeńscy wojownicy wyłaniający się z piasków, monumentalne czerwie - nie sposób oderwać wzroku od tych obrazów. Nie chodzi zresztą wyłącznie o aspekt wizualny. Jeżeli w recenzji Nie czas umierać dissowałem patetyczne wyrobnictwo Hansa Zimmera, należy tym razem zwrócić mu honor za retrofuturystyczne eksperymenty, bliskowschodnie inspiracje, nieoczywiste wykorzystanie chórów. Jest w tym wszystkim mrok i mistyka. Przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe w Hollywood.

Konfrontacja z ideałem - wizualizowanym od dekad - mogła wydawać się skazana na porażkę, a jednak Villeneuve udźwignął presję, dostarczając po prostu kino rozrywkowe najwyższych lotów. To może być Imperium kontratakuje dla naszego pokolenia.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Senior editor w newonce.net. Jest związany z redakcją od 2015 roku i będzie stał na jej straży do samego końca – swojego lub jej. Na antenie newonce.radio usłyszycie go w autorskiej audycji „The Fall”, ale też w "Bolesnych Porankach". Ma na koncie publikacje w m.in. „Machinie”, „Dzienniku”, „K Magu”,„Exklusivie” i na Onecie.