Ciasne podwórka i galicyjska tradycja. Dlaczego polska tiki-taka to krakowska piłka

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Wisła Kraków - Cracovia
Jakub Gruca/400 mm

Ani Wisła, ani Cracovia już tak nie grają. Ale po krakowskich podwórkach i trybunach wciąż krąży pragnienie, by tak grały. Podaniami, technicznie, dominująco. Po prostu po krakowsku. Bo gdyby spolszczyć hiszpańskie określenie „tiki-taka”, wyszłaby „krakowska piłka”.

Idealny gol z mojego podwórka na pewno padłby po kontrataku. Ja mocno do Darka, Darek do Krzyśka, a Krzysiek w okienko (zawsze tam mierzył). Trzy dotknięcia. Pięć sekund od przechwytu. Wszyscy tak graliśmy. Polska też. Kiedy za Adama Nawałki miała moment, w którym zaczynała grać pozycyjnie, mówiliśmy z Arkiem, że niby fajnie, ale nie ma to, jak stara, dawna "konterka". Już na studiach poszliśmy kiedyś zagrać na orliku. Tamci byli trochę młodsi od nas. Krótko wyprowadzali piłkę od bramkarza. Podawali między sobą na własnej połowie. A nam się nudziło. Tak się nie gra w piłkę.

WYCHOWANI NA MOURINHO

Wtedy myślałem, że to kwestia pokoleniowa. My wychowaliśmy się na Grecji i Porto 2004. W czasach, gdy Mourinho rządził światem. Oni byli już z ery Barcelony Guardioli. Po paru latach od tamtego meczu myślę, że to mogła być kwestia podwórka. Moje było w Bielsku. A ten orlik był koło Cmentarza Rakowickiego. W sercu Krakowa. A dziś już wiem, że krakowskie podwórka są inne. Tak, jak i krakowskie trybuny. To, co w Bielsku, uchodziło za największy kunszt, w Krakowie nie przynosi pełnej radości. To, czym w Krakowie się zachwycają, w Bielsku wywołuje gwizdy („no, graj do przodu!”). Po pierwszych drużynach Wisły i Cracovii już tego nie widać. Zanikło przy tych wszystkich zmianach trenerów i koncepcji oraz w pogoni za wynikiem. Lecz nad trybunami obu stadionów duch krakowskiej piłki wciąż się unosi. Jako tęsknota za gdzieś utraconym wzorcem.

ODPOWIEDNIK TIKI-TAKI

„Wisła Kraków w sumie lubi Cracovię, ale nie wie jak zagadać” – napisano kiedyś na jednym z krakowskich murów, nawiązując do łódzkiej akcji kulturalnego dogryzania sobie. Aż tak ciepłych uczuć raczej między nimi nie ma. Jednak faktem jest, że kibice obu klubów wychowali się na tych samych osiedlach, grali w piłkę na tych samych podwórkach i chodzili razem do szkół. Pewnie dlatego mają wpojone to samo przekonanie o tym, jak powinno się grać w piłkę. W polskim słowniku piłkarskim jest już trochę wymierające określenie „krakowska piłka”, czyli lokalny odpowiednik hiszpańskiej tiki-taki. Ma to być futbol oparty na dużej liczbie krótkich podań wykonywanych po ziemi. Zorientowany na posiadanie piłki i przeprowadzanie ataków pozycyjnych. Ani Wisła, ani Cracovia tak nie grają, ale ich fani wciąż mają silnie wpojone te ideały.

TĘSKNOTA PASÓW

Najlepiej wspominana przez kibiców Pasów współczesna drużyna ich klubu to zazwyczaj ta prowadzona przez Wojciecha Stawowego, zresztą byłego trenera juniorów Wisły i oparta w sporej części na jej wychowankach. Awans do europejskich pucharów wspominany z cieplejszymi uczuciami to raczej ten za Jacka Zielińskiego, gdy Cracovia prezentowała ofensywny, radosny futbol, niż te za Michała Probierza, kiedy była tylko zorientowana na wynik. Ta tęsknota za stylem to zresztą jeden z powodów, dla których Probierz, mimo wyników, jest przez kibiców Cracovii szanowany, ale raczej niekochany. Bo jego do bólu pragmatyczne podejście kłóci się z noszonym przez wielu przekonaniem o tym, jak Cracovia „powinna” grać, a jak „nie wypada”.

WISŁA TO WISŁA

Ale czy Wisła jest w tej kwestii inna? Ilekroć pojawiał się w tym klubie trener ze stricte defensywnym nastawieniem, tylekroć szybko wpadał w problemy. Nawet jeśli broniły go wyniki. Nawet we współczesnych czasach, kiedy Wisła nie była już potęgą, kiedy jakiś Kiko Ramirez próbował wprowadzać antyfutbol, piłkarze, zwłaszcza przesiąknięci klubem, którzy spędzili w nim wiele lat, podkreślali, że to nie może być rozwiązanie docelowe, bo „Wisła to Wisła”. Ma grać, dominować, a nie biegać za piłką, przesuwać i strzelać ze stałych fragmentów gry.

UJMA NA HONORZE

Podwórko Bartosza Karcza, dziennikarza „Gazety Krakowskiej” było w Krakowie. I on też dopiero na studiach przeżył na boisku zderzenie kulturowe. Tylko on na tym moim „Orliku przy Rakowickim” stał dwadzieścia lat wcześniej. I po innej stronie niż ja. – Tu grało się podaniami. Tak po prostu uczono w Krakowie grać w piłkę. To było tak naturalne, że nikt nawet nie zwracał na to specjalnie uwagi. Do mnie dotarło to dopiero na studiach, gdy w uczelnianym AZS-ie spotkałem się z chłopakami z różnych stron. I w głowie mi się nie mieściło, że oni chcieli grać długą piłką z obrony do ataku. Dla nas, chłopaków z Krakowa, to była wprost ujma na honorze, żeby tak lagować – opowiada.

MIEJSCOWA TRADYCJA

Zarówno mój, jak i jego, to jednak tylko dowody anegdotyczne. Podciąganie dwóch epizodów pod regułę. Tyle że epizodów jest więcej niż dwa. Jest ich na tyle dużo, z na tyle różnych czasów i różnych podwórek, by sądzić, że granie krótkimi podaniami jest tak samo krakowskie, jak „idze-idze bajoku”. Jasne, że już niewielu tak mówi. Ale jednak jest to gdzieś zakorzenione w lokalnej tradycji. I prawie każdy stąd zna kogoś, kto tak mówił. – Zacząłem trenować w Wiśle w latach 80. – wspomina Łukasz Surma, rekordzista ekstraklasy pod względem liczby występów, obecnie trener Garbarni Kraków. – Mówiło się wtedy, że w latach 70. Wisła grała taką piłkę wielopodaniową, kombinacyjną. Powtarzało się nam, że na Śląsku i w innych regionach Polski, gra się inaczej. Szybciej, bardziej bezpośrednio – mówi.

surma.jpg
Łukasz Surma. fot BARTEK ZIÓŁKOWSKI/400mm.pl

TEORIE PODWÓRKA

W wielu krajach istnieją teorie o wpływie podwórka, na którym piłkarze się wychowują, na ich późniejszy styl gry. Barwnie opisywał je kiedyś Rafał Stec w tekście „Niechciany geniusz futbolu”, poświęconym Juanowi Romanowi Riquelme. „Jeśli środkowy napastnik grał jako brzdąc w miejscu bardziej szerokim niż długim — bo takie miał podwórko — to nabierał skłonności do zbiegania na skrzydła i dośrodkowywania. A jeśli grał na placu o kształcie korytarza, to i w dorosłym życiu będzie go ograniczał nawyk oczekiwania na piłkę w polu karnym. [...]. Kto miał szczęście od zawsze grać na miękkiej nawierzchni, ten chętniej będzie sięgał piłkę głową w sytuacjach ekstremalnych (choćby strzelając tzw. szczupakiem) lub uderzał ją z powietrza po akrobatycznych wygibasach, bo zakodował sobie, że upadek nie grozi połamaniem kości. A kto zaczynał od futsalu, będzie zwrotniejszy i zręczniejszy w grze na małej przestrzeni, ale niekoniecznie polubi podania na wolne pole, po których zmusza się go jeszcze do kilkudziesięciometrowego sprintu.” – pisał w „Gazecie Wyborczej”. W tego rodzaju teoriach lubują się szczególnie Holendrzy. David Winner w książce „Brilliant orange” tłumaczył zafiksowanie tego piłkarskiego narodu na panowaniu nad boiskową przestrzenią, tym, że przestrzeń jest w Holandii czymś deficytowym. Właściwie każdy kawałek lądu trzeba tam było wyrwać naturze.

CIASNOTA CENTRUM

Kraków też ma swoją teorię podwórka. Surma wiąże miejscowy styl z ciasnotą miasta, zwłaszcza jego centrum. Na początku XX wieku, zamieszkany przez blisko sto tysięcy osób ośrodek miał tylko pięć kilometrów kwadratowych powierzchni. Później systematycznie się rozlewał, ale jego środek pod tym względem wiele się nie zmienił. – Krakowskie podwórka były bardzo małe. To ciasne miasto. Chłopcy wynajdowali skwerki wszędzie. Grali w nich dwóch na dwóch, maksymalnie trzech na trzech. Na granie pięciu na pięciu nie było miejsca. Nawet parki w mieście są bardzo małe. Ja grałem zwykle w Parku Krakowskim, gdzie dało się zwykle grać maksymalnie trzech na trzech. Tam nauczyłem się kiwać, grać na małej przestrzeni, z klepki. Byliśmy do tego zmuszeni. Nie było jak grać na kilkadziesiąt metrów do przodu – podkreśla.

Z POKOLENIA NA POKOLENIE

Gdy jako dziesięciolatek trafił do klubu, spotkał to samo. Wszak jego trenerami młodzieży byli dawni piłkarze Wisły, którzy przekazywali kolejnym pokoleniom granie krótkimi podaniami. Czyli „po krakowsku”. – Klub oddychał wtedy tradycją. Takie nazwiska jak Lucjan Franczak, Adam Grabka, Stanisław Chemicz czy Hubert Skupnik, wpajały młodym, że tak należy grać. Trener Skupnik był wyśmienitym dryblerem. Świetnie radził sobie w tłoku i później kultywował te tradycje – opowiada Surma.

IDEALIŚCI Z KRAKOWA

To nie była jednak ani tylko tradycja Wisły, ani Cracovii, lecz coś wspólnego dla całego miasta. Nie ma przypadku w tym, że dwaj polscy trenerzy, którzy współcześnie najbardziej słyną z przywiązania do posiadania piłki, pochodzą właśnie z Krakowa. Wojciech Stawowy zaczynał w Wiśle, ale największe sukcesy odniósł z Pasami. Kazimierz Moskal to legenda Białej Gwiazdy. Krzysztof Przytuła, dyrektor sportowy, który najpierw jednego, a później drugiego, zatrudnił w ŁKS-ie, też pochodzi z Krakowa. Przywiązanie do takiej piłki jest w ludziach wychowanych w tym mieście powszechne. – W DNA Cracovii od lat było stawianie na technikę i kreatywność. Zmieniali się trenerzy i zawodnicy, ale to oczekiwanie ładnej gry było odciśniętym na klubie piętnem. To zakorzenione w ten region. W innych klubach często spotykałem się z innym pomysłem na grę. Przestroić to na moją filozofię, było trochę trudniej niż w Krakowie, gdzie przychodziło to naturalnie – opisuje Stawowy.

stawowyglowne.jpg
Marian Zubrzycki/ 400mm.pl

KRAKOWSKA SZKOŁA HUTY

Robert Kasperczyk wychował się w Nowej Hucie, gdzie o ciasnocie podwórek, jak w środku miasta, nie może być mowy. A jednak w Hutniku szkoliło się wedle tych samych wzorców. – Odczułem potworną różnicę, gdy przez dwa lata odrabiałem służbę wojskową w Kielcach, grając w Błękitnych. Zastałem tam zupełnie inne pryncypia gry, inny model treningów, inne szkolenie. Na zajęciach było zawsze dużo motoryki i ćwiczeń fizycznych. Trudno było mówić o krakowskiej piłce, bo czucie piłki na przełomie stycznia i lutego mieliśmy bardzo mizerne. Chyba że lekarskiej – śmieje się dzisiejszy koordynator szkolenia młodzieży w Cracovii. – Po powrocie do Hutnika bardzo szybko mnie „wyprostowano”. Te gry popularnie nazywane „dziadkiem”, w Kielcach były dużo większe niż w Hutniku. W Krakowie grało się na tak małej przestrzeni, że przez pierwsze tygodnie treningów nie wiedziałem, o co chodzi. Ciężko mi było wyjść ze środka. Szukanie takiej małej gry nosimy wszyscy w sobie od dziecka. Także dlatego, gdy byłem młodym piłkarzem, zawodnicy z Krakowa, którzy szli do śląskich drużyn, nie do końca się tam sprawdzali – opowiada.

RÓŻNICE W SZKOLENIU

Te różnice są dziś odczuwalne znacznie słabiej, ale nie zanikły całkowicie. – Po wielu chłopcach, których sprowadzamy do grup młodzieżowych, widzimy, że mają inne DNA. Z klubów, w których uczyli się grać, wynieśli inne wartości. Kiedy byłem trampkarzem, juniorem, cały czas operowaliśmy na małej przestrzeni, a trenerzy wpajali nam dużą liczbę podań i gry na utrzymanie się przy piłce – wspomina. Gdy po zakończeniu kariery pracował jako trener ligowy, on akurat wybrał dostosowywanie się do lokalnego otoczenia. – Nie podchodziłem do gry na posiadanie piłki z aż takim zacięciem, gdy widziałem, że to nie zdaje egzaminu. Może dlatego, że pracowałem w kilku klubach II-ligowych, gdzie preferowano bardziej siłowy styl gry, oparty na kontrze. Im szybciej zawodnicy znajdowali się pod bramką, tym lepiej. Żeby grać po krakowsku, trzeba mieć graczy bardzo dobrze wyszkolonych od strony technicznej – zaznacza.

Pilka nozna. PKO Ekstraklasa. Cracovia Krakow - Rakow Czestochowa. 08.12.2019
KRAKOW 08.12.2019

POWRÓT DO ADAMA I EWY

Skoro już wiadomo, że tak jest i faktycznie w krakowskich klubach szczególnie pielęgnowało się ten rodzaj gry, warto jeszcze zadać pytanie dlaczego. Wszyscy rozmówcy używają sformułowania, że tak się w Krakowie grało „od zawsze”. Jednak co konkretnie to oznacza? Trop podsuwa Kasperczyk. – Mówi się na to krakowskie granie, ale tak naprawdę powinno się mówić galicyjskie. My się tego nauczyliśmy od Austriaków – podkreśla. W tym momencie trzeba zacząć wędrówkę z ciasnych krakowskich podwórek do czasów Adama i Ewy. Czyli do pierwszych meczów, jakie rozegrano w historii piłki nożnej. Starć angielsko-szkockich na początku drugiej połowy XIX wieku.

SZKOŁA SZKOCKA

Stefan Szczepłek w „Mojej historii futbolu” różnic w stylu gry obu ludów doszukiwał się w podłożu, na którym najczęściej grały w pionierskich latach futbolu. Anglicy, kopiący na zmoczonych, błotnistych nawierzchniach, musieli częściej unosić piłkę i grać dłuższym podaniem. Szkoci, którzy nierzadko grali na zmrożonych boiskach, częściej wymieniali podania. To stworzyło szkołę angielską i szkocką, które później rozpierzchły się po świecie, demonstrując innym nacjom, o co chodzi w tej grze. Zależnie od tego, kto dokąd dotarł, w danych regionach grało się na inne sposoby. Choćby w Niemczech na południu grało się zawsze bardziej techniczną piłkę, w odróżnieniu od twardej, fizycznej pruskiej gry.

SZKOCKIE AUSTRO-WĘGRY

Do Austro-Węgier dotarła szkoła szkocka w osobie Jimmy’ego Hogana. Gusztav Sebes, trener legendarnej węgierskiej złotej jedenastki, mówił w latach 50. „Graliśmy taką piłkę, jakiej nauczył nas Hogan. Spisując historię piłki nożnej na Węgrzech, jego nazwisko powinniśmy wygrawerować złotymi literami” – mówił w cytacie przywoływanym przez Jonathana Wilsona w „Odwróconej piramidzie”. W 1912 roku Hogan poznał się z Hugonem Meislem, szefem austriackiej federacji, który zatrudnił go, by pracował z reprezentacją oraz najlepszymi klubami Austrii. „Obaj byli zdania, że to piłka powinna wykonywać większość pracy na boisku, że szybkie kombinacyjne podania powinny przeważać nad dryblingiem. Był przekonany, że mecze wygrywa ten, kto dłużej utrzymuje się przy piłce” – przytaczał Wilson, który określał austriacki futbol tamtych czasów jako „lekki i przyjemny”.

WIEDEŃSKIE NAUKI

Kiedy Hogan przyjeżdżał do Wiednia, Wisła i Cracovia funkcjonowały nie w granicach Polski, lecz Austro-Węgier. Anglik irlandzkiego pochodzenia uczył gry w piłkę miejscowych, wpływając na ich sposób postrzegania piłki. Józef Kałuża, w artykule z 1931 roku, dostępnym na stronie historiawisly.pl, opisywał znaczenie kontaktów zagranicznych dla stylu krakowskich drużyn. „Pozbyto się dzikiej bieganiny gromadą za piłką na rzecz rozumnej gry, z czego wynikła tzw. kombinacja w grze, która staje się następnie podkładem tzw. szkoły krakowskiej” – pisał były selekcjoner reprezentacji Polski. O Wiśle prowadzonej przez Węgra Imrego Schlossera lwowski „Sport” pisał, że nabyła cech „wiedeńskich”. „Jej ataki nie są zbyt szybkie, napad zwleka ze strzałem, czekając na pewną sytuację”. Z kolei już w 1912 roku Danziger Neuste Nachrichten opisywało Wisłę, która gościła w Gdańsku, jako drużynę z „wiedeńskiej szkoły”: „Piłka krąży od jednego zawodnika do drugiego, kombinacje odbywają się aż do linii bramkowej, podczas gdy nasi napastnicy już dawno by strzelali „– pisali dziennikarze.

POWOJENNE WPŁYWY

Kim dla Wisły był Schlosser, dla Cracovii stał się zatrudniony w 1912 roku Frantisek Kożeluch oraz jego węgierski następca Imre Pozsony. „Podawanie, passing jest duszą gry” – mówił, cytowany przez Stanisława Mielecha w książce „50 lat KS Cracovia”. Mistrzowską Garbarnię z 1931 roku prowadził z kolei Węgier Karl Jiszda. Także więc nawet po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, wpływy węgierskie, austriackie i czeskie, czyli w dalszej linii wpływy Jimmy’ego Hogana, nadal były w Krakowie bardzo silne. Przez dekady zdążyły się rozlać po całej Polsce, a w Wiśle i Cracovii osłabły, co sprawia, że w odniesieniu do pierwszych drużyn trudno dziś mówić o krakowskiej piłce. Jednak czasem, w szczególnie rześkie dni, da się jeszcze spotkać ducha Jimmy’ego Hogana, pędzącego alejami z orlika przy Cmentarzu Rakowickim na trybuny krakowskich stadionów.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.