CENTROSTRZAŁ #33. Rzecz o pokorze. Dlaczego Wisła Kraków spadła z ligi

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
ekstraklasa
Adam Starszyński/Pressfocus

Jeśli był jakiś powód, dla którego całkiem sporo osób w Polsce jednak ucieszył spadek Wisły, to nie jakieś zaszłości kibicowskie czy radość z nieszczęścia wielkiej firmy, lecz to bijące z Krakowa niczym nieuzasadnione przekonanie o własnej wielkości. Największym rywalem Wisły w I lidze będzie ona sama.

Miałem szczęście w tamto styczniowe przedpołudnie być w samym centrum wydarzeń piłkarskiej Polski. Za chwilę mieliśmy wejść na antenę TVP Sport w programie "Stan Futbolu", gdy do pomieszczenia wpadł zziajany Jarosław Królewski. Przekazał prowadzącemu program Krzysztofowi Stanowskiemu, że ma coś do ogłoszenia i chciałby otrzymać pierwsze pytanie. Siedziałem obok niego, gdy ogłaszał całej Polsce, że on, Jakub Błaszczykowski i Tomasz Jażdżyński (wtedy jeszcze niewymieniony z nazwiska) zrzucą się, by uratować Wisłę przed upadkiem. Nie zapałaliśmy wtedy do siebie sympatią od pierwszego wejrzenia, bo rozjechaliśmy się z nastrojami. Dla Królewskiego wszystko było proste, zerojedynkowe (binarne), nie widział problemu, którego nie da się rozwiązać. Ja, oszukiwany przez lata przez jego poprzedników we władzach Wisły, widziałem wtedy głównie trudności, kłopoty i znaki zapytania. Nie wstrzeliłem się też w nastrój społeczności Wisły, wtedy ogarniętej przez radosny entuzjazm. Może dlatego, że nie tak wyobrażałem sobie wychodzenie Wisły z problemów. Jeśli widziałem dla niej wtedy jakiś ratunek, to w całkowitej zmianie perspektywy. W spokornieniu. Zaakceptowaniu niższego miejsca w łańcuchu pokarmowym. W cieszeniu się z każdego punkciku i marzeniu o utrzymaniu się w lidze najmniejszym kosztem. Coś jak tegoroczna Stal Mielec. Uważałem, że to najwyższy czas, by Wisła stała się mentalnym Podbeskidziem i jej najradośniejszą piosenką stało się "Nigdy nie spadnie". A Królewski przemawiał w sposób, w jaki żaden działacz Podbeskidzia nigdy nie przemawiał.

Dopiero z czasem zrozumiałem, że to Królewski miał wtedy rację. Moja Balcerowiczowska polityka nie porwałaby tłumów. W nikim nie wywołałaby entuzjazmu. A Wisłę mógł wtedy ocalić tylko entuzjazm tłumów, który Królewski, wraz z Błaszczykowskim i Jażdżyńskim potrafili wyzwolić. Warto o tym pamiętać szczególnie dzisiaj: wtedy spadek Wisły oznaczałby koniec klubu. Dziś spadek Wisły oznacza tylko spadek Wisły. Cokolwiek się o trio powie, tego, że ocalili Wisłę i zrobili z niej normalny klub, który czasem może spaść z ligi i nie oznacza to dla niego końca świata, nikt im nigdy nie odbierze.

Ale jak często bywa w takich przypadkach: ci, którzy zbudowali coś wielkiego, później ciągną to też na dno, przegapiając moment, w którym przestają być wartością dodaną, a stają się balastem. Moja wizja pokornego wychodzenia z problemów była zła na styczeń 2019, ale w którymś momencie trzeba było jednak wrócić do tematu pokory. Nie chcę dziś odtwarzać całej drogi Wisły Kraków do I ligi, bo nadal nie wiem, gdzie taką opowieść należałoby zacząć. Czy w czasach ostatniego mistrzostwa za czasów Bogusława Cupiała i przegranej walki o Ligę Mistrzów, z której klub wychodził jeszcze wiele lat, czy w czasach Sharksów, którzy przejęli klub na kilka lat, by go okradać, czy w czasach Piotra Obidzińskiego, Macieja Stolarczyka, Petera Hyballi, Tomasza Pasiecznego, Adriana Guli, czy może Jerzego Brzęczka. Albo w ogóle poopowiadać o nagromadzeniu pecha, o niesprzyjających splotach okoliczności, o błędach sędziowskich. Każdą taką opowieść można by posnuć tak, by brzmiała wiarygodnie. Bo każdy z tych czynników przyczynił się do katastrofy. Ale ja wybieram tylko opowieść o pokorze.

FUTBOL A POKORA

Jeden z najbardziej wyświechtanych piłkarskich frazesów mówi, że futbol uczy pokory, co zwykle nie jest prawdą, bo świat futbolu jest pełen ludzi o wielkim ego i przekonaniu, że są nieomylni i najlepsi na świecie. Naprawdę pokornych ludzi niewielu w nim spotkałem. Ale wybitnie było to widać właśnie w przypadku Wisły ostatnich trzech lat. W wyniku akcji ratunkowej w klubie pojawiła się mieszanka postaci z zupełnie różnych światów, które dzieliło wszystko, oprócz przekonania, że wszystko wiedzą najlepiej. Ci ludzie pojawili się w polskiej piłce, by urządzić ją inaczej. Zorganizować tak, jak się powinno. Nie przyszli uczyć się futbolu. Przyszli go nauczać. W końcu każdy odniósł w życiu potężny sukces.

Wisła Kraków
Krzysztof Porębski

MISTRZ Z WIELKIEGO ŚWIATA

Jakub Błaszczykowski osiągnął w sporcie poziom mistrzowski. Przebił się z absolutnej prowincji do finału Ligi Mistrzów. Doszedł tam przede wszystkim walką i charakterem wielkiego atlety. W momencie, gdy przychodził do Wisły, z podziwem mówił o nim cały świat. Jedno jego słowo potrafiło otworzyć każde drzwi. Wszędzie spotykał się z szacunkiem ocierającym się o czołobitność. Każdy klub świata chciałby mieć piłkarza, który w chwili katastrofy da mu własne pieniądze. To nie są okoliczności kształtujące w kimkolwiek pokorę. Zwłaszcza że przynosił też Błaszczykowski powiew lepszego świata. Współtworzył jeden z najlepiej zorganizowanych klubów na świecie. Widział to wszystko od środka. Znał ludzi, którzy w nim działali i mógł do nich zadzwonić. To nie był ktoś, kto przychodziłby do polskiej ligi czegoś się uczyć. To inni mogliby się uczyć od niego.

WIZJONER

Jarosław Królewski był w naszej piłce niesamowitym powiewem świeżości. Człowiek od sztucznych inteligencji pracujący w polskiej lidze brzmiał jak jakaś abstrakcja. Myślący nieszablonowo. Celujący do gwiazd. Umiejący sprawić, że wielcy tego świata wysyłali Wiśle wpisy pełne wsparcia. Marzyciel, ale i społecznik. Nieprzesiąknięty myśleniem typowego polskiego działacza. Miał pełne prawo łapać się za głowę, jak jest zorganizowany polski futbol, jak się tu myśli, jak się działa, jakie głupoty gadają dziennikarze sportowi. Przychodził pokazać, jak się to robi.

Współwłaściciel Wisły Kraków
Bartek Ziółkowski/400mm

BIZNESMEN

Tomasz Jażdżyński był najbardziej w cieniu, ale i on czasem z niego wychodził, by mobilizować własny elektorat przeciwko Cracovii i prowadzić kampanię pokazującą, że to Wisła jest starsza. W biznesie osiągnął niewątpliwy sukces. Zarządzał wielkimi firmami. 99 procent ze śmiertelników, którzy go dziś krytykują, to szaraczki, które w życiu nie widziały takich pieniędzy jak on i nie prowadzili tak wielkich projektów. Tak, mnie też się to tyczy. Podobnie jak Królewski, w żaden sposób nie był przesiąknięty myśleniem polskiego działacza. Powiew świeżości, a przy tym kibic Wisły. Właściciel idealny.

POSTACI EPIZODYCZNE

To bohaterowie główni, ale przewinęły się też w tej historii postaci epizodyczne. Piotr Obidziński, specjalista od spraw beznadziejnych. Taki, który rozwiązywał już kryzysy na Zanzibarze i w Kazachstanie. Wiedzący, jak rysować mapy sił i zrywać nisko wiszące owoce. Niepanikujący, tylko działający. Człowiek sukcesu, którego aż chciało się słuchać, gdy opowiadał o swoich aktywnościach przed futbolem. Nikt nigdy nie śmiałby pomyśleć, że mógłby sobie nie poradzić w świecie futbolu, wśród tych wszystkich otumanionych działaczy, ze swoimi głupimi przesądami i urzędników miejskich, którzy o niczym nie mają pojęcia. Albo Tomasz Pasieczny, dyrektor sportowy sprowadzony prosto z Arsenalu, wiedzący, jak powinien być zorganizowany nowoczesny dział sportowy. Adrian Gula, trener, który radził sobie w trochę lepszym piłkarskim świecie od naszego i który nie chce po prostu wygrywać, tylko chce wygrywać po holendersku. Jerzy Brzęczek, czyli nie byle trener, tylko ostatni kapitan, który osiągnął sukces z reprezentacją, były selekcjoner, który wyszedłby z grupy na Euro, gdyby mu pozwolili. Peter Hyballa, czyli nie jakiś misio z karuzeli, lecz taki, który zna Kloppa i Thomasa Tuchela i rzuci się lidze do gardeł. Od nagromadzenia ciekawych osobowości, z autentycznymi historiami sukcesu, głowa bolała.

NIEZWYKŁY KLUB

Klub pełen takich ludzi nie mógł być zwyczajny, nijaki, przeciętny. Nie mógł mieć niższych cen biletów, bo był produktem premium. Nie mógł po prostu sięgać po najbardziej oczywiste rozwiązania. Nie mógł zatrudniać w roli trenera jakiegoś Marcina Brosza czy Jacka Zielińskiego, bo to za proste. Nie mógł ściągać Michała Chrapka czy Grzegorza Tomasiewicza, bo to dobre dla jakichś Stali czy Piastów, a nie klubu, który ograł Barcelonę Guardioli. Nie mógł skupić się na walce o utrzymanie, bo o tym może myśleć Warta Poznań czy Górnik Łęczna, a nie klub z czołowym potencjałem w Polsce. Nic dziwnego, że Grzegorza Wojtowicza z Polskiej Agencji Prasowej, który w Krakowie, jak ta Kasandra, od lat wieszczył w rozmowach z kolejnymi ekipami katastrofę, nikt nie traktował poważnie: bo on myślał zbyt przyziemnie. A w Wiśle nie myślało się przyziemnie.

NIEUZASADNIONA PYCHA

Jeśli był jakiś powód, dla którego całkiem sporo osób w Polsce jednak ucieszył spadek Wisły, to nie jakieś zaszłości kibicowskie czy radość z nieszczęścia wielkiej firmy, lecz właśnie to bijące z Krakowa niczym nieuzasadnione przekonanie o własnej wielkości. Arogancja. Mówienie, że napastników zazdrości połowa ligi, choć między sierpniem a marcem żaden nie strzelił gola. Osłabianie się w sytuacji zagrożenia spadkiem, bo ci, którzy przyjdą, będą nawet lepsi, zwłaszcza że Yeboah to jeździec bez głowy, a El Mahdioui człapak. Żądanie od trenera drużyny, która dwa lata z rzędu omal nie spadła, że będzie dominował rywali kombinacyjnie i wprowadzał wychowanków, a potem ogłaszanie w połowie sezonu odwrotu, bo "spojrzeliśmy w tabelę". Stal Mielec spoglądała w tabelę w lipcu, Wisła zaczęła w lutym. Stal Mielec zagra w przyszłym sezonie w Ekstraklasie, Wisła nie.

SZEROKIE GARDŁO

Wbrew przekonaniu wielu osób, nie uważam, by obecna I liga była jakimś przesadnie skomplikowanym bytem. Odkąd wychodzą z niej trzy zespoły, a wystarczy znaleźć się w szóstce, by mieć szansę na awans, gardło zrobiło się naprawdę szerokie. A to wcale nie są rozgrywki przepełnione potężnymi klubami. Jeśli dobrze się jej przyjrzeć, co roku mniej więcej połowę stanowią kluby, dla których zaplecze Ekstraklasy to absolutny sufit. Wystarczy wyprzedzić ze trzy-cztery duże i w miarę ambitne kluby, by mieć szansę. Znamienny jest przykład Podbeskidzia, które po spadku wymieniło całą kadrę łącznie z trenerami, przez pięć miesięcy nie wygrało meczu, a w rundzie wiosennej łącznie dwa, a na kolejkę przed końcem wciąż nie straciło szansy na awans. A przecież możliwości Podbeskidzia i Wisły są absolutnie nieporównywalne.

LEGIA I LIGI

Trudnością Wisły po spadku nie będzie więc I liga, a sama Wisła. Jej prawdziwa i mniemana wielkość. W Ekstraklasie dziesięć lat środka i dołu tabeli sprawiło, że jej marka trochę jednak spowszedniała. Jednak w I lidze Wisła znów będzie potężna. Na tym poziomie nie widziano jej od 26 lat. Jej przyjazd dla każdego klubu będzie świętem. W końcu wiele z nich jeszcze niedawno zapraszało Wisłę, by zaszczyciła je obecnością na jakichś jubileuszach, a teraz zmierzy się z nią w meczach ligowych. Wisła będzie Legią zaplecza Ekstraklasy: każdy będzie mecz z nią traktował, jak finał mistrzostw świata, a wyjazd do Krakowa jak występ na Wembley. Nikt nigdy Wiśle nie odpuści, nikt jej nie zlekceważy, każdą wygraną trzeba będzie wyszarpać i wybiegać. W jakimś stopniu mierzył się z tym Górnik Zabrze, ale świeżość marki Wisły jest większa. Wszak jej sukcesy każdy widział, przeżywał i pamięta.

NAJWIĘKSZY WRÓG

Nastawienie się na arcytrudny sezon wymagałoby jednak od Wisły pokory. A mam duże wątpliwości, czy spadek faktycznie ją obecnej ekipie przyniesie. Czy będzie w stanie uderzyć się w pierś i rzetelnie przeanalizować, kto zawalił, czy skończy się na wytknięciu błędów tym, których już nie ma albo za chwilę nie będzie: Pasiecznemu, Obidzińskiemu, staremu i młodemu Buksie (on też spadł, haha) sędziom, PZPN-owi, Guli, piłkarzom bez charakteru. Bo jeśli po wybudzeniu ze spadkowego kaca Błaszczykowscy, Królewski, Jażdżyński i Brzęczek wyjdą z wnioskiem, że nie mają sobie nic do zarzucenia, nie będzie dobrze. Wisła potrzebuje teraz pokory. By użyć ich hasła: w czynach, nie słowach. W autentycznym przekonaniu, że Puszcza Niepołomice to bardzo niewygodny rywal i że Chojnice to trudny teren. Z podejściem: "my jesteśmy Wisła Kraków, obraża nas sama konieczność grania z wami w tej samej lidze", spadek będzie dopiero początkiem rozczarowań.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0