CENTROSTRZAŁ #23. Porozmawiajmy o futbolu. Jaką piłkę chce grać Jerzy Brzęczek

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Wisła Kraków
Krzysztof Porębski/Pressfocus

Kilka razy Wisła Kraków utrzymała się w lidze na zasadzie: "i nawet jeśli będzie źle, trzy słabsze kluby znajdą się". Jeśli pierwsze tygodnie wiosny rozwiały jakieś wątpliwości, to na pewno w kwestii utrzymania psim swędem. Tym razem się nie uda. Dwa mecze po zmianie na ławce pokazały, że zespół nie potrzebuje motywatora, lecz trenera. Czas sprawdzić, w jakim kierunku może pójść gra Białej Gwiazdy w najbliższych miesiącach.

W sezonie, w którym ostatecznie pierwszy raz w historii spadł z Bundesligi, Hamburger SV po dwóch kolejkach był liderem. To tak, jak Wisła w tym sezonie. Ale mimo wszystko to, że kończy weekend w strefie spadkowej dopiero po raz pierwszy w tych rozgrywkach, może się wydawać zaskakujące. Marazm i ryzyko obsunięcia się do czerwonej strefy są już z “Białą Gwiazdą” tak długo, że aż dziwne, iż nie wydarzyło się to wcześniej. W całym poprzednim zeszłym sezonie Wisła nie była po kolejce na miejscu spadkowym ani razu. Ostatni raz w takim położeniu jak dziś znajdowała się w lutym 2020, czyli jeszcze przed pandemią. W innych czasach, w innym świecie. Wtedy, podczas przedzielonej dwumiesięczną przerwą wiosny, nadzieją Wisły na utrzymanie, obok bardzo dobrego startu w rundzie rewanżowej, była obecność w Ekstraklasie trzech bardzo klarownych kandydatów do spadku. ŁKS zderzył się z ligą po awansie, Arka Gdynia rozsypywała się organizacyjnie, Korona Kielce nie była w stanie strzelać goli. Trzy kolejki przed końcem cała trójka była już matematycznie zdegradowana.

Jeśli coś powiedziały o lidze pierwsze tygodnie aktualnej wiosny, to, że oczywistych kandydatów do spadku brakuje. Owszem, przez dużą część jesieni wydawało się bardzo prawdopodobne, że z ligi sturlają się trzej najbardziej naturalni kandydaci, czyli beniaminkowie Bruk-Bet Termalica Nieciecza i Górnik Łęczna oraz zeszłoroczny beniaminek Warta Poznań. Nieciecza grała dobrze, lecz gromadziła dramatycznie mało punktów, Górnik grał źle i przegrywał mecz za meczem, Warta tygodniami nie strzeliła gola. Nawet gdy ktoś w Krakowie, jak ta Kasandra, cały czas gderał, że trzeba gromadzić punkty, by mieć spokojne utrzymanie, to nikt go nie słuchał. Bo są przecież Warta, Nieciecza, Łęczna. I nawet jeśli będzie źle, trzy słabsze kluby znajdą się.

Sytuacja się jednak zmieniła. Warta po zmianie trenera i Górnik bez niej odmieniły się diametralnie. Nauczyły się ligi. Poznaniacy, z Dawidem Szulczkiem, który dwa lata temu pracował w Wiśle jako asystent Artura Skowronka, a jego odejście okazało się początkiem końca tego trenera w klubie, nie przegrali żadnego z ostatnich siedmiu meczów. Na początku grudnia krakowianie mieli nad Wartą sześć punktów przewagi, dziś mają do nich dwa straty. Na Górnik Łęczna Wisła patrzyła w listopadzie z dziewięciopunktowym zapasem, dziś też traci do niego dwa punkty. Co oznacza, że nie tylko Wisła w ostatnich miesiącach bardzo źle punktowała, ale też, że obaj rywale zaczęli punktować na poziomie górnej połowy tabeli. I nie za bardzo są widoki, że przestaną, bo obaj na wiosnę jeszcze nie przegrali. Dobrze wyszli z bloków i ruszyli w górę.

PUNKTOWE PODUSZKI

Są oczywiście w lidze drużyny, które radzą sobie podobnie źle jak Wisła. Tyle że one miały znacznie lepsze fazy wcześniej. Śląsk Wrocław był najdłużej niepokonaną drużyną w tym sezonie i w pierwszej tercji rozgrywek wyglądał na zespół, który powalczy o udział w pucharach. Wisła Płock tłukła wszystkich jak leci na swoim stadionie i zimowała na szóstym miejscu. Stal Mielec też zaczęła wiosnę źle – od trzech porażek na cztery mecze – ale ona przynajmniej tydzień w tydzień gra całkiem nieźle i pozostawia wrażenie, że przegrywa pechowo. A przede wszystkim, cała trójka ma punktowy bufor. W podobnej sytuacji jak Wisła jest jeszcze Legia. Piątkowy bezpośredni mecz pokazał, że ma wiele problemów, ale jej zwycięstwo, biorąc pod uwagę jakość kreowanych sytuacji, było jednak zasłużone. No i mimo kiepskiej gry, połowę z ostatnich sześciu meczów jednak wygrała. Żeby uzbierać trzy ligowe zwycięstwa Wisły, trzeba by się cofnąć do października.

LICZENIE NA SIEBIE

Wszystko oznacza to dla krakowian jedno: nie mogą liczyć, że utrzymają się psim swędem, bo ktoś inny okazał się jeszcze słabszy. Nie tym razem. Albo obronią ligę, poprawiając się tak drastycznie, jak Górnik Łęczna czy Warta w ostatnich tygodniach, albo w strefie spadkowej już pozostaną. Dwa mecze rozegrane pod wodzą Jerzego Brzęczka pokazały już, że kryzys nie był tylko kwestią nieodpowiedniego zestawienia składu przez Adriana Gulę, czy wzajemnego zmęczenia trenera i zawodników, tylko poważniejszą sprawą, z której wyjście zajmie więcej czasu. Efekt nowej miotły wystarczył tylko do bezbramkowego remisu u siebie z Górnikiem Łęczna i strzelenia jednego gola zawdzięczanego błędom bramkarza i sędziego. Brzęczek musi poprawić zespół jako trener, nie jako motywator.

NIEJASNY STYL

Może się to wydawać dziwne w przypadku człowieka, który w zawodzie pracuje od dziesięciu lat i był nawet selekcjonerem, ale zaskakująco mało rozmawia się w jego kontekście o tym, jakim jest trenerem. Towarzyszą mu zawsze wspomnienia kariery piłkarskiej, tematy związane z Jakubem Błaszczykowskim, ale niekoniecznie analiza jego charakterystyki. Wynika to też w dużej mierze ze specyfiki jego kariery. Połowę minionej dekady przepracował w niższych ligach, znajdując się siłą rzeczy pod znacznie mniejszą obserwacją, w ekstraklasowych klubach, które prowadził, spędził tylko po niespełna roku, co stanowi siłą rzeczy wąski materiał porównawczy, a jako selekcjoner miał niewielką możliwość odciśnięcia na zespole piętna. W efekcie po dziesięciu latach pracy nadal z całą pewnością nie wiadomo, jakim jest trenerem.

Wisła Kraków
Krzysztof Porębski/Pressfocus

Na powitalnej konferencji prasowej Brzęczek alergicznie zareagował na pytanie o preferowany przez siebie styl. Podkreślił, zgodnie z prawdą, że styl to nie pojęcie oceniające, tylko określające pewną powtarzalność. Następnie dodał, że jego drużyny zawsze grały ofensywnie. No, chyba że akurat była to reprezentacja wychodząca na mecz z najlepszymi na świecie. Wreszcie stwierdził, że bardzo ważne są dla niego zachowania taktyczne i schematy, ale również inwencja i umiejętności piłkarza. Czyli powiedział wszystko oraz nic. I jednocześnie powiedział prawdę. Bo właśnie to widać po jego drużynach.

BEZ DOGMATÓW

O Brzęczku można z całą pewnością powiedzieć, że nie jest dogmatykiem. Nie należy do żadnego z najpopularniejszych kościołów trenerskich. Przy wyłączonych dyktafonach, czując się swobodnie, na pewno nie podpisałby się pod wieloma wywodami Adriana Guli. Nie widać po nim cech zwolenników Pepa Guardioli, nie dogadałby się w kwestiach piłkarskich z Kazimierzem Moskalem czy Wojciechem Stawowym. Nie istnieje dla niego forsowanie za wszelką cenę określonego sposobu gry. Nie stoi obok Petera Hyballi z gazem do dechy i pressingiem niezależnie od okoliczności. Nie usiadłby też raczej przy jednym stole z typowymi wynikowcami, Czesławem Michniewiczem, Leszkiem Ojrzyńskim czy Michałem Probierzem. Nie powiedziałby nigdy, że skoro mecz był wygrany, to znaczy, że styl był dobry. Taką łatkę dostał w reprezentacji, ale ewidentnie stara się z nią walczyć. I raczej faktycznie do niego nie pasuje, bo ani jego Wisła Płock, ani Lechia Gdańsk, ani GKS Katowice nie grały futbolu opartego tylko na defensywie, kontratakach i stałych fragmentach gry. Jest elastyczny, czyli najpierw patrzy, jakich ma piłkarzy, a dopiero potem decyduje, co z nich można wydobyć.

WYNIKI LEPSZE OD GRY

Rzut oka na statystyki Brzęczka z czasów Wisły Płock oraz z meczów reprezentacji pokazuje nie tyle powtarzalną cechę stylu, ile wyników. Jego drużyny osiągały często lepsze wyniki, niż wskazywałaby na to jakość stwarzanych sytuacji. Być może stąd brały się zarzuty, że drużyna nie ma stylu, lecz szczęście: osiągała bowiem rezultaty, na które na podstawie wrażeń optycznych nie zawsze zasługiwała. Z sezonu “Nafciarzy” pamięta się, że Piotr Lasyk w ostatniej kolejce popełnił fatalny błąd, zamykając im drogę do pucharów, ale nie pamięta się, że strzelili więcej goli, niż wskazywałyby na to kreowane szanse i stracili o pięć mniej, niż “powinni”. Statystyka punktów oczekiwanych sugeruje, że zdobyli o siedem punktów “za dużo”, czyli, że z gry zasługiwali na miejsce w środku tabeli. Z reprezentacją było podobnie. Zarówno w drugiej edycji Ligi Narodów, jak i w eliminacjach Euro statystyki sugerują, że drużyna strzelała gole z mało prawdopodobnych sytuacji, a nie traciła z dogodnych. Czyli miała dość dużo szczęścia.

NIEZŁA DEFENSYWA

Z reprezentacji Brzęczek wraca z łatką trenera umiejącego poukładać drużynę w defensywie i z takimi nadziejami był też witany w Krakowie, ale już w czasach Płocka jego zespół był w czołowej czwórce pod względem strzelanych goli, natomiast defensywa wcale nie należała do najlepszych. Płocczanie faktycznie dopuszczali rywali do niewielkiej liczby strzałów i notowali mało strat, choć byli jednym z najczęściej atakowanych pressingiem zespołów. Należeli też do najlepszych, jeśli chodzi o celność prostopadłych podań. Nie wykonywali ich wiele i decydowali się na nie raczej w sytuacjach mniej obarczonych ryzykiem. Wiele z tych statystyk powtórzyło się w reprezentacji. Kadra Brzęczka należała do najczęściej blokujących strzały w pierwszej dywizji Ligi Narodów. Dopuszczała rywali do wielu strzałów, ale spora część z nich oddawana była z mało dogodnych pozycji.

JEDENAŚCIE MAŁYCH MECZÓW

Co powtarza się we wszystkich dostępnych danych dotyczących drużyn Brzęczka, to nacisk na pojedynki. Dariusz Wdowczyk jako trener Wisły barwnie przedstawiał kiedyś swoją filozofię futbolu jako sportu, w którym na murawie rozgrywa się jedenaście małych meczów. Prawoskrzydłowy gra z lewym obrońcą. Lewy pomocnik z prawym obrońcą. Stoper z napastnikiem i tak dalej. Kto wygrywa więcej takich meczów, ten wygrywa też duży mecz — przekonywał. W wielu meczach bardzo podobnie wyglądała też reprezentacja Brzęczka, bazując na wygrywanych pojedynkach. Ma to odzwierciedlenie w statystykach. Wisła Płock tego trenera podejmowała najwięcej prób dryblingów w całej lidze. Nie przez przypadek to Brzęczek wpadł na pomysł wycofania na lewą obronę Arkadiusza Recy, byłego skrzydłowego lub nawet napastnika, by wykorzystać na bokach jego dynamikę. Zawodnik grający dziś we Włoszech został po tamtym sezonie sprzedany za cztery miliony euro. To właśnie on był największym beneficjentem roku pracy z Brzęczkiem.

ZNACZENIE POJEDYNKÓW

Pojedynki są dla trenera Wisły ważne nie tylko w ofensywie, ale i w defensywie. Jego drużyny raczej nie bazują na przechwytach, czyli na takim założeniu sideł na rywala, by zmusić go do niedokładnego podania. Posiadanie odzyskują najczęściej przez defensywne pojedynki, których toczą sporo. O ile Gula próbował posklejać drużynę w jedną całość, skoordynować jej wysiłki, o tyle futbol Brzęczka bardziej bazuje na indywidualnych błyskach. To także sugeruje kilka jego pierwszych wyborów personalnych. Zwłaszcza na bokach, gdy miał do wyboru zawodnika grającego raczej podaniem i takiego, który szuka prowadzenia piłki, pojedynków, dotąd zwykle wybierał tego drugiego. Dlatego silniejszy i bardziej dynamiczny Konrad Gruszkowski, a nie bardziej elastyczny Dawid Szot. Dlatego biegający od linii do linii Matej Hanousek, a nie schodzący do środka i pomagający w rozegraniu Sebastian Ring. Dlatego ciągle szukający pojedynków Momo Cisse, a nie grający kombinacyjnie Dor Hugi. Dlatego przesunięcie Stefana Savicia w kierunku osi boiska, a ustawianie przy linii dryblerów (przynajmniej w teorii) Piotra Starzyńskiego i Mateusza Młyńskiego. Brzęczkowy podział zadań jest raczej tradycyjny: na skrzydłach ma być szybkość, przebojowość, wybieganie i dośrodkowanie, w środku rozegranie i kreatywność, a w polu karnym własnym i rywala siła i wzrost. Choć w jego przypadku zawsze będzie to bardziej ogólna tendencja niż sztywna zasada. Bo da się też przecież znaleźć przykłady ustawiania przezeń na skrzydłach kadry schodzących dośrodka fałszywych rozgrywających Piotra Zielińskiego czy Sebastiana Szymańskiego.

GRA PIŁKARZY

Co jednak najbardziej powtarzalne dla wszystkich drużyn Brzęczka, to, że w statystykach są raczej mało charakterystyczne. Niezależnie od parametru, raczej nie znajdują się ani w czołowej, ani w dolnej trójce. Robią wszystko, ale w rozsądnych ilościach. Niczego nie porzucają, ale z niczym nie przesadzają. Nie można powiedzieć, że nigdy nie wyprowadzają piłki od własnego bramkarza. Tak samo, jak nie można powiedzieć, że nigdy nie atakują bezpośrednio. Zwłaszcza w bardziej udanym meczu z Górnikiem Łęczna było widać w pierwszej połowie momenty, gdy zespół starał się uprościć grę w porównaniu do czasów Guli: szybko po przechwycie pchać akcję na bok lub do przodu, bez wymieniania w tym czasie dziesięciu podań. Z trenera trudno taką deklarację wyciągnąć, ale patrząc na zalążki akcji oraz jego decyzje, można podejrzewać, że w tym kierunku będzie zmierzała gra Wisły. Więcej szybkości, więcej pojedynków. By to jednak działało, musi u zawodników działać pewność siebie. Jak często bywa w przypadku byłych dobrych piłkarzy, dla Brzęczka futbol to zdecydowanie bardziej sport piłkarzy niż trenerów. To od ich inwencji i decyzji zależy najwięcej.

TANKOWANIE PEWNOŚCI SIEBIE

Najbliższe tygodnie toczą się dla Brzęczka w dużej mierze właśnie o pewność siebie piłkarzy. Wbrew pozorom, do końca ligi jeszcze pozostało trochę czasu. Jeszcze nie są w sytuacji, w której muszą wygrywać z każdym i wszędzie, by w ogóle mieć jakiekolwiek szanse na utrzymanie. Nawet bardzo prawdopodobne porażki w najbliższych meczach z Lechią, Lechem i Pogonią nie zamkną jeszcze sprawy. Warunek jest jeden: muszą to być mecze, w których Wisła jednak zatankuje trochę pewności siebie. Strzeli jakiegoś gola. Zachowa czyste konto. Może urwie jakiś punkcik. Może zagra obiecującą połowę. Trzeba iść krok po kroku, by było na czym budować wiarę zawodników na kluczowe mecze kwietnia i maja, w których punkty będą już obowiązkiem.

DROBNE SUKCESY

Można, patrząc dziś w terminarz, kalkulować, że jest jeszcze Warta, Wisła Płock czy Jagiellonia u siebie, jest wyjazd do Śląska, czyli są mecze, w których można robić punkty. Tyle że w obecnym stanie psychicznym Wisła by tych meczów nie wygrała. W najbliższych tygodniach nawet jeśli sytuacja w tabeli nie drgnie, musi się w tej drużynie pojawić trochę życia. A ono nie przyjdzie wraz z krzykami, lecz z udanymi momentami. Drobnymi sukcesami. W tym kontekście wtorkowy mecz z Olimpią Grudziądz może mieć stawkę większą niż sam awans do półfinału Pucharu Polski: wygrana przyniesie jednak niewidziany od lat w klubie wynik, da przełamanie, czyli zastrzyk pozytywnego paliwa. Ale ewentualne odpadnięcie z III-ligowcem sprawi, że pewność siebie piłkarzy ponownie sięgnie dna. Brzęczkowi wypominano kiedyś, że powiedział Krystianowi Bielikowi przed wpuszczeniem go na boisko “Krystian, próbuj”. Lecz dokładnie to powinien powiedzieć zawodnikom przed najbliższymi kolejkami ligowymi. Nie muszą wygrywać i czarować, ale niech chociaż próbują. Złapią trochę luzu.

SYGNAŁ ŻYCIA

W tym kontekście pomstowanie na sędziego meczu z Legią przez Tomasza Jażdżyńskiego na Twitterze, Brzęczka na pomeczowej konferencji prasowej, czy Michala Frydrycha na samej murawie, nie musi być dla Wisły psychologicznie takie złe. O tym, że są beznadziejni, nie potrafią strzelać goli i grozi im spadek z ligi, prawdopodobnie wszyscy już w Krakowie wiedzą. Jeśli po meczu w Warszawie naprawdę uwierzą, że doprowadzili do remisu na stadionie mistrzów Polski, wreszcie strzelili gola, prawie wyszarpali w końcówce punkt, a wszystko zepsuł im ten przebrzydły sędzia, być może pierwszy raz od tygodni przyczynę niepowodzeń znajdą na zewnątrz, nie w sobie, co będzie pierwszym krokiem do zbudowania jakiejkolwiek wiary w siebie. Nawet jeśli ten opis wydarzeń z Warszawy nie do końca odpowiada rzeczywistości, może to mieć drugorzędne znaczenie. Zbiorowa irytacja na sędziego to w końcu też jakiś sygnał życia.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0