Był tam Bóg, a po Bogu – ja. Jose Mourinho – na tej wojnie ładnych parę lat. Geniusz czy Paris Hilton Premier League: zepsuty, nadąsany i próżny?

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
Mourinho-Chelsea-e1591459431553.jpg
fot. Ben Radford/Getty Images

W czerwcu 2004 roku angielski futbol zmienił się na zawsze. Do Premier League wkroczył w glorii chwały, tuż po zdobyciu Pucharu Europy z FC Porto, bezczelny, piekielnie inteligentny i utalentowany Jose Mourinho. Na pierwszej konferencji prasowej nie szczędził sobie komplementów, a potem potwierdził, że nie były bezpodstawne. Funty wydawane przez Romana Abramowicza na transfery przekuwał w trofea. W tamtym Mourinho niektórzy zakochali się na zawsze.

Kiedy Portugalczyk składał podpis na trzyletniej umowie, w Portugalii zacierano ręce. Smoki miały w gablocie najcenniejszy puchar w europejskiej klubowej piłce i bonus w postaci dwóch milionów euro przelanych przez Chelsea za wykupienie trenera, który zaczął nieco uwierać prezesów Porto. Stawał się, przynajmniej w jego mniemaniu, większy niż klub, a w tym miejscu wyjątkowo ceni się pracowitość i pokorę.

Mourinho nie chciał taki być. Praca – owszem. 24 godziny na dobę. Ale atrybuty skromności zostawiał innym. – Przepraszam, jeśli zabrzmię arogancko, ale mamy topowego menedżera – wypalił do dziennikarzy, którzy zachwycili się tym butnym, pyskatym facetem, rzucającym gorącymi cytatami gotowymi do druku. Właśnie na tamtej konferencji JM ochrzcił siebie jako The Special One. Wyjątkowy. I trudno było z nim polemizować.

NIKT NIE SKOPIUJE DNA

Sumy, jakie wydawano na Stamford Bridge na transfery tamtego lata wywoływały u konkurencji zawrót głowy. To nie były czasy, w których Manchester City szastał forsą jak w grze Monopoly, a Liverpool miał bramkarza i obrońcę za łączną kwotę blisko 200 milionów funtów. Mourinho wszedł do gry z własnymi kodami, śmiano się, że dysponuje czekami in blanco, gdzie wpisuje dowolną liczbę zer, a największym marzeniem piłkarzy stała się gra dla Chelsea – z wielką tygodniówką na koncie i pod okiem najzdolniejszego trenera na świecie. Bo za takiego był wówczas uważany.

Gazety nie nadążały publikować tekstów i zdjęć z kolejnych prezentacji nowych, bardzo drogich zawodników. Tiago z Benfiki, Michael Essien z Lyonu, Didier Drogba z Marsylii, Mateja Kezman z PSV i znajomi „Mou” z Porto – Ricardo Carvalho i Paulo Ferreira. Pierwszych 70 baniek pękło naprawdę szybko. Żeby nie zwariować, ci ludzie musieli mieć za przewodnika samca alfa, człowieka, który ich poskromi, a Mourinho czuł się w tej roli idealnie. Od początku trenerskiej przygody uważał, że to nie pieniądze robią tak wielką różnicę, ale sposób podejścia do pracy. Zawodnicy byli w szoku. John Terry wspominał, jak przed pierwszym meczem dostali płyty z informacjami o przeciwniku. Wiedzieli wszystko. Jose rozdawał im kupony do sławy. Natychmiast go pokochali. – Dowolny trener może wejść do mojego biura, podłączyć się do mojego komputera i skopiować moje treningi czy pomysły, ale nie skopiuje mojego DNA – chwalił się Portugalczyk.

ZAKOCHANY W SOBIE

Menedżerowie innych klubów zobaczyli, że nie warto z nim zadzierać. Zmienił język i narrację dyskusji o piłce. Zaczepiał rywali, prowokował, wywoływał zamieszanie, gdziekolwiek się pojawił. Jego wielkie ego urosło jeszcze mocniej. Ścierał się z asystentami trenerów przeciwnych zespołów, dziennikarzami, sędziami. Rozdawał ciosy na lewo i prawo, jednocześnie budując wielką drużynę, która potrafiła wygrywać. Z drogi, jaką obrał – zadufanego w sobie, bezczelnego i nieomylnego w sądach przewodnika stada – już nigdy nie zszedł. James Lowton, który opisywał na łamach „The Independent” jego powrót na Stamford Bridge, kiedy po raz drugi objął stery Chelsea, ładnie to ujął: „Jose Mourinho to żywy przykład dowodu na to, że jeśli zakochasz się w sobie, istnieje olbrzymia szansa na to, że okaże się to długoletnim romansem”.

trenerzy-e1591460348518.jpg
Gareth Copley/Getty Images

Wtedy Mourinho nie mówił już o sobie „The Special One”, lecz „The Happy One”. Szczęśliwy. Spokojny, taki który już wie, na czym polega biznes. Zaprawiony w największych bojach, po pracy w Interze czy Realu Madryt. Ale natura wilka, atakującego owce nie mogła spać zbyt długo. Bo Mourinho nie jest w stanie odkleić się od postaci, jaką zaczął budować latem 2004 roku.

Arsene Wenger był jednym z menedżerów, którzy wchodzili w starcia z Portugalczykiem, ale rzadko dobrze na tym wychodził. Dystyngowany trener Arsenalu nie miał wcześniej styczności z kimś takim, a konflikty nie były nigdy mocną stroną Francuza. Za każdym razem więc, kiedy szczypał JM, ten oddawał mu ze zdwojoną siłą. Raz powiedział, że Mourinho boi się porażki. Odpowiedź była natychmiastowa: – Jeśli to prawda, to dlatego, że nie przegrywam zbyt często. W domyśle: w przeciwieństwie do ciebie. Portugalczyk nazwał też Wengera „specjalistą od porażek”, co przez lata bardzo bolało opiekuna Kanonierów. Nie wszyscy w świecie piłki nożnej darzyli Mourinho sympatią, z każdym rokiem miał zdecydowanie więcej wrogów niż przyjaciół, choć wynikało to nie tylko ze sposobu bycia, ale często z zazdrości konkurentów, którzy patrzyli zawistnie na kolejne puchary i medale, jakie zgarniał.

KRYTYKANCI I WIELBICIELE

– To ja jestem The Special One i nie odbierze mi tego! – żartował Paul Gascoigne, ale inni byli już poważni. Menedżera Chelsea skrytykował kiedyś Franz Beckenbauer, któremu nie odpowiadał brak kindersztuby u młodego szkoleniowca. – To że założysz płaszcz z kaszmiru nie czyni cię dżentelmenem – ironizował. – Dla mnie to niewychowany mężczyzna bez wykształcenia. Johan Cruyff też wbijał mu szpileczki, szczególnie gdy Portugalczyk nazwał się „The Only One”. Jedyny. Ten, który jako jedyny wygrał ligi w Anglii, Hiszpanii i we Włoszech. To był już rok 2012, faza największego odlotu. – Nie potrafił osiągnąć niczego jako piłkarz, więc ma wreszcie coś, z czego może być dumny. Tak, jest jedynym, ale też jedynym, który okazuje się na tyle szalony, by tak siebie samego nazywać. Jest tak szalony, że powinien zostać wsadzony w kaftan – mówił Cruyff, po którym akurat takiego ataku niekoniecznie można się było spodziewać, wszak Holender słynął akurat z ego większego niż wszechświat.

Najgorsza twarz Mourinho objawiała się zawsze po porażkach. Nie umiał ich znieść i sam był nie do zniesienia. Piłkarze woleli wygrywać mecze, by na treningu nie oglądać wykrzywionej twarzy bossa, który dokręca im śrubę, piętnuje błędy i wymaga jeszcze więcej. – Mourinho nie umie sobie radzić z porażką – wspominał kiedyś Ricardo Carvalho. – Następnego dnia trudno z nim pracować, wytrzymać. On i porażka nie są po prostu kompatybilni.

– Mourinho powiedział, że ja i on jesteśmy z tej samej gliny? Muszę w takim razie przemyśleć swoje zachowanie – powiedział Pep Guardiola, gdy dziennikarze podrzucili mu ten pyszny cytat z JM, ale zapewne portugalskiemu trenerowi chodziło o gen wygrywania, a raczej wspomnianą nieumiejętność przyjmowania porażek. Tacy sami, bo tak samo nie akceptują potknięć. To miał być komplement dla Guardioli.

GettyImages-1060237736-e1591460383951.jpg
Fot. Simon Stacpoole/Offside/Getty Images

Oczywiście, że operował na sprzecznościach, non stop. Kiedy on zepsuł komuś zabawę, przyjmując taktykę, która miała zabić ofensywny styl gry przeciwnika, obwieszczał światu, że jest genialnym strategiem, ale gdy ktoś inny w ten sam sposób wkładał kij w szprychy jego maszyny, wściekał się, jak wówczas gdy nazwał grę West Hamu United „XIX-wiecznym futbolem”. Sam Allardyce, menedżer Młotów, z lubością patrzył zza linii bocznej, jak Chelsea oddaje kolejne strzały na bramkę jego zespołu, konstruuje następny, nic nie wart atak, by ostatecznie zremisować 0:0. Na koniec jeszcze dziennikarze uszczypnęli Mourinho, tłumacząc mu, że XIX-wieczny futbol był tak naprawdę bardzo ofensywny, więc nie zna się na historii piłki. Był rok 2014, w Anglii już prawie nikt go nie lubił, choć w latach, gdy zrobił sobie przerwę od pobytu nad Tamizą, pracując w Serie A czy LaLiga, mawiał: – Tęsknię za angielską piłką i ona tęskni za mną.

Nie zawsze jednak Mourinho obrywał od piłkarzy i trenerów innych drużyn. Istnieją tacy, którzy wciąż go podziwiają, albo po prostu są mu wdzięczni za to, że razem coś podnieśli, coś wygrali. Louis van Gaal, słynny holenderski szkoleniowiec, pokusił się nawet o stwierdzenie, które (przy jego giga ego) musiało go naprawdę dużo kosztować: „Jest już lepszy ode mnie”. Samuel Eto’o, który pracował z Mourinho w Interze i Chelsea, wyznał: „Dziękuję Bogu za to, że dał mi ten sezon razem z nim w Interze. Urodziliśmy się po to, by razem wygrywać”. Eden Hazard: „Mourinho jest najlepszym trenerem na świecie. Nie jest może Bogiem, ale blisko mu do niego”. Zlatan Ibrahimović: „Grając dla niego, czułem się jak terminator. Z kota stawałem się lwem”. Dlatego Mourinho z łatwością mógł obalić argument o tym, że nie radzi sobie z gwiazdami największego formatu, choć na pewno porażką była jego relacja z Cristiano Ronaldo. Jego rodak w 2013 roku, po wypowiedzeniu przez Mourinho zdania o tym, że „nie jest prawdziwym Ronaldo”, rzucił gorzko: – Nie wymienię nawet nazwiska tej osoby. Nie jest tego warta.

LOVE STORY NA STAMFORD BRIDGE

Tego pragnął od samego początku. Batalii z najmocniejszymi rywalami i okiełznania największych sław w tej grze. Pokazywał to już w FC Porto, gdzie Bobby Robson wzmacniał jego pozycję w klubowej hierarchii, a on sam nie wahał się wchodzić w starcia z silnymi charakterami, jak Vitor Baia. W drodze na szczyt był bezwzględny i często cierpieli na tym inni. Sędzia Volker Roth w bardzo mocnych słowach opowiadał o tym, jak inny arbiter, Szwed Anders Frisk po oskarżeniach rzucanych ze strony JM zrezygnował z zawodu, bo dostawał pogróżki. – Ludzie tacy jak Mourinho są wrogami futbolu – twierdził Roth.

mourinhofota-300x202.jpg
fot. Catherine Ivill / GettyImages

Ale on sam się tym szczególnie nie przejmował. Tego właśnie chciał, by inni o nim ciągle mówili, nieważne jak. – Gdybym pragnął cichej, spokojnej pracy, zostałbym w Porto. Jest tam piękne niebieskie krzesło, to mógłby być mój tron, wygraliśmy ligę, zdobyliśmy Puchar UEFA i zgarnęliśmy Ligę Mistrzów. Był tam Bóg, a po Bogu – ja – wzruszył ramionami, gdy objął Chelsea. To był najważniejszy krok w jego karierze, bo skoczył na główkę do kotła z lawą. Premier League to była gigantyczna konkurencja, niewiarygodne tempo, sława, wielkie pieniądze, nagłówki tabloidów. Stał na czerwonym dywanie i sycił się błyskiem fleszy. Kochał to, a kibice uwielbiali jego. Zwłaszcza, kiedy przywrócił Chelsea – należne ich zdaniem – miejsce na szczycie. Po pięćdziesięciu latach dał The Blues mistrzostwo. 95 punktów. 15 straconych bramek. Medale wyrzucane w trybuny. Tego wcześniej Anglia nie widziała. – To był bogaty, piękny okres mojej kariery. Mam nadzieję, że przekształci się on w w niekończące się love story z kibicami Chelsea – mówił wzruszony, kiedy Abramowicz zwolnił go po raz pierwszy. I bez wątpienia w sercach fanów The Blues będzie miał zawsze dużo cieplejsze miejsce niż u kibiców Manchesteru United czy tych Tottenhamu. Tamten Mourinho był inny. Wielki, nowoczesny, świeży i oryginalny. Pożądany. Potem – różnie bywało. Nikt nie piał z pewnością z zachwytu, gdy przychodził na Old Trafford czy niedawno do Spurs.

JAK BRIAN CLOUGH

Wtedy rywale odetchnęli z ulgą. Anglię opuszczał człowiek, który im dogryzał, prowokował ich, czasem znieważał, nie przestrzegając żadnych zasad. Był dokładnie taki jak lata wcześniej Brian Clough, zresztą on sam, tuż przed śmiercią, zachwycał się faktem, że Jose przybywa na Wyspy Brytyjskie. – Przede wszystkim jest, jak ja, przystojny, no i nie wierzy w system oparty na gwiazdach – uważał Clough, ale trudno całkowicie zgodzić się z tym drugim, bo Mourinho pracował od momentu przyjścia do Chelsea tylko z zespołami naszpikowanymi gwiazdami. Być może jednak legendarnemu menedżerowi chodziło o coś innego – że te gwiazdy nie mogły u Mourinho za bardzo gwiazdorzyć. Bo najjaśniej miała świecić jego gwiazda.

Polubił go sir Alex Ferguson. Sam chadzał po wojennej ścieżce przez lata, więc z przymrużeniem oka zerkał na zaczepki młodszego kolegi, co po czasie JM lepiej zrozumiał, bo do tego dojrzał. Ich relacja nie zaczęła się dobrze. Pamiętamy przecież, że w drodze po Puchar Europy w 2004 roku Porto wyeliminowało Manchester United, a Mourinho wycedził: – Wiem, czemu on się wkurza. Każdy by tak zrobił, gdyby jego drużynę zmiażdżył zespół zbudowany za dziesięć procent twojego budżetu.

– Czasem, kiedy sukces spływa na głupich ludzi, czyni ich to jeszcze głupszymi – filozoficznie podsumował kiedyś wyczyny Mourinho Wenger, ale stwierdzenie, że Portugalczyk jest głupcem, byłoby kolosalnym nadużyciem. On dobrze wie, w jakie uderzyć struny i choć grana przez niego melodia jest nam tak dobrze znana, to wciąż lubimy jej słuchać. Gdy tonacja staje się nieco mniej męcząca, a artysta wprowadza publiczność w stan wyciszenia, wierzymy, że potrafi grać inaczej, właśnie tak. Ale nie on. To tylko kolejna fatamorgana, jego oszustwo doskonałe. Wilk w owczej skórze. Jego pracę oceniali dosłownie wszyscy, co często go zresztą rozwścieczało – generalnie nie uważa, że ludzie znają się na piłce. Dziennikarz zajmujący się modą, Simon Mills, napisał o Mourinho: – To Paris Hilton Premier League: zepsuty, nadąsany, próżny, z salonowym pieskiem. Mourinho odparłby pewnie: – Ale przynajmniej utytułowany.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.