Bogowie ulicy. W domach z betonu rosną ludzie jutra

Zobacz również:Bez Ramosa jak juniorzy. Trudniej zastąpić jego niż Ronaldo (KOMENTARZ)
street-soccer-e1587891880932.jpg
fot. Lesly HAMILTON/Gamma-Rapho via Getty Images

Spotkasz ich w wąskiej uliczce londyńskiego Croydon, najpewniej w koszulkach Jadona Sancho. Spotkasz w podparyskim Les Ulis, gdy zamiast bramek ustawiają wózki z Carrefoura. Albo w marsylskim La Castellane, gdzie blok G od zawsze był blokiem Zidane’a. Piłka uliczna jeszcze nie zginęła. Przynajmniej na przedmieściach.

Bogowie ulicy też mają swoje San Siro. Jakby słyszeli Johana Cruyffa, który głosił, że zdarte kolana na asfalcie znaczą więcej niż dyplomy trenerów. W Argenteuil pod Paryżem każdego roku odbywa się turniej piłki ulicznej. Ludzie wychowani na wielkim Milanie kopią z tymi, którzy wielkiego Milanu nigdy nie poznali. A w tle słychać legendy. Że identycznie zaczynali Riyad Mahrez, albo Wissam Ben Yedder. Też wśród betonu i krat wysokich, jakby ciągnęły się do nieba. To nie przypadek, że rok temu w fazie pucharowej Ligi Mistrzów znalazło się aż 24 graczy wychowanych w promieniu 50 kilometrów. Dwa razy więcej niż w Madrycie, albo w Badenii-Wirtembergii w Niemczech.

San Siro jest sercem „Dzielnicy Muzyków”, miejscem spotkań i dawnych rozejmów między Val Nord i Val Sud. Bernard Messi, organizator turnieju ulicznego, śmieje się, że kiedyś stał tu kort tenisowy, ale tubylcy nigdy żadnej rakiety nie widzieli, więc wygrała piłka. Od 2011 roku pielgrzymki zapaleńców próbują zajrzeć do środka. Nawet Netflix i koncerny odzieżowe zaczęły się uśmiechać. W końcu Francja to mistrz świata, a jej bohaterowie nie boją się mówić o korzeniach.

KLATKA NR 93

Pochodzą z „banlieues”, czyli miejsc zapomnianych przez Boga. Dla francuskiej białej klasy średniej znaczy to tyle, co dżungla. Dla niebiałych – klatka. Człowiek, jeśli urodził się w „banlieue”, to prawdopodobnie w „banlieue” pozostanie. Ciąg cyfr w dowodzie zaczynający się od 93 zamyka wyjścia ewakuacyjne. Trzeba być Kylianem Mbappe, żeby ten szklany sufit przebić. Ewentualnie Paulem Pogbą. Blaisem Matuidimi, albo N’Golo Kante. Aż ośmiu graczy mistrzów świata z ekipy Deschampsa wychowało się w cieniach podparyskich wieżowców o kolorze pustynnego piasku. Dzisiaj te wieżowce mają ich twarze. Jak w Bondy, miejscu urodzenia Kyliana Mbappe, gdzie wielki mural krzyczy o mieście możliwości, a sam Kylian wzorem LeBrona Jamesa wykłada ogromne kwoty na rozwój najzdolniejszych.

Riyhad Mahrez mówi, że ulica uczy cwaniactwa. Że na ulicy szybciej dorastasz, a gdy w wieku 14 lat wchodzisz na betonowy plac, to musisz zachowywać się jakbyś miał 28, bo zawsze grasz przeciwko starszym. I musisz wygrać. Inaczej czekasz. Czasem godzinę. Bo plac jest jeden, a chętnych mnóstwo. Mahrez zawsze mówi, że piłki nauczył się w Sarcelles, dzielnicy nr 95. Liczyła się wolność i zabawa. I tysiące kontaktów z piłką dziennie, które po latach zaniosły go do Leicester i Manchesteru City.

Francuzi nie mają wątpliwości: w regionie Paryża jest dziś więcej skautów niż w Sao Paulo. Chełpią się, że piłka uliczna przechodzi renesans, ale ojcami streetu nazywać się nie chcą. Bo ten istniał zawsze. Włosi już w latach 40. budowali tzw. „oratoria”, małe boiska przy parafiach. Claudio Gentile, mistrz świata z 1982 roku mówił, że przychodził o 13.00 i kończył o zmroku. Brazylijczycy bawili się w fawelach, a Argentyńczycy dumnie wypinali klaty mówiąc o „potreros”, jak Maradona, czyli piłkarzach wychowanych na nierównych placach. Do dziś o „potro” mówi się „nigdzie”. Gra się przy oborze, albo przy torach kolejowych. Na żwirze i wśród szkieł. Carlos Tevez powiedział kiedyś, że jego boisko przypominało wysypisko. W Fuerte Apache było jak w Bejrucie: strzały i krzyki dostawałeś w pakiecie, a gwiazdką z nieba były buty.

Cruyff też głosił tę nowinę. Że na podwórku wady musisz przekuć w zalety. I że nawet krawężnik pomaga w budowaniu techniki, bo nigdy nie wiesz, pod jakim kątem odbije się piłka. Zderzenie z asfaltem boli, więc lepiej nauczyć się trzymać równowagę. W Ajaksie trenował cztery godziny w tygodniu. Na osiedlu grał cztery godziny, ale dziennie. W książce „My Turn” słusznie pytał: „Jak myślisz, gdzie nauczyłem się grać w piłkę?”. Przy Akkerstraat 32 w amsterdamskim Betondorp (Betonowa Wioska) do dziś odbijają się te słowa. Tu wszystko jest „cruyffowe”. Tabliczki, murale, nawet most, którym szedł na Ajax – też jest Cruyffa. Futbol tęskni za archetypem ulicznego grajka: szelmowsko pewnego siebie, z błyskiem w oku i boiskowym cwaniactwem. Jak to powiedział kiedyś Djalminha do Raula: „Ty strzelasz gole, ale ja gram w pikę”.

ANARCHIŚCI Z ULICY

Pierwszy raz spotkali się w tramwaju. Znali się tylko z widzenia, ale wkrótce los rzucił ich na to samo boisko. A że byli tak dobrzy, to już po pierwszym razie niepisana zasada podwórka brzmiała: Ruud Gullit i Frank Rijkaard nie mogą grać razem. To Balboaplein w Amsterdamie dał światu przyszłe gwiazdy Milanu. To tutaj Surinamczycy i ich synowie uczyli miejscowych, czym jest „panna” i gra trzech na trzech. Mówili: „Nieważny wynik, pobawmy się trochę!”. Surinam, północny sąsiad finezyjnej Brazylii, trafił w duszę Holendrów. I tak bawią się do dziś. „Panna”, czyli nasza „siatka” jest jak Sinterklaas, tutejsza wersja Świętego Mikołaja, albo obchody dnia Króla. Zakorzeniona w kulturze tak mocno, że z czasem stała się holenderskim wyróżnikiem.

Rijkaard mówił: „Nikt nigdy nie spytał mnie, czy mam odrobione lekcje”. Gullit pewnie powiedziałby to samo. Uliczni piłkarze żyli na ulicy. Gdy pierwszy wyszedł poza krąg osiedla, za moment szli kolejni. Na kulcie zawadiaków z Balboaplein w przyszłości wyrośli choćby Edgar Davids albo Clarence Seedorf. Oni też znali „pannę” i nie zawahali się puścić ją w świat, gdy jeden był gwiazdą Juventusu, a drugi triumfatorem Ligi Mistrzów z Realem Madryt. To Holandia zrobiła z ulicznej piłki coś extra. Charyzmę dał Davids, a pieniądze – Nike. Machina ruszyła na przełomie wieków. Były mecze w klatkach, Ronaldinho i Henry. Był też Eric Cantona w roli sędziego oraz uliczne turnieje od Buenos Aires po Tokio.

Marketingowcy mieli sen: zamienić piłkarzy w anarchistów z ulicznych placów. Chcieli wolności i tricków. I demonstrowania, że ci wielcy jak Davids też kiedyś byli mali. Legenda mówi, że Edgar, już jako piłkarz Juventusu, przychodził na amsterdamskie place, by uczyć się tricków od 14-letniego Moussiego. Chłopak założył kiedyś „pannę” Seedorfowi i miał obiecany transfer do Włoch. Ojciec młodego powiedział: „Najpierw niech skończy szkołę”. Nazywa się Moustafa Rebel. Zawodowej piłki raczej nie zasmakował, bo Google na jego temat milczy. Bogowie ulicy często na ulicy zostali. Jak Edward van Gils, legenda holenderskiego streetu, któremu wszystkie kluby w okolicach Amsterdamu zamknęły drzwi, bo w wieku 17 lat ukradł skuter. Rzeczywistość musiał lepić na nowo. Został przy sztuczkach. Współpracował z Ronaldinho, uczył techniki Ruuda van Nistelrooya i piłkarzy Utrechtu.

Dzisiaj w mieszkaniu ma cztery koszulki w antyramach. Ale tylko jedna sprawia, że głos mu się łamie. To Diego Maradona, którego poznał przy kręceniu reklamy. Mówi o sobie: „Ja, szczur, z Koog aan de Zaan dotknąłem wielkiego świata”. Twierdzi, że takie rzeczy tylko w Amsterdamie. Że tutaj piłka naprawdę zmienia życie. Masz miks kultur, gęste zaludnienie i specyficzną zabudowę. Masz apostołów Cruyffa, jak choćby Wim Jonk, były gracz Ajaxu, który mówi: „Przywróćmy dzieciom radość, zmniejszmy im przestrzeń, rzućmy piłkę i zobaczmy, co się wydarzy”. A w kolejnych dzielnicach powstają tzw. Cruyff Courts, boiska o wymiarach 42 x 28 m, które mają szerzyć kulturę ulicznego grania.

ZAKAZ GRY W PIŁKĘ

Właśnie na takim boisku na początku marca spotkali się Rijkaard i Gullit. W Balboaplein, krainie swojego dzieciństwa przecięli wstęgę do nowego świata. Wcześniej to samo w swoich dzielnicach zrobili Arjen Robben, Wesley Sneijder, albo choćby ostatnio Giorgio Wijnaldum. Piłkarz Liverpoolu wychował się z babcią w Schiemond w Rotterdamie, według instytutu Verwey-Jonker najgorszej dzielnicy w Holandii. „Nieraz graliśmy w piwnicach. Widziałeś tam dziwki, handlarzy, alfonsów. Wszędzie igły, prezerwatywy, czasem pistolet” – mówił Wijnaldum w reportażu dziennika „de Volkskrant”. Gdy lata później wraca w to samo miejsce jako triumfator Ligi Mistrzów, czuje dumę. Cruyff Court na Mayflowerstraat nazwany jest jego imieniem. A boisko za dnia rzadko stoi puste.

Fundacja Cruyffa od 2003 roku głosi słowo ojca. 250 boisk już stworzyła i tyle samo pewnie jeszcze stworzy. Miał Johan rację, gdy wieścił koniec piłki ulicznej jeszcze zanim Nike z Davidsem odtrąbili jej komercyjny renesans. Już wtedy widział zmieniający się świat, który mówił: „Zakładaj akademie i wyciągaj z gniazda jak najmłodszych”. Dzieci stały się „targetem”, rodzic – płatnikiem, a szkółki wagonikami w pociągu kapitalizmu. Padło nawet zdanie, że dzisiaj młody piłkarz pracuje nad techniką 10 godzin w tygodniu mniej niż kiedyś. A tego nie zrozumiesz dziś, ani jutro. Ale za kilka lat – na pewno. Zmieniło się szkolenie. I zmieniło się społeczeństwo. Jak to mówił Gerrie Mühren, kolega Cruyffa z Ajaksie: „Kiedyś na ulicy samochód miał tylko lekarz. Tam, gdzie graliśmy w piłkę, teraz stoją parkingi”.

Problem jest oczywiście globalny. W Niemczech Mehmet Scholl mówi: „Nauczyliśmy biegać piłkarzy w osiemnastu ustawieniach, a oni zamiast dryblować, puszczają bąki”. Coraz częściej dyskutuje się tam o potrzebie stworzenia innego typu gracza. Swojego ulicznika chciałaby mieć też Szwajcaria. Albo nawet kilku, bo jeden Shaquiri to za mało. „Chcemy goli jak ten z Polską”, napisał „Le Temps”. I palcem wskazał na to, co dzieje się we Francji. Chociaż i tu krajobraz się zmienia, bo w Les Ulis, osiedlu Henry’ego, Evry i Martiala wielu młodych przerzuciło się na duże, syntetyczne boisko wybudowane przez tego pierwszego. Nie ma tutaj miejsca dla zawadiaków w sneakersach Timberlanda, skórzanej kurtce i czapce z daszkiem. Bosquets, betonowy plac o długości stu i szerokości dwunastu metrów też stoi pusty. „Jeux de ballons interdits”. Zakaz gry w piłkę. Kiedyś nikt nawet o takiej tabliczce by nie pomyślał.

LONDON CALLING

Arsene Wenger dobrze zna to środowisko. Już w latach 90. zastanawiał się nad fenomenem ludzi z przedmieść. Wnioski były oczywiste: duża konkurencja, głód sukcesu i częstsza praktyka. Wzorem był choćby mały Yaz, syn algierskich emigrantów, który wkrótce stał się wielkim Zinedinem Zidanem. W La Castellane, europejskim centrum handlu narkotykami, na boisku siedział aż do momentu, w którym go z niego ściągnięto. Legenda mówi, że jako jedyny przychodził z pomarańczową piłką, bo ojciec kupił sofę w Conforamie, więc futbolówkę dostał gratis. Już wtedy czarował ruletą, zwaną „marsellesą”. I już wtedy mówiono, że w budynku G mieszka geniusz.

Zidane przetarł szlak. W mniejszej skali kolejnym był Hatem Ben Arfa, facet z mentalnością ulicy do tego stopnia, że nawet w przerwach między sezonami grywał z kumplami. A potem nastąpił wysyp: piłkarze z betonu zaczęli przebijać się do wielkiej piłki. Skauci obstawili turnieje uliczne, a w międzyczasie Francja stała się potęgą. Wenger zauważa, że to samo dzieje się dzisiaj w Londynie. Na południu aż kipi od talentu. Od Sanchów, Joe Gomezów i Reiisów Nelsonów. Oni nie wychowali się na trawie. Nie byli prowadzeni za rękę przez profesjonalnych trenerów. To futbolowy „zimny wychów”, królowie ulic, o których Anglicy mówią, że są ludźmi jutra.

Spotkasz ich w parkach Southwark. Na małych placach w Peckham. Albo w Croydon, dzielnicy o ludności 0,6 procenta populacji kraju, która „wyprodukowała” pięć procent wszystkich aktywnych graczy Premier League. Aaron Wan-Bissaka i Wilfried Zaha to jej wizytówki. A kolejni bohaterowie juz czekają. I nawet inwestycje są już w planach, bo Crystal Palace nieprzypadkowo wydaje 20 mln na nową akademię. Chce być jeszcze bliżej tygla. Południowy Londyn wychował aż 14 procent piłkarzy Premier League. Angielscy trenerzy mówią: tam, gdzie miks kultur, tam tworzy się coś wielkiego. Chwalą się efektami reformy szkolenia, lepszymi trenerami i skautingiem. No i zmianą mentalności. Bo Anglik nie chce już dziś piłkarza w stylu Davida Beckhama albo Paula Scholesa. Chce Sterlinga i Sancho.

Kogoś, kto w stylu Cruyffa powie, że w piłkę trzeba grać pięknie. Jak ja i moje drużyny.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.