Bas van de Goor: Istnieje różnica pomiędzy chodzeniem na treningi a trenowaniem. Im szybciej to zrozumiesz, tym dalej zajdziesz (WYWIAD)

Zobacz również:Spokój pomieszany z aferami i pół kadry z plusligowym doświadczeniem. O rywalach polskich siatkarzy na igrzyskach słów kilka
Bas van de Goor
fot. FIVB.com

Bez cienia wątpliwości jest czołową postacią siatkówki przełomu tysiącleci. Z kadrą Holandii dokonał niemożliwego, zdobywając w latach dziewięćdziesiątych złoto w Atlancie, mistrzostwo Europy i Ligę Światową. Do dziś pozostaje jedynym w historii dwukrotnym MVP turnieju olimpijskiego. Legendarny środkowy Bas van de Goor w obszernej rozmowie z newonce.sport opowiada zarówno o miłych momentach z czasów gry, jak i walce z rakiem czy życiu z cukrzycą. Dlaczego po finale w USA czuł się pępkiem świata? Z czym kojarzą mu się występy w Polsce? Kto jest prawdziwym „latającym Holendrem”?

Michał Winiarczyk: Istnieje jedna data, która mocno łączy pana ze wszystkimi Polakami.

Bas van de Goor: Nic mi nie przychodzi do głowy. Poddaję się.

11 listopada. Obchodzimy wtedy Święto Niepodległości.

Aaa… fakt, znajoma data. Fajnie o tym wiedzieć. W 2003 roku wykryto u mnie cukrzycę, a równo trzynaście lat później, 11 listopada 2016 roku zdiagnozowano raka. To bardzo ważny dzień w życiu. Na szczęście wszystko, jeśli chodzi o moje zdrowie, jest w porządku. Czuję się fizycznie dobrze.

Jak dzisiaj podchodzi pan do tego dnia?

Wiesz, że czasem zdarza mi się o nim zapomnieć? Nigdy nie doszło do sytuacji, że specjalnie wyczekiwałbym 11 listopada. Przypominają o tym przyjaciele lub rodzina. Na pewno to wyjątkowy czas w życiu, ale mam nadzieję, że już żadne inne choroby nie pojawią się tego dnia.

Mówienie o nich sprawiało panu kiedykolwiek kłopot?

Raczej nie. Cukrzyca jest cały czas pod kontrolą. Z kolei raka już nie ma w organizmie od czterech lat. Niemniej regularnie się kontroluję. Nawet nie stresuję się wizytami. Tętno wynosi pewnie pięćdziesiąt uderzeń na minutę. Póki nie czuje wielkiego zmęczenia i charakterystycznego uczucia na wysokości szyi i głowy, to mogę być spokojny.

W jednej z rozmów w okresie batalii z chłoniakiem mówił pan, że w trakcie choroby żona została sama z piątką dzieci.

No tak, czwórka pociech plus ja (śmiech). Dostawałem chemię w szpitalu raz w tygodniu, później wracałem do domu i tylko leżałem. Nie potrafiłem zrobić niczego. Musiałem o wszystko kogoś prosić. Przeważnie padało na żonę. W normalnej sytuacji we dwójkę opiekujemy się czwórką dzieci. Nagle na nią samą spadł ciężar opieki nad piątką. To był niesamowicie wyczerpujący czas dla niej. Jestem dozgonnie wdzięczny za pomoc.

Mentalność sportowca pomagała w walce?

Jako atleta stawiasz przed sobą duże cele. Później robisz wszystko, by je osiągnąć. W przypadku raka trudno jest tworzyć jakikolwiek plan. Wtedy moim celem było nie mieć jakiegokolwiek celu. To nie przychodziło łatwo. Na co dzień ludzie stoją przed wyzwaniami, które sami ustalają. Gdy osiągną punkt A, idą w kierunku B, C i tak dalej. Cały czas kreujesz zadanie do wykonania. W walce z rakiem musisz kompletnie zmienić tok myślenia. Potrzebujesz odpoczynku i luzu. Rzeczy muszą się same wyjaśnić. Z czasem, gdy zaczniesz znów odzyskiwać energię, na przykład na spacery czy inne małe aktywności, to znów możesz tworzyć sobie malutkie cele.

Lekcja numer jeden wyniesiona z tamtego okresu to…?

Ciesz się życiem.

(Van de Goor robi chwilę przerwy – przyp. M.W)

Z pozoru to oczywistość. W życiu codziennym bierzesz wszystko za pewnik. Gdy nagle słyszysz, jak z tobą jest źle i że istnieje prawdopodobieństwo, że będzie jeszcze gorzej, to wpadasz w refleksje. Zastanawiasz się nad rzeczami, których nigdy nie zrobiłeś i tych, o których marzyłeś, że będzie ci dane w przyszłości zrealizować. Na szczęście jestem teraz w komfortowej sytuacji. Żyję podobnym rytmem jak przed chorobą. Jednakże, gdy mam do wyboru jedno z dwóch wyzwań, długo zastanawiam się, które z nich lepiej wpłynie na życie. Nie krępuję się tak jak kiedyś. Jeśli mam ochotę, to potrafię wydać trochę pieniędzy, by doświadczyć ciekawego wydarzenia lub spełnić małą zachciankę.

Nalbert mówił mi, że za czasów gry nie potrafił doceniać osiągnięć. Gdy zdobył ważny medal, od razu myślał o następnym, zapominając o poświęceniu chwili na docenienie triumfu.

W moim przypadku nie było tak, że nie cieszyłem się ze zdobytych trofeów. Myślę, że potrafiłem docenić sukces. Trzeba jednak zwrócić uwagę na pewną kwestię. Gdy zdobędziesz pierwszy wielki medal w wieku 28 lat, prawdopodobnie będziesz cieszył się jak szalony. Miałem szczęście, że grałem w świetnych zespołach, więc trochę osiągnąłem. U Brazylijczyków jest trochę inaczej, bo oni są przyzwyczajeni do pierwszych miejsc. Gdy wygrają mistrzostwo świata, to po prostu dopisują je do bogatej kolekcji wcześniejszych. Zawodnik przywozi medal, odkłada go na półkę i zaczyna skupiać się na następnym.

Jakie czynniki złożyły się na sukces holenderskiej siatkówki w latach dziewięćdziesiątych?

Można wyliczyć kilka przyczyn. Zacznijmy od talentów. Mniej więcej w okolicach 1984, 1986 roku pojawiło się wielu utalentowanych zawodników. Nie dość, że umieli dobrze odbijać, to w ich głowach tkwiła fantastyczna mentalność. Nie wystarczała im kontynuacja wyników poprzednich generacji, bo były one raczej przeciętne. Siatkówka w Holandii nie była wtedy popularna. Na świecie zajmowaliśmy miejsca w trzeciej lub czwartej dziesiątce rankingu. Brakowało profesjonalizmu, zawodnicy trenowali tylko dwa, trzy razy w tygodniu. W końcu zebrała się grupka perspektywicznych sportowców z nastawieniem: „chcemy być najlepsi na świecie”. Z czasem doszli do nich młodsi jak Peter Blange, Jan Posthuma, Ron Zwerver czy Ronald Zoodsma. Taka mieszanka zajęła piąte miejsce na olimpiadzie w Seulu. Po czterech latach wspólnej pracy, w Barcelonie lepsi od nas okazali się tylko Brazylijczycy.

Później doszli następni, w tym między innymi pan.

Pierwsza generacja zbudowała fundamenty i pomogła odnaleźć się w nowej rzeczywistości następnej. Dołączając do reprezentacji w 1993 roku, byłem niejako członkiem trzeciej. Mieliśmy już o wiele lepsze warunki do treningów. Prowadzili nas szkoleniowcy ostro motywujący do ciężkiej pracy. Już wtedy w głowach tkwił jeden cel – złoto w Atlancie. Łatwo powiedzieć, że chce się wygrać na igrzyskach, trudniej to zrealizować. Wychodzę z założenia, że nie liczy się to, co mówisz, ale to co robisz i jak się zachowujesz. Każdy z nas, niezależnie od tego czy był to zawodnik, czy pracownik biura w federacji miał zakodowane maksymalne poświęcenie, tak by w 1996 ziścić nasze marzenie.

W latach dziewięćdziesiątych mieliśmy na swojej drodze wielkiego przeciwnika. Reprezentacja Włoch była wtedy najlepszą drużyną świata. Cały czas od nich dostawaliśmy. Mistrzostwa Europy 1993 i 1995? Porażka w finale. Mistrzostwa świata 1994? Porażka w finale. Puchar Świata 1995? Tak samo. Przełamanie przyszło w Lidze Światowej 1996 przed igrzyskami. Bardzo miło wspominam ten rok. Wsparcie jakie dostawaliśmy ze wszystkich stron było niesamowite.

Zastanawiam się, czy złoty nie jest pana ulubionym kolorem. Większość osiągnięć w karierze jest właśnie tej barwy.

Po prostu miałem szczęście być częścią wspaniałych zespołów. W przypadku rozgrywek państwowych jest to niezwykle ważne. Spójrzmy na dzisiejszą kadrę Holandii. Mamy w niej świetnego zawodnika, Nimira Abdel-Aziza. Sądzę, że gdyby grał w naszej kadrze sprzed 25 lat, to byłby mega gwiazdą. Większą niż ktokolwiek inny. Problem w tym, że dziś bardzo widoczna jest różnica w szkoleniu. Nie ma w kadrze u swojego boku zawodników na podobnym poziomie. Mi poszczęściło się, bo wokół siebie miałem praktycznie jedenastu równych siatkarsko kolegów. Świetna gra w kadrze w głównej mierze przyczyniła się do podpisania dobrego kontraktu we Włoszech. Oczywiście, gdy jesteś dobry, masz ogromny wpływ na losy drużyny reprezentacyjnej. Jednakże, to kadra bardziej pomoże ci w rozwoju kariery, niż ty jej w odniesieniu sukcesów.

Co się panu przypomina jako pierwsze, gdy wraca wspomnieniami do turnieju w Atlancie?

To, że musimy w końcu pokonać Włochów. Złoto nie było już tylko marzeniem, ale zadaniem do wykonania. Co rusz docieraliśmy do finałów, więc wszystko się skupiało na tym, żeby wygrać z nimi. Każdy wiedział, że jesteśmy drugą najmocniejszą reprezentacją świata. Chodziło nam o to, by stać się pierwszą. Na igrzyskach każdy rozpoczyna rywalizację z tego samego miejsca. Dopiero po półfinale zrozumieliśmy, że złoto jest tuż na wyciągnięcie ręki. Trochę kłopotów sprawili wcześniej Bułgarzy. To był zespół grający solidną siatkówkę. Miewali jednak huśtawkę formy. Raz wygrywałeś 3:0, a kiedy indziej walczyłeś w męczarniach podczas tie-breaku. Z Rosjanami w półfinale poszło o wiele łatwiej - solidne zwycięstwo do zera. Muszę przyznać, że już wtedy zaczęliśmy trochę świętować. Wiedzieliśmy, że mamy medal. Pozostała tylko kwestia, jakiego koloru. Nikt sobie od razu nie zawieszał złota.

Szczerze? Tak naprawdę prawdziwą szansę ujrzeliśmy w trzecim secie finału. Wygrywaliśmy z Włochami 2:1. Wtedy każdy pomyślał: dobra, możemy wygrać. Niestety, gdy tak sobie wmawiasz w trakcie meczu, to od razu skazujesz się na pożarcie. Co wyszło? Porażka w czwartym secie (śmiech). Przed tie-breakiem wiedzieliśmy, że nie ma już chwili na dywagacje. Oni grali swoje, my też. Wielka szkoda, że mój największy finał w karierze zakończył się błędem rywali.

Wygrana z Włochami miała osobiste znaczenie? Przez lata zabierali wam marzenia o złocie.

Dla mnie w małym stopniu tak. U rywali grało aż czterech kolegów z zespołu – Cantagalli, Bracci, Giani i Sartoretti. Co więcej, dwóch z nich mieszkało w tym samym bloku co ja. Dzieliliśmy drzwi wejściowe. Niemniej, w sporcie chodzi o bycie zmotywowanym. Nie ważne jak, skąd, ale potrzebujesz tego do walki. Nie powiem, wkurzało nas, że raz za razem przegrywaliśmy z nimi. Mistrzostwa świata są tylko krok za igrzyskami jeśli chodzi o rangę. Wiem jednak, że wszyscy członkowie kadry Italii oddaliby dwa mistrzostwa Europy i triumf w 1994 za olimpijskie złoto. Do dziś mecz z 4 sierpnia 1996 roku uznaje za najważniejszy w życiu.

Jak z tą całą otoczką euforii radził sobie 25-letni Bas?

Oczywiście po wygranej było „lekkie” świętowanie w olimpijskiej wiosce. Każdy jednak normalnie zasnął. Pamiętam sytuację z następnego ranka. Olof van der Meulen, nasz naczelny ranny ptaszek jak zwykle wstał pierwszy i zaczął puszczać muzykę. Tym razem włączył „L'ombelico del mondo” Jovanottiego. Tytuł w tłumaczeniu oznacza pępek świata. My wszyscy wtedy się nim poczuliśmy. Nie było Internetu ani rozwiniętej sieci komórkowej. Jeszcze nie docierało to, co miało miejsce w Holandii. Balanga najpierw ograniczyła się do naszych pokoi.

Przylot do kraju był olbrzymim szokiem. Cała kadra przywiozła łącznie cztery złote medale – w kolarstwie górskim, wioślarstwie, hokeju na trawie i w siatkówce. Triumf naszej reprezentacji trzy lata później został wybrany największym wydarzeniem sportowym stulecia. Do dziś słyszę opowieści ludzi, którzy pamiętają dzień finału. Niedziela wieczór, godzina 21, prime time – wszyscy przed telewizorami. Gdy dwa dni później wylądowaliśmy, to każdy z nas mógł poczuć się Beatlesem. Widok przepełnionego fanami lotniska był porażający. Gdy wychodzili inni mistrzowie, każdy im gratulował, ale tak naprawdę wszyscy czekali na nas. Szaleństwu z okazji zdobycia złota długo nie było końca. Myślę, że możesz sobie to wyobrazić. Podstaw zamiast nas reprezentację Polski. Cały kraj pewnie stanie.

Grał pan w latach dziewięćdziesiątych, czasach dużej transformacji w siatkówce. Wtedy do gry wprowadzono pozycję libero. Jak z perspektywy środkowego wyglądała ta zmiana?

Nienawidziłem tego. Wiem, że była to dobra decyzja dla niższych ludzi, którzy nie umieli zagrywać, za to dobrze odbierali piłki. Wcześniej, grając na swojej pozycji, byłem też odpowiedzialny za przyjęcie. Kiedyś, gdy nie umiałeś bronić, nie miałeś placu gry. Nikt nie chciał zawodnika, który kiepsko pracował w defensywie. Ta decyzja osłabiła pozycję środkowego na boisku. Źle ją wspominam, bo jak na siatkarza grającego na tej pozycji, dosyć dobrze przyjmowałem i atakowałem zza linii trzeciego metra. Z wejściem do gry libero ten repertuar stał się niepotrzebny. Musiałem przystosować się do nowej sytuacji. Gdy wiedziałem, że zapowiada się względnie spokojny serwis rywala, wtedy jeszcze wpuszczano mnie na przyjęcie. Chodziło przede wszystkim o umiejętność ataku z daleka. Gdy piłkę zagrywał jednak Diniejkin czy Sawieljew, to schodziłem z boiska, by piłką zajął się libero.

Jak to możliwe, że przez osiemnaście lat nie wiedział pan, że w Sydney również został pan wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju?

Nikt mi nie powiedział (śmiech)! Byłem mocno zdziwiony, słysząc tę informację w 2018 roku. W przypadku igrzysk nie ma jakieś prezentacji czy oficjalnego listu, który o tym informuje. Nie słyszałem też o jakieś statuetce dla MVP, a chętnie bym się dowiedział. Wydaje mi się, że to tylko kwestia czyjeś interpretacji. Nie ma to jakiegoś pokrycia czy oficjalnej podbudowy. Niemniej, miło jest słyszeć, że było się uznanym najbardziej wartościowym zawodnikiem dwóch wielkich imprez.

Czym różniły się holenderskie ekipy z 1996 i 2000 roku?

Pierwsza z nich przygotowywała się do turnieju bez złotego medalu na szyi. Druga trenowała z jego ciężarem. Dało się go odczuć. Straciliśmy też czołowych zawodników ekipy z 1996 roku – van der Meulena, Zwervera czy Helda. Nasza przewaga mentalna nad innymi reprezentacjami działała jeszcze przez dwa lata. W 1997 roku wygraliśmy mistrzostwo Europy. Rok później na mistrzostwach świata zajęliśmy dopiero szóste miejsce. Wtedy najwięksi rywale zrozumieli, że Holendrów da się pokonać.

Od tego momentu złapaliśmy doła. Nie przypominaliśmy świetnej ekipy sprzed dwóch lat. Rok później turniej na Starym Kontynencie zakończyliśmy jako piąty zespół. Na dwanaście miesięcy przed najważniejszą imprezą nadal nie mieliśmy do niej przepustki. Musieliśmy o nią walczyć tuż przed igrzyskami. Awansowaliśmy do turnieju po ostatnim turnieju kwalifikacyjnym. Co więcej, w ogóle nie powinno nas na nim być. Z zawodów wycofał się Meksyk. Weszliśmy zamiast nich, ale trafiły się wymagające zawody we Francji. Co ciekawe, w tym samym roku czterokrotnie graliśmy z gospodarzami imprezy. Nie wygraliśmy ani jednego seta. Po samych porażkach 3:0 przyszło nam lecieć do nich i mierzyć się także z Chińskim Tajpej i Kanadą. Wielki ciężar spadł z pleców, gdy wygraliśmy z Francuzami 3:1. Z tyłu głowy człowiek myślał już o wstydzie, jaki czekać będzie w siatkarskim świecie. Obrońca złota olimpijskiego bez kwalifikacji? Znów poczuliśmy się sobą.

W Sydney znów czuliśmy, że jesteśmy w dobrej formie. W grupie przegraliśmy tylko raz z Brazylią. Później o dwa punkty lepsi w ćwierćfinałowym tie-breaku byli Serbowie. Pozostała gra o miejsca 5-8, którą skończyliśmy dwoma wygranymi spotkaniami. W Atlancie przegraliśmy jeden mecz, w Australii dwa. Jedna porażka pozwoliła zdobyć złoto. Dwie spowodowały koniec rywalizacji na piątej pozycji. To były dwa różne turnieje biorąc pod uwagę presję, jaką odczuwaliśmy.

Wówczas był pan zawodnikiem klubów Serie A. Jak zapadł w pamięci czas spędzony we Włoszech?

Do dziś tkwi w głowie szacunek i pasja, jaką w Italii mają do tego sportu. Tydzień w tydzień trybuny zapełniały się kibicami. Po zdobyciu złota czułem to jeszcze mocniej. Każdy szanował Holandię za osiągnięcie z Atlanty. Wówczas bez cienia wątpliwości była to najbardziej elitarna liga świata. Grali w niej najlepsi z najlepszych. Jeśli chciałeś nauczyć się rzemiosła siatkarskiego, to nie miałeś lepszej okazji, niż tylko konkurować z czołowymi siatkarzami globu. Liga włoska była wymagającym środowiskiem. Każdy rywal co tydzień chciał być jeszcze lepszy. Nikt nie spoczywał na laurach, bo lada chwila przeciwnik nie miałby dla niego litości. Dziś możesz wybrać kierunek, który może nie jest atrakcyjny jeśli chodzi o życie, ale daje duże możliwości rozwoju. Kiedyś we Włoszech to wszystko było na najwyższym szczeblu. Fantastyczny styl życia… no i pizza. Kochałem grać w tym kraju.

Miałem też szczęście do zespołów. Stosuję analogię do samochodu. W życiu musisz sobie radzić jak za kierownicą – gaz w podłogę i omijasz przeszkody. Zwracałem baczną uwagę na organizacje klubu oraz skład. Liczyło się na przykład to, czy rozgrywający jest dobry, bo wiadomo, że w meczu musisz na niego liczyć. Poza tym ciekawiły mnie ambicje. Czy klub mierzy wysoko, czy tylko dobrze płaci? Wolałem wybrać opcję mniej korzystną finansową, ale gwarantującą większy rozwój. Myślę, że to są niuanse, na które nawet dziś mogą przydać się siatkarzom.

Bas van de Goor
Fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl

Co jeszcze mógłby pan doradzić młodym adeptom?

Istnieje różnica pomiędzy chodzeniem na treningi, a trenowaniem. Im szybciej to zrozumiesz, tym dalej zajdziesz. Ludzie często nie zdają sobie z tego sprawy. Bardzo łatwo jest przebrać się w strój sportowy, wyjść na boisko i poodbijać piłkę. W sumie każdy mógłby to robić. Co innego jest grać na najwyższym poziomie. By tam dotrzeć potrzebujesz planu, skupienia i pełnego zaangażowania. Pracuj ciężko przez lata kariery. Odpoczniesz po niej (śmiech).

Powracając na chwile do ludzkiej strony sportu. Jak połączyć rodzinę z karierą sportową?

To bardzo trudna kwestia. Nie ukrywam, gdy grałem wszystko podporządkowywałem siatkówce. Nie było odstępstw, to rodzina musiała się do mnie dostosować. Wówczas nie miałem jeszcze dzieci, żyłem tylko z dziewczyną. To na pewno ułatwiało funkcjonowanie. Oprócz tego pamiętaj, że wiele lat spędziłem we Włoszech. Tam bardzo łatwo jest się zaaklimatyzować. Nie raz było tak, że ja siedziałem w Italii, a narzeczona mieszkała w Holandii, i odwrotnie. Ona żyła we Włoszech, podczas gdy w kraju przebywałem na zgrupowaniu kadry. Przyznaje się, czasem było ciężko. Rozłąki nigdy nie są przyjemne. Ale jeśli mocno kochasz drugą połówkę, to chyba dystans tego nie rozbije?

Będąc aktywnym zawodnikiem wykryto u pana cukrzycę.

Tego dnia informacja o mojej chorobie obiegła cały kraj. Stałem się główną postacią mediów. W telewizji wspomnieli o wioślarzu, Steve Redgrave, który osiągał sukcesy, choć też miał cukrzycę. Wiem, że i u was w tej samej dyscyplinie występował zawodnik z tą samą przypadłością. Nie pamiętam już jego imienia, ale miałem możliwość go poznać (prawdopodobnie chodzi o Michała Jelińskiego – przyp. M.W). Redgrave to legenda olimpizmu. Pięciokrotnie zdobywał złoty medal igrzysk. Gdy pokazali go jako przykład sportowca, który pomimo cukrzycy dalej osiąga wielkie sukcesy, poczułem niesamowitą ulgę. Zrozumiałem, że skoro on może, to i ja też. Nie miałem żadnych obaw o zdrowie. Musiałem tylko pojąć, jak prawidłowo połączyć kontrolę nad chorobą z karierą.

Życie uległo dużej zmianie?

Myślę, że nie musiałem wywracać go do góry nogami, tylko leciutko zmodyfikować. Masz dwa typy cukrzycy. W jednym dotyka ona ludzi starszych, z nadwagą albo prowadzących niezdrowy styl życia. W moim, drugim przypadku, to po prostu pech. Ten rodzaj może dopaść każdego – nawet olimpijczyka. Na początku, nie mając dużej wiedzy bałem się, że już nigdy nie będę mógł zjeść nic słodkiego. Albo że duży wysiłek źle na mnie wpłynie. Steve, poprzez telewizję rozwiał wszelkie możliwości. Można zdobywać medale i jeść słodkości. Kwestia tego ile mają w sobie cukru, bo muszę dostosować odpowiednią ilość insuliny. Nadal jem tak, jak chcę, tylko nie w takich porcjach, jak za czasów kariery. Dbam o siebie – ćwiczę trzy, cztery razy w tygodniu biegam lub jeżdżę na rowerze.

Jak przebiegł proces przyzwyczajenia się do życia po siatkówce? Nie wszystkim sportowcom przychodzi to łatwo.

Fajnie, że zapytałeś, bo dla niektórych stanowi to olbrzymie wyzwanie. W życiu profesjonalnego sportowca dominuje porządek. Masz tylko mecze i turnieje, nic poza tym. Po latach wolny weekend staje się czymś dziwnym. Przez kilkanaście lat stawiasz się praktycznie dzień w dzień na trening. Raptem to tracisz. To rzeczywiście coś trudnego do opisania. Od razu po skończeniu kariery zostałem dyrektorem sportowym Dynamo Apeldoorn, klubu, w którym wcześniej grałem. Szybko jednak odkryłem, że to nie dla mnie. Transformacja z siatkarza na menedżera przebiegła płynie. Jednego dnia przestałem ćwiczyć. Następnego robiłem to, co należało do nowych obowiązków. Po rezygnacji z pracy pustka trwała dziewięć miesięcy. To wtedy poczułem, że życie już nie jest takie samo i czegoś w nim brakuje. Dopiero gdy założyłem działającą do dziś fundację mojego imienia, zauważyłem, że mam fajne zajęcie. Tak naprawdę musiało minąć ze dwa lata, zanim poczułem się szczęśliwy z nowego porządku w życiu.

Ivan Miljković powiedział mi, że przeciwieństwie do sporej grupy byłych siatkarzy, ani razu nie pomyślał o tym, jak fajnie byłoby wrócić na parkiet. Nie ciągnęło pana może na boisko?

Mogę dołączyć do jego grona. Poza paroma występami w rezerwowych ekipach nie myślałem poważnie o powrocie. Później już przestałem w ogóle grać, nawet amatorsko. Jedyne momenty, w których myślę sobie: chętnie bym pograł, to sytuacje gdy oglądam na żywo siatkówkę na najwyższym poziomie. Widzę, jak zawodnicy skaczą wysoko i uderzają mocno, po czym mówię do siebie: Kurczę, dawno temu człowiek założył by spodenki i dołączył do nich. Opisując jednak moją obecną formę terminologią komputerową - mam w miarę aktualny software, ale hardware jest już niesamowicie przestarzały (śmiech).

Podejrzewam, że i tak wolałby pan jeszcze raz grać w swoich czasach, niż w obecnych.

Co tu ukrywać, byłem wielkim szczęściarzem. Grałem osiem lat w wielkiej reprezentacji i tyle samo w czołowych włoskich klubach. W kadrze miałem na rozegraniu Petera Blange’a, który lubił grać w pierwsze tempo. Z kolei w Italii towarzyszył mi Fabio Vullo, który preferował podobny styl. To były dla mnie idealne warunki do gry. Zawsze chciałem mieć dobrą relację z rozgrywającym. Im więcej zagra piłek, tym większą masz frajdę. Kto by nie chciał cały czas atakować? Kochałem w nich to, że grali „pierwszą” z praktycznie każdej pozycji.

Gdy dziś oglądam siatkówkę zauważam, że tacy siatkarze jak ja mieliby trudniej. Gra stała się mocno siłowa. Zastanawiam się, czy kiedyś nie było lepszego przyjęcia, bo teraz kładzie się ogromny nacisk na szybkie, silne ataki i serwisy. Nie ma też wiele uwielbianego przeze mnie pierwszego tempa. Ukształcił się podział na środkowych-blokujących i środkowych-atakujących. W pierwszej roli byłbym pewnie średni. Znacznie lepiej czułem się w ofensywie. Dobrze strzeliłeś z typem, lepiej byłoby móc znów grać 25 lat temu niż dziś.

Pomówmy o polskich wątkach…

Sporo tego było. Pierwsze skojarzenie to europejskie puchary z Dynamo Apeldoorn. Na początku lat dziewięćdziesiątych graliśmy z Częstochową. Zapamiętałem pewnego środkowego, gwiazdę zespołu. Prezentował niesamowity poziom. (Van de Goor pokazuje zagranie – przyp. M.W). Podczas rozgrzewki ćwiczył skoki. W trakcie jednego z nich pofrunął wysoko ponad siatkę… i schował ją pod pachę, jakby miał trzymać jakąś teczkę. To miało nas przestraszyć i dać sygnał kolegom, że jesteśmy do pokonania. Do dziś gdy rozmawiam z kolegami, wspominamy tamtą sytuację. Występowałem też przeciwko jakiemuś polskiemu klubowi reprezentując Modenę. Zapamiętałem trybuny, pełne fanatycznych kibiców. Tych dźwięków się nie zapomina. Zagraliśmy jedno z najlepszych spotkań, jakie pamiętam. Zwyciężyliśmy do zera. Byłem pod wielkim wrażeniem szacunku otrzymanego od fanów po meczu, pomimo że ich ukochany klub mocno przegrał.

Z reprezentacją też występował pan przeciwko Polsce.

Grałem w 2000 roku podczas pierwszych kwalifikacji do igrzysk. Pamiętam, że wylatywaliśmy z kraju 1 stycznia. Wtedy cały świat oczekiwał końca świata. No wiesz, komputery ustaną, cały świat pogrąży się w chaosie. Taka tam apokalipsa. Nasz lot był pierwszym w nowym roku. W Katowicach, w tej fajniej kosmicznej hali, z walki o wyjazd do Sydney wyeliminowali nas między innymi Polacy. Wygrali 3:1 w ostatnim meczu. Muszę jeszcze wspomnieć o historii już z czasów po karierze. Przypomina mi się turniej kwalifikacyjny kobiet, który odbywał się w Apeldoorn. Pełniłem wówczas funkcję jego dyrektora. Holandia przeżywała wielki napływ polskich kibiców. Byli wszędzie! Podczas naszych spotkań, hala była zajęta pewnie w połowie. Gdy grały Polki, bilety sprzedawały się od razu. Chyba wszyscy kibice waszej kadry mieszkający u nas zjechali się do Apeldoorn. To była jedna wielka impreza.

Jak widzi pan szanse męskiej reprezentacji Polski na nadchodzących igrzyskach?

Muszę powiedzieć, że… nie wiem. Nie dlatego, że próbuję się delikatnie wycofać od stwierdzenia, że nie dadzą rady. Po prostu trudno jest cokolwiek prognozować. Nie potrafię ocenić waszych możliwości na tle innych rywali. Każdy szykuje się pod tę imprezę.

Zdaje sobie sprawę z wielkiego potencjału, jaki w was drzemie. Niedawno rozmawiałem z kolegą będącym trenerem w Apeldoorn. Powiedział mi, że Polska mogłaby zabrać do Tokio drugą dwunastkę – podkreślam dwunastkę, nie szóstkę – i nadal walczyłaby o złoto. Macie tak wielki wybór, że aż współczuje Vitalowi Heynenowi. Cholera, jak on ma wybrać, skoro może przebierać a to z mistrzów świata, a to ze zwycięzców Ligi Mistrzów (rozmowa miała miejsce przed ogłoszeniem kadry na igrzyska – przyp. M.W)? Wiem, że możecie powalczyć o triumf, ale jako były zawodnik muszę zwrócić uwagę na pewną kwestię. Podczas igrzysk na sportowcach ciąży olbrzymia presja. Przecież czekasz na tę imprezę tyle lat. Jeżeli Heynen poradzi sobie z psychiką siatkarzy, będzie umiał ich rozluźnić, zdjąć stres, to kadra Polski będzie czołową siłą turnieju.

Mamy pecha do odpadania w ćwierćfinałach igrzysk.

Mało kto tak myśli, ale to najtrudniejsze spotkanie imprezy. Tutaj, praktycznie w ostatniej chwili marzenia o medalu uciekają w siną dal. Wszystko albo nic. Walczysz o sukces lub wylatujesz. Dochodzi wspomniana wcześniej presja, bo każdy żąda medalu. Wiem, że niektórzy siatkarze lubią takie mecze. Wspinają się wtedy na wyżyny umiejętności.

Bas van de Goor za pięć, dziesięć lat będzie…?

Mam nadzieję, że tak samo wysportowany jak teraz (śmiech). Mówiąc poważnie, to nie wiem. W przyszłym roku czekają nas mistrzostwa świata, w których wraz z Manon Flier będziemy odpowiadać za ich holenderską część. Chciałbym nadal być związany z siatkówką w ten sposób. Nie widzę siebie na ławce trenerskiej, na boisku chyba też. Wiążę wielkie nadzieje z fundacją. Chcę zachęcać jak najwięcej osób, szczególnie z cukrzycą, do aktywności fizycznej.

A co dzisiejszy Bas powiedziałby młodemu środkowemu van de Goorowi wchodzącemu do reprezentacji w 1993 roku?

Pierwszy raz w życiu dostaję takie pytanie.

(Van de Goor bardzo długo zastanawia się – przyp. M.W)

Cholera! Niesamowicie trudna sprawa. Wydaję mi się, że mam za sobą modelową karierę. Wszelkie wybory wyszły na dobre. Zawsze dawałem z siebie wszystko. Może po pobycie we Włoszech powinienem wybrać inny kierunek? Taki, który rozwinął by mnie bardziej jako człowieka. Wówczas Japonia była miejscem, w którym panował fajny poziom gry i życia. Zobaczyłbym sobie trochę świata i zgarnął dobrą wypłatę? Czy dzisiejszy Bas mógłby jeszcze jakoś pomóc tamtemu gościowi stać się lepszym zawodnikiem…?

Albo lepszym człowiekiem.

Czy nie zabrzmię arogancko, jeśli powiem, że nie miałby czego mu w tej kwestii doradzić (śmiech)? Chyba byłem skromną i pokorną osobą. Tak mi się przynajmniej wydaję. Niemniej, muszę przygotować lepszą odpowiedź na wypadek, gdyby ktoś miał zadać podobne pytanie w przyszłości.

Na koniec wyjaśnijmy pewną kwestię. Kto jest prawdziwym „latającym Holendrem”: pan czy Robin van Persie?

Znowu trafiłeś z pytaniem, którego nigdy nie dostałem. Oczywiście muszę powiedzieć, że ja! On leciał przed siebie, a ja w górę. Fakt, zarówno my, ale i Zwerver byliśmy tak określani. Myślę jednak, że w skali świata pytając się o „latającego Holendra” usłyszysz pewnie o van Persiem. Rozsławił kraj na arenie międzynarodowej. Uznajmy, że to jemu należy się ten tytuł.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.