„Artefakt Przeznaczenia", czyli godne pożegnanie Indiany Jonesa, przy którym łatwo uronić łzę [RECENZJA]

Zobacz również:Czy faktycznie ludzie przestali chodzić do kin? 2023 fatalnym rokiem dla głośnych premier
indiana_Easy-Resize.com.jpg

Harrison Ford przyleciał pokazać w Cannes nowego Indianę Jonesa i tym samym żegna się z rolą swojego życia. Od 30 czerwca do obejrzenia w polskich kinach!

Najpierw jest logotyp wytwórni LucasFilms, potem widzimy człowieka ze skręconymi rękami i z płóciennym workiem na głowie, prowadzonego przez miasto w ogniu. Rok 1944, wiemy, że Führer się ukrywa, że Trzecia Rzesza chyli się ku upadkowi, lecz montażysta ciągle nie zdradza, kogo właściwie oglądamy. Uchyla rąbka tajemnicy dopiero wtedy, gdy spod worka wyłania się twarz i zawadiacki uśmiech. To, co następuje, to są po prostu czary.

To nie jest dom woskowych figur

Jeszcze przed chwilą Harrison Ford przechadzał się czerwonym dywanem w Cannes z osiemdziesiątką na karku. Teraz w filmie ma góra czterdzieści lat. James Mangold, reżyser Indiany Jonesa i Artefaktu Przeznaczenia, nie chciał mieć widocznie na planie dwóch obsad, dublerów, dlatego wolał odmłodzić Forda cyfrowo. Nienaturalne, komputerowe cofanie metryki aktorom zakrawało o upiorny pomysł już w Irlandczyku Scorsese, gdzie De Niro i Pacino wyglądali na ekranie jak figury woskowe. Tym razem iluzja działa. Indiana Jones wraca do czasów, kiedy wszystko się zaczęło. Mangold pozwala zatoczyć łuk historii.

Ekspozycja trwa krótko, w jej trakcie młody Jones znowu próbuje ocalić siebie i swojego kompana z opałów, ale przede wszystkim stara się ocalić historię. Nie jest to zresztą żadnym zaskoczeniem – zdarzało mu się robić to wielokrotnie. Naziści w obawie przed klęską rabują nieprzebrane skarby podbitych podczas wojny krajów. Wśród nich są okazy szczególne, które mają pomóc im zapanować nad światem: włócznia, którą przebito Chrystusa oraz tarcza Archimedesa. Jones wychodzi zwycięsko z kłopotów, deponuje łupy w archiwach, ale sprawa przykleja się do niego i nie daje o sobie zapomnieć. Kiedy akcja wskakuje na właściwy tor, mamy już schyłek lat 60. Skończyła się wariacka przygoda. Jones jest seniorem, pozostaje w stanie spoczynku, już dawno odwiesił kapelusz i bicz na kołek. Kiedy do drzwi puka jego chrześnica, grana przez Phoebe Waller-Bridge, natychmiast odzywa się w nim zew przygody i wygania go z domu. Przeciwnikiem jest tym razem Jurgen Voller. Nazista, któremu, jakżeby inaczej, marzy się reinkarnacja Trzeciej Rzeszy.

Brzmi to aż komicznie, a jednak Indiana Jones i artefakt przeznaczenia to sprawna, świetnie naoliwiona maszyna do spełniania oczekiwań. Nostalgia to zresztą słowo, które odmienia się tu przez wszystkie przypadki i formy. Mangold nawet się nie kryguje, że traktuje ten film jako wyraz fanowskiej miłości do pierwowzoru i ukłon w jego stronę. Świadomie sięga do wypracowanej przed przeszło czterema dekady formuły, wykorzystuje raz jeszcze te same zabiegi i rekwizyty, robiąc to w nieporównywalnie lepszym stylu niż Królestwo kryształowej czaszki zrealizowane przez samego Spielberga 15 lat temu.

Wszystko wszędzie naraz

Na ekranie znów pojawiają się wszyscy i dzieje się wszystko – wracają starzy bohaterowie, po piętach depczą im komiksowo karykaturalni naziści, którzy przychodzą na gotowe, na horyzoncie majaczą nieuniknione przygody. Nie jest to strategia pozbawiona wad. Film miejscami wpada w wytarte koleiny, sceny walk pościgów i ucieczek kolejnymi środkami lokomocji wydają się lecieć na zapętleniu. Mangold to duże dziecko. Uwielbia sceny, w których nieustająca walka toczy się na lądzie, w morzu i w powietrzu. Zdarza się, że Indy wskakuje na konia w centrum Nowego Jorku, galopuje po tunelach metra i jedzie na zderzenie czołowe z rozpędzonym wagonem. Bywa też tak, że zgniecioną w placek gumą do żucia łata potłuczonego tuk tuka. Z drugiej strony myślę sobie, że jeśli kogoś jeszcze dziwi podważanie praw fizyki i nadzwyczajne zdolności bohaterów, to albo w festiwalowym ferworze pomylił sale, albo jest psujzabawą i panem_nią marudą. Śledząc dynamikę serii, wiemy przecież, jak oglądać filmy o Indianie Jonesie: trzeba zawiesić niewiarę i czerpać frajdę z tej przesady.

Przy całym rozmachu i doskonałym wyczuciu konwencji Mangold, na szczęście, jest nie tylko filmowcem wprawnym w scenach akcji, ale skupionym na postaciach i nastroju. Zresztą znacznie ciekawsza opowieść kiełkuje tu między wierszami i na marginesach przygody. Dopiero teraz, w trakcie seansu Artefaktu Przeznaczenia, uderzyło mnie, że głównym bohaterem serii o przygodach archeologa w skórzanej kurtce i filcowym kapeluszu jest tak naprawdę czas. Nie chodzi tylko o przeszłość i kolejne epoki przeglądające się w odkryciach archeologicznych. To wszystko jest fascynujące, ale jest jeszcze w tym wszystkim obecny inny wymiar czasu: nie czas jako przedmiot historycznych badań i rozważań, ale też czas, który ludzie próbują w tych filmach za każdym razem spowolnić, wytrącić z kolein. Święty Graal z części trzeciej miał być spełnieniem najśmielszych marzeń o życiu wiecznym. Artefakt Przeznaczenia to wehikuł czasu Archimedesa, który pozwala człowiekowi ruszyć w przeszłość, odwrócić bieg zdarzeń i namieszać w historii.

Co byś zrobił, gdybyś mógł cofnąć się w czasie?

To wciąż powracające w filmie pytanie, zadawane co rusz Jonesowi. On sam najlepiej zdaje sobie sprawę z czasu, który już upłynął i który mu pozostał. Na początku filmu spotykamy Indy’ego jako młodziaka, ale czas zabija w nim dziecko, jego twarz szybko zamienia się w twarz starca. Jest wykładowcą archeologii przechodzącym na emeryturę, ale jest też poniekąd skamieliną zepchniętą do gablot i szaf muzealnych. Jones należy do pokolenia, które przeżyło wojnę, ale od tamtego czasu wiele się pozmieniało. Ludzie przede wszystkim inaczej określają swoje priorytety – zamiast patrzeć wstecz wolą wybiegać w przód. Lata 60., w których toczy się akcja, to już zupełnie inny świat niż w 1944 roku. To hipisowska Era Wodnika, ale też epoka kosmicznego wyścigu, odrzutowców i telewizji. Astronauci, którzy odrywają się od ziemi i mkną w nieznane z pomocą nowych technologii, stają się bohaterami swoich czasów. Archeolodzy, przekopujący grobowce pełne robactwa i studiujące przeszłe historie, to w porównaniu z nimi śmieszne przeżytki. Jones, rzecznik pokolenia, które wciąż wierzy w wagę przekazu historycznego, musi pogodzić się jednak z tym, że nastąpiła pokoleniowa zmiana warty i że jego czas, co zupełnie naturalne, minął. Jeśli da się sformułować jakieś przesłanie filmu Mangolda, to jest nim uznanie naszej podatności na to, że czas płynie nieubłaganie.

Ale rozczarowanie, samo w sobie, nie musi być niczym złym, nawet jeśli rzadko bywa przyjemne. Magold wyprawia Jonesa na ostatnią przygodę, by ten przejrzał na oczy, porzucił złudzenia, obsesje nim targające i zrozumiał, że każda przygoda kiedyś się kończy. Bardziej niż o poszukiwanie skarbów, chodzi tu o odkrywanie tajemnic życia w ich mikro wymiarze, ale też pokonywanie ograniczeń starzejącego się ciała i utrzymywanie go w kupie. W nagrodę bohater dostaje nagrodę, o jakiej nawet mu się nie śniło. Aby uniknąć zarzuty o spoilery, powiem tylko, że bliżej umiłowanej przez siebie historii Jones nie był jeszcze nigdy.

Końcówka tego filmu totalnie ludzi w Cannes wzruszyła. Przynajmniej ci, którzy byli tam ze mną, a dla których filmy Spielberga były integralną częścią dzieciństwa, zupełnie nie kryli łez.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Mateusz Demski – dziennikarz, krytyk, bywalec festiwali filmowych. Pisze dużo o kinie na papierze i w sieci, m.in. dla „Przekroju”, „Przeglądu”, „Czasu Kultury” i NOIZZ.pl. Ma na koncie masę wywiadów, w tym z Bong Joon-ho, Kristen Stewart, Gasparem Noé i swoją babcią.