Sportowe historie z perspektywy obiektywu. „Patrząc na 18-letniego Kobego, widziałem samego siebie” (WYWIAD)

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Andrew Bernstein
Fot. Harry How/Getty Images

Z NBA wiąże się wiele wspaniałych fotografii. Część z nich urosła do rangi historycznych dokumentów, gdyż przez dekady koszykówka w Stanach stała się nie tylko wielką dyscypliną sportową, ale i częścią popkultury. Andrew D. Bernstein z najlepszą ligą świata jest już związany przeszło czterdzieści lat. To on odpowiada za wiele ikonicznych zdjęć, które obiegły świat. Dzięki pracy poznał z bliska największe postacie basketu takie jak Michael Jordan czy Kobe Bryant. W długiej rozmowie z newonce.sport słynny fotograf zabiera za nieznane kibicom kulisy aren, a także przedstawia tajniki warsztatu czy historie z życia.

MICHAŁ WINIARCZYK: „Fotografia jest dla mnie chwytaniem przemijającej chwili, która jest prawdziwa” – mówił Jacques Henri Latigue. A czym jest dla Andrew Bernsteina?

ANDREW D. BERNSTEIN: Dobry fotograf potrzebuje emocjonalnej reakcji od widza. Moim celem jest, aby moje zdjęcia przyciągały uwagę i emocje. To mogą być różne uczucia, ekscytacja albo smutek. Mogą zawierać w sobie funkcje retrospektywne, to znaczy spojrzysz na nie i przypomnisz sobie zdarzenie: „O, pamiętam co robiłem w tym czasie” albo „tata opowiadał mi o tym meczu”. Chcę, aby choćby na moment utkwiły w głowie.

Traktuje pan fotografię jako sposób wyrażania siebie?

Oczywiście. Gdy dostałem pierwszy aparat od taty, nie spodziewałem się, że urządzenie wywoła we mnie taką reakcję. Okazało się sposobem na kreatywne przekazanie uczuć siedzących wewnątrz. Byłem chłopakiem, który raczej ukrywał emocje. Aparat mnie wyręczał i to w interesujący sposób. Później gdy zostałem fotoreporterem, zdjęcia zaczęły przedstawiać punkt widzenia. Pracując przy NBA moje fotografie pozwalają widzom wejść za kulisy wielkich spotkań, do miejsc, gdzie mało kto ma dostęp. Dostają obraz ulubionego sportowca w okolicznościach, w których nie widzą go na co dzień. Przekazywanie emocji i spostrzeżeń w fotografiach cały czas traktuję jako jeden z obowiązków w pracy. My, fotografowie, jesteśmy oknem na świat dla widzów. Poprzez zdjęcia pozwalamy im wejść w nieznane miejsca. Traktuje to jako wielki prezent, że mogę dzielić się tym ze światem.

Pamięta pan pierwsze zdjęcie, które w pełni przyniosło dumę?

Mając czternaście lat wybrałem się z tatą na wycieczkę po parkach narodowych zachodnich Stanów. Po powrocie przeglądaliśmy filmy. Mowa tu o czasach, gdy aparaty miały klisze. Przeglądałem te slajdy i byłem zadziwiony, jak to wszystko pięknie wygląda. Nawet robiąc zdjęcie nie spodziewałem się, że efekt będzie tak zadziwiający. To był właśnie pierwszy moment wyrażenia uczuć przez aparat. Ten wypad i fotografie szeroko otworzyły i oczy. Zaraz potem, w liceum, wziąłem się za dokumentowanie wszelkich szkolnych aktywności, od wydarzeń sportowych, po przedstawienia czy dyskoteki. Miałem cel – robienie zdjęć na potrzeby szkolnych albumów i gazetki.

Zawodowo po raz pierwszy dumę poczułem chyba przy okazji pierwszej sesji dla Sports Ilustrated w 1985 roku. Wówczas Lakersi po raz pierwszy pokonali Celtics. W czerwcu moje zdjęcie po raz pierwszy znalazło się na okładce tego prestiżowego magazynu. To był kluczowy moment kariery. Siedziałem w tej branży około pięciu lat, ale dopiero tą robotą wbiłem flagę w ziemię, przedstawiłem się środowisku sportowych fotografów. Miałem ogromną satysfakcję, że ta okładka jest moja i nikt mi tego nie zabierze. Dotknięcie jej i zobaczenie podpisu z widniejącym nazwiskiem Bernstein było dopełnieniem.

Andrew Bernstein
Fot. Adam Pantozzi/NHLI via Getty Images

Jak chłopak z Brooklynu wylądował w Los Angeles?

Uczęszczałem do University of Massachusets. Nawet jeśli było zimno, to lubiłem tam bywać. Do Los Angeles trafiłem w 1977 roku, po drugim roku na studiach. Mieszkała tutaj moja siostra. Dziwnym zbiegiem okoliczności natrafiłem na ArtCenter College of Design w Pasadenie, na przedmieściach LA. Po raz pierwszy miałem możliwość wziąć udział w zajęciach z fotografii. Zrozumiałem, że istnieje wiele jej odmian – od tej modowej, samochodowej, fotoreporterki, po komercyjną. Wtedy zdałem sobie sprawę, że można w tej dziedzinie zrobić karierę. Kochałem fotografię, ale zupełnie nie wiedziałem, że może stanowić pracę. Postanowiłem przenieść się ze starego uniwersytetu do ArtCenter. Na stałe znalazłem się tutaj w styczniu 1978 roku. Gdy wylatywałem ze wschodu, panował tam ogromny mróz, a po wylądowaniu na zachodzie było około 30 stopni. Choćby z tego powodu nie muszę mówić, że nie żałowałem decyzji (śmiech). Gdy zamieszkałem na stałe, mocno wziąłem się za pogoń za marzeniem. Skupiłem się na szkole, a także rozpocząłem pracę jako asystent. Z czasem jedne drzwi zaczęły się otwierać, potem kolejne i tak jest do dziś.

Pracuje już pan kolejną dekadę przy NBA. Jak wyglądała praca fotoreportera w tym środowisku na początku kariery?

To jest mój czterdziesty pierwszy sezon pracy przy NBA. Sama sztuka fotografii zbytnio się nie zmieniła. Nadal tak samo podchodzę do roboty. Oczywiście, dysponuję dziś zupełnie inną technologią. Mam aparat cyfrowy, nikt nie bawi się już w wywoływanie filmów. Filozofia pracy jest jednak podobna jak na początku kariery.

Mam zwyczaj kilkugodzinnego przygotowania przed meczem. Przychodzę odpowiednio wcześniej, a mój asystent Tyler zajmuje się sprzętem, tak bym mógł zacząć wykonywać zdjęcia podczas rozgrzewki. To przypomina powielanie tych samych schematów. Proces od przygotowania do robienia fotografii jest za każdym razem praktycznie identyczny. Bardzo lubię działać tym trybem. Gdy zaczyna się mecz, to zachowuję się tak samo, jak lata temu, pracując przy pierwszym spotkaniu. Niezależnie od mijających lat, darzę tę robotę takim samym uczuciem.

Uchodzi pan za osobę bardzo skupioną na swojej pracy. Nie rozmawia raczej z kolegami z branży w trakcie spotkań, mocno skupiając się na robieniu zdjęć. To stanowi element jakiś zwyczajów?

Gdy rozpoczyna się mecz, niejako zamykam się we własnej przestrzeni. Staram się odcinać od czynników zewnętrznych. Wiem, że podobnie jak w innych zawodach, tak i tutaj fotografowie lubią zbierać się w grupy i dyskutować na różne tematy. Na wczesnym etapie kariery zorientowałem się, że jeśli pozwolę na rozproszenie, to później będę się na siebie wściekał. Musiałem być skupiony, gdy Kobe Bryant czy Michael Jordan podchodzili do wsadów, albo jeśli czułem, że mogą zostać zablokowani. Wychodzę z założenia, że jeśli mam na coś bezpośredni wpływ, to pretensje później mogę mieć tylko do siebie. Dbałość o środowisko pracy i wykonywanie dobrych zdjęć jest czymś, co przecież jest zależne tylko ode mnie.

Wiem, że ma pan „dar” do szybkiego zdobywania zaufania u ludzi.

Będę z tobą szczery, przyjacielu, to jest chyba klucz do pomyślności kariery. Nigdy nie chciałem być fotografem, który wykonywałby swoją pracę z peryferii. Trochę to przypomina spoglądanie na piękne gabloty sklepu z perspektywy ulicy. Mnie z kolei zależy, by zobaczyć je od wewnątrz. Przekładając to na środowisko sportowe, chcę zabrać widza do centrum akcji niezależnie czy ma to miejsce na parkiecie, czy w szatni. Na wczesnym etapie kariery udało się przekonać trenera Lakers, Pata Rileya, by pozwolił mi zajrzeć do środka zespołu. Nie przyszło to łatwo, musiałem być zawzięty. Widząc nieustępliwość zgodził się, ale powiedział, że mam tylko jedną szansę. „Jeśli to schrzanisz, nie masz po co wracać” – usłyszałem.

Ostatecznie praca przebiegła bardzo dobrze. Riley zaczął pozwalać mi zaglądać za kulisy zespołu, kiedy tylko chcę. To zbudowało moją pewność siebie, a przy okazji pozwoliło na zyskanie zaufania u zawodników. Magic Johnson czy Kareem Abdul-Jabbar coraz częściej mnie widywali i przyzwyczajali się do mojej obecności. Później przeszło to na ich następców – między innymi Phila Jacksona, Kobego Bryanta, Shaquille O’Neala czy Michaela Jordana, bo i z zawodnikami innych klubów też budowałem więzi. Do tego potrzebowałem czasu i cierpliwości. W żadnej dziedzinie życia nie zdobędziesz za darmo zaufania. To coś, na co musisz zapracować. Fakt, że nie dałem nikomu podstaw do jego zburzenia, traktuję jako wyraz satysfakcji, ale i nieustającej odpowiedzialności.

Oglądając transmisje czy śledząc media społecznościowe sympatycy basketu widzą nie tylko najlepszych zawodników na świecie. To są przecież również wielcy atleci, idole, ikony stylu. Jakimi ludźmi są koszykarze po ostatnim gwizdku, gdy kamery przestają śledzić ich poczynania?

Świetnie to ująłeś. W każdym sporcie możemy dostrzec ikony – koszykówka, Formuła 1, tenis, futbol amerykański, piłka nożna. Czy to lubimy, czy nie, oni również są pośrednio celebrytami. Cieszą się podobnym statusem co aktorzy lub muzycy. Wszyscy prezentują pewien ukształtowany obraz publiczny – taki, jaki chcą byśmy widzieli. Ten prawdziwy widzą tylko nieliczni. Jestem szczęściarzem, bo wielokrotnie miałem możliwość odkryć prawdziwe „ja” największych gwiazd NBA. Każda z tych wielkich postaci jest oryginalna. Nigdy nie zdarzyło się, żebym nie polubił ich bardziej po bliższym poznaniu. Oczywiście, za kulisami wiele ich od siebie różni. Jedni są ekstrawertykami lubiącymi rozkazywać, innych z kolei cechuje zadziwiająca nieśmiałość. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wiele z czołowych gwiazd ligi prywatnie jest bardzo wstydliwa. Gdy wchodzą na boisko stają się innymi postaciami, przywdziewając maski. Ten dysonans pomiędzy wizerunkiem publicznym a prywatnym powiększył się w ostatnich kilkunastu latach. To zasługa mediów społecznościowych. Ludzi przyciągają ciekawe osobowości. Image kreowany w Internecie przez sportowców jest zawsze umiejętnie zarządzany. Musi mieć to „coś”, żeby przyciągać uwagę.

Poprzez media, sportowcy jawią się w świecie jako osoby twarde, niewrażliwi herosi. Przykłady Michaela Phelpsa, Mike’a Tysona czy Kevina Love'a pokazują, że oni też mogą mierzyć się z problemami mentalnymi. Ich opowieści są dowodem, że atleci nie są terminatorami bez układu nerwowego. Każdy wielki zawodnik mówi, że sport jest całym jego życiem, ale w głębi duszy to jego praca. Gdy nie gra, nie trenuje, musi żyć normalnym trybem, jak każdy z nas. Myślę, że ich otwarcie pomaga wszystkim osobom na całym świecie borykającymi się z podobnymi bolączkami. Nie wierzę w to, że ja, ty, czy ktokolwiek czytający tę rozmowę nie ma mniejszych lub większych problemów.

W wywiadach przeważnie pyta się pana o relacje z Jordanem i Bryantem. Mnie ciekawi, czy udało się panu nawiązać podobne więzi z zawodnikami, których nie postrzegamy jako najlepszych graczy w historii NBA?

Myślę, że znalazłaby się spora grupa. James Worthy, Michael Cooper, czyli postacie z ery Showtime, trenerzy – Mike D’Antoni albo Pat Riley, Steph Curry, Chris Paul, a pomału także Devin Booker – koszykarze z obecnych czasów. To są tylko wybrane nazwiska z różnych epok. Mam wielkie szczęście, że mogę przebywać wśród niesamowitych sportowców. Dodatkowo poprzez projekt „Legends Of Sport” mam możliwość poznawać kolejne ciekawe postacie, które mają wiele do opowiedzenia. Podcast to o tyle fajna sprawa, że podobnie jak nasza rozmowa jest długim wywiadem, w którym dokładnie możesz poznać drugą osobę – to, z jakiego środowiska się wywodzi albo kto wywarł na nią największy wpływ.

Nawiązując jeszcze do obecnych zawodników, to bardzo lubię dzisiejszą młodzież, która gra w NBA. Doskonale znają historie ligi, mają szacunek do legend. Zwróć uwagę, że niewielu z nich miało okazję grać w tym samym czasie co Kobe. Co więcej, część z nich Jordana pamięta co najwyżej z historii, bo urodziła się po tym, jak pierwszy raz zakończył karierę. MJ jest dla nich mityczną postacią. Szkoda tylko, że nie dostaną już więcej szansy do poznania z bliska Bryanta. Ten straszny wypadek zabrał ogromnego mentora nowej generacji. Pozostaje im tylko jego bardzo ogromne dziedzictwo. Pamiętam jak tworzyłem z nim książkę „Mentalność Mamby”. Bardzo chciał przekazać historię i przemyślenia młodym ludziom. Myślę, że dzięki takiemu podejściu, nawet po latach od śmierci będzie zachowywał z nimi więź.

Co pana zdaniem sprawiło, że on i Jordan stali się nie tylko wielkimi sportowcami, ale i pewnego rodzaju ikonami społeczeństwa w latach 90. i 2000.?

Myślę, że ocena musi się opierać na tym, czego dokonali jako sportowcy. Wspominasz o Jordanie. Nikt wcześniej nie widział na tak szeroką skalę latającego zawodnika. To oszałamiało każdego. Przez popularność zdobytą na korcie, stał się ikoną poza nim. To on wypromował manię na buty koszykarskie. Ludzie chcieli chodzić ubrani tak samo jak on.

W przypadku Kobego mam inne spostrzeżenia. Znaliśmy go od pierwszych dni w NBA. Na oczach mediów przekształcił się z nastolatka w dorosłego zawodnika, a w końcu w legendę. Po drodze oglądaliśmy momenty porażek, zwycięstw czy wewnętrznych transformacji. Jego życie było transparentne dla każdego fana. Nie ważne czy zrobił coś dobrego, złego – w mediach mówiono o wszystkim, co dotyczyło Kobego. Myślę, że to też jeden z powodów, dla którego ludzie byli z nim tak mocno związani. Widząc jego potknięcia czy sukcesy, widzieli podobieństwa do siebie. Przecież nikt z nas nie jest idealny, każdy popełnia błędy, lecz nie każdy otwarcie się do nich przyznaje. U Bryanta za sprawą popularności, każda pomyłka była przez media szeroko przedstawiana. W drugą stronę było podobnie. Każdy mógł dostrzec jego nieustępliwość, atletyzm, prawdziwy głód rozwoju. Przypomnij sobie kontuzję Achillesa. Miał niesamowitą żądzę powrotu do formy. Nie chciał, by uraz decydował w jego imieniu kiedy odejść na emeryturę. To naprawdę działało na wyobraźnie. Podobnie jak sześćdziesiąt punktów w pożegnalnym meczu i słynne „Mamba out”. Często się śmieję, że cała akcja w głównej mierze toczyła się w Los Angeles, mieście Hollywood. Nikt jednak nie wymyśliłby takiego scenariusza, jakiego swoim życiem stworzył Kobe.

Zaskoczyło mnie to, że Bryant znał pana jeszcze przed waszym pierwszym spotkaniem. Dokładnie analizował zdjęcia koszykarzy.

To był niesamowity szok. Mowa tu o dniu medialnym w 1996 roku. Zaraz miał się zacząć debiutancki sezon Kobego. To był jego debiut przed wielką grupą dziennikarzy. Po raz pierwszy miał zostać sfotografowany w koszulce Lakers. Tak się złożyło, że byłem pierwszym, który zrobił mu w niej zdjęcie. Ogólnie media day to jeden wielki kocioł. Wszędzie roi się od ludzi. Zawodnicy mają kilkanaście miejsc, przy których muszą stanąć i zapozować. Warto podkreślić, że my się z Kobem w ogóle wcześniej nie znaliśmy. Oczywiście, trudno było o nim nie słyszeć. Towarzyszył mu ogromny szum. Przyszedł do mojego stanowiska, więc się przedstawiłem:

Cześć Kobe, nazywam się Andrew Bernstein. Jestem fotografem zespołu – powiedziałem wyciągając dłoń.

Kobe uścisnął ją mocno, po czym pewnie spojrzał mi w oczy.

Wiem kim jesteś, człowieku – odpowiedział, doprowadzając mnie do zdziwienia. Spojrzałem się na niego z ogromnym niedowierzaniem.

Nie wiem jak to możliwe. Nie wydaje mi się, żebyśmy się kiedykolwiek widzieli.

Znam cię, bo jako dziecko wieszałem twoje plakaty w pokoju – odparł.

Prawdopodobnie miał zdjęcia Jordana, Birda, Thomasa – wielkich postaci lat 80. i 90. Dokładnie je analizował, więc zwracał również uwagę na podpis. To bardzo malutki fragment plakatu umieszczony na samym dole. Tak naprawdę nikt tego nie czyta. A on tak. Siłą rzeczy dostrzegł, że co rusz przewija się to samo nazwisko. Jak mi to opowiedział, to nie wiedziałem jak mam zareagować. Od tego momentu zaczęła nawiązywać się więź. Choć dzieliło nas dwadzieścia lat, to dobrze się rozumieliśmy. Będę szczery, patrząc na tamtego osiemnastolatka widziałem siebie samego będącego w podobnym wieku. Też byłem taki zuchwały, arogancki i pewny jak on. Chciałem udowodnić każdemu, kto we mnie nie wierzył, że się myli. Kobe myślał podobnie.

Lata wcześniej miał pan możliwość pracy przy „Dream Teamie”. Dziś to zespół owiany wielką legendą, ale czy trafiając tam na początku zgrupowania dało się dostrzec wielką magię?

Cały świat do dzisiaj wie, że istnieje tylko jeden „Dream Team”. Być może nie zobaczymy już nigdy podobnego gwiazdozbioru. To był pierwszy raz, gdy dopuszczono profesjonalistów do gry w turnieju olimpijskim. Przez to już dosyć wcześnie rozpoczęła się ekscytacja i prognozowanie, kto załapie się do kadry. Byłem jednym z nielicznych fotografów wytypowanych do relacjonowania ich poczynań i wykonania sesji zdjęciowej w amerykańskich koszulkach. Widok Johnsona, Stocktona czy Malone’a w koszulce z napisem „USA” oszałamiał, bo wcześniej nie było na niego szans.

Pamiętam pierwsze zgrupowanie w San Diego, gdy zjeżdżali się wszyscy koszykarze. W jednym pokoju obok siebie siedzieli przyszli członkowie Koszykarskiej Galerii Sław. Człowiek nie wierzył w to co widział. Spędziłem z tą grupą siedem tygodni. Śledziłem ich poczynania w Kalifornii, a także w Portland, Monako czy w Barcelonie. Możliwość ciągłego przebywania z tym zespołem od początku do końca była niespotykanym doświadczeniem. Pomimo upływu trzydziestu lat od tamtych wydarzeń, do dziś pracę przy „Dream Teamie” uznaję za najlepsze zadanie, jakie dostałem do wykonania. Wątpię, żeby kiedykolwiek pojawiło się coś, co to przebije. Nawet wspaniała praca z Kobem przez dwadzieścia lat nie ma do tych kilku tygodni podejścia.

Ile siedzi panu w głowie zdjęć, których z różnych przyczyn nie wykonał?

Będę z tobą szczery – bardzo wiele. Podczas wielkich meczów działy się legendarne sceny, ale akurat nie przede mną. Na to niestety nie mam wpływu. Mam jednak przed oczami momenty, które teoretycznie mogłem uwiecznić na przykład rzut Dereka Fishera na 0,4 sekundy przed końcem meczu, trójka Raya Allena w finałach NBA, nie wspominając o decydujących trafieniach Kobego, których było sporo. Pamiętaj, że pracuję przede wszystkim dla ligi i zespołów. Moim zadaniem nie jest przedstawienie graczy w złym świetle, kompromitujących sytuacjach. Parokrotnie chciałem zrobić jakieś zdjęcie, ale momentalnie doszedłem do wniosku, że będę później tego żałował. Jestem fotoreporterem, ale nie takim, który musi przedstawić każdy fragment historii. Tu też mogę nawiązać do wspominanego przez ciebie zaufania. Nigdy nie chciałem go stracić.

Czym się różni z pańskiej perspektywy praca podczas meczów od tej przy dniach medialnych lub „reklamówkach”?

Praca przy okazji spotkań czy relacjonowanie kulis a sesje reklamowe to zupełnie inne dziedziny. Przy tych drugich pracujesz z masą osób – dyrektorami kreatywnymi, agentami, przedstawicielami firm. Oni z reguły nie mają styczności ze sportowcami. Ba, dochodziło do sytuacji, że nawet nie znali osób, które miały pozować. Atleci różnią się od celebrytów-artystów, którzy są przyzwyczajeni do częstego pozowania. Okładki gazet, albumów, materiały do promocji filmów – przykładów jest sporo. Sportowcy są niejako zobligowani do dobrego wypadania przed kamerami, ale nie są do tego przyzwyczajeni. Część z nich czasem nie wie co ma robić. Jako fotograf często wtedy muszę instruować, a poza tym być też dyrektorem planu, co nie jest dla mnie specjalnie fajne. Moim atutem jest też znajomość graczy, więc wielokrotnie musiałem wyciągać królika z kapelusza.

Warto dodać, że dysponuję bardzo krótkim czasem. Muszę szybko wykonywać robotę. Jeżeli sportowiec reklamuje jakiś produkt, to zdecydowanie najwięcej czasu poświęcane jest na nagranie videoreklamy. To najdroższy i najważniejszy etap sesji. Myślę, że zabiera to około 95 procent czasu. Mnie pozostaje te pięć, które i tak planuje się w czasie – na przykład – zmiany scenerii. Raptem okazuje się, że muszę zrobić świetne zdjęcie sportowca promującego produkt na skalę całego kraju w kilka minut. To szalone i bardzo stresujące chwile. Nie mam szansy na poprawę jeśli coś pójdzie nie tak. By być perfekcyjnie przygotowanym, mam do dyspozycji statystę o posturze danego sportowca, tak aby dostosować światło czy kąty kamery. Później wpada główny bohater, pyk, pyk, robię zdjęcie i gość znika. Dobrze, że dziś rzadko biorę już udział w tego typu projektach. Nie wiem czy w tym wieku jestem w stanie udźwignąć tyle emocji (śmiech).

Jak zawód fotografa ukształcił Andrew Bernsteina jako człowieka?

Z góry przepraszam za to, co powiem, bo wiem, że brzmi to jak frazes. Praca nauczyła mnie podążania za marzeniami. Największym lata temu było zostać fotografem. Jednym z cytatów, które wiążą się z moim życiem są słowa Petera Gubera, biznesmena i współwłaściciela Golden State Warriors czy Los Angeles Dodgers. Jest on autorem określenia: „Marzenia + cele = przeznaczenie”.

Praca w fotografii początkowo mieściła się tylko w sferze marzeń. Stała się dopiero celem, gdy przeprowadziłem się do Kalifornii. Zaangażowałem się na sto procent w to, by przekuć pasję w pracę. Czy osiągnięcie sukcesu było przez to przeznaczone? Można z tym polemizować, w zależności na przykład od wiary. Wiem jednak, że nie byłoby tego wszystkiego, gdybym do marzenia nie dorzucił ciężkiej pracy. Do dziś mam wielką wdzięczność dla każdej osoby, która pomogła w rozwoju i obdarzyła zaufaniem.

Od dziesięcioleci chodzi pan w te same miejsca, widząc się przeważnie z tymi samymi ludźmi. Nuda nie wkrada się do życia?

Nadal kocham to, co robię. Jestem kreatywną osobą, która co rusz szuka nowych pomysłów. Przez to zawsze chce mi się jechać na mecz i spotkać znajome twarze. Nigdy nie doświadczysz dwóch takich samych meczów, każdy jest inny. Jeszcze nie miałem sytuacji, by w drodze na spotkanie naszła mnie myśl: „Nie chce mi się jechać”. Nie ukrywam, nie jestem miłośnikiem podróży i gdy muszę lecieć gdzieś daleko, to nie krzyczę z zachwytu, ale z drugiej strony zawsze jestem ciekawy co się zaraz wydarzy.

Co powinien od pana usłyszeć młody Andrew świeżo po przeprowadzce do Los Angeles?

Tutaj też polecę frazesem. Powiedziałbym mu, żeby się nie poddawał i nie słuchał tych wszystkich głosów zwątpienia, które się pojawiały. Wielokrotnie słyszałem, że dokonałem złych wyborów. Zaczęło się od szkoły. Mówili mi, że ArtCenter nic mi nie da w kontekście fotografii sportowej. Później, gdy wciąż byłem młodym w branży, zastanawiałem się, czy w ogóle będę dostawał jakieś propozycje współpracy. Nie brakowało mi wiary w siebie, ale ludziom brakowało wiary we mnie. Wydaje mi się, że jeśli będzie od ciebie biła pewność, zaufanie do umiejętności, to ludzie to dostrzegą. W konsekwencji będą chcieli, byś przebywał w ich kręgu i z nimi współpracował.

Przypomina mi się historia z Kobem. Przez lata kariery nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Poruszyliśmy ten wątek dopiero przy okazji powstawania książki. Wydaje mi się, że on chciał, bym utrwalał jego karierę – od początku do końca. Kiedy tworzyliśmy „Mentalność Mamby”, przeglądaliśmy masę zdjęć i materiałów, patrzyliśmy się na siebie i mówiliśmy: „Wow, podobna współpraca już chyba nigdy nie będzie miała miejsca”. Dzisiejsi sportowcy funkcjonują w innych realiach. Nie mówię, że jest to niemożliwe, ale wątpię, żebyśmy doświadczyli jeszcze sytuacji, że wielki w skali całego świata zawodnik spędzi dwadzieścia lat w jednym mieście. Nawet z przeszłości trudno mi znaleźć odpowiedników Bryanta – może Derek Jeter (były baseballista – przyp. M.W)? Z perspektywy dzisiejszego biznesu może być trudno doświadczyć zawodnika o historii zbliżonej do Kobego.

Jaka fotografia najlepiej przedstawiłaby pańskie życie?

Ludzie najczęściej pytają się mnie, jakie jest ulubione zdjęcie, które wykonałem.

Nie chcę powielać schematów.

Mogę powiedzieć, że zrobiłem wiele, które przeszły do historii. Wiadomo, że jakąś składową sukcesu jest dobry fotograf. To, co jednak najmocniej sprawia, że zdjęcie staje się ikoniczne to historia. Gdy przedstawia chwilę triumfu, rozwoju wielkiej postaci, zespołu, to z czasem też staje się wielkie. Weźmy przykład jednej z najpopularniejszej mojej fotografii – płaczącego Michaela Jordana po mistrzostwie w 1991 roku. Nikt z wielu osób przebywających w tym harmidrze nie wiedział, że MJ dorzuci w przyszłości pięć kolejnych. To premierowe było przełomowe. Uchwycenie momentu, w którym Jordan przytula trofeum, a obok niego stoi jego ojciec, w tamtym czasie było przede wszystkim czymś ważnym. Swoją legendarność tamta chwila zyskała z latami, gdy wszyscy zobaczyli, że to nie jest zwykły koszykarz tylko ikona.

Do historii przeszły z Kobem czy starcie Birda z Johnsonem z 1987 roku. Świętej pamięci David Stern, były komisarz, a zarazem mój szef, powiedział kiedyś, że zdjęcie Larry’ego i Magica pozwoliło zdefiniować tamtą erę NBA. Nawet nie wiesz ile znaczyły te słowa. Gdy twój szef na forum publicznym tak ciebie chwali, to dostajesz ogromną motywację. Myślisz sobie: „No dobra, to teraz muszę zrobić kolejną ikoniczną fotografię”. Czuję wielką dumę, gdy pomyślę sobie, że miałem możliwość być w środku wydarzeń NBA w pięciu erach.

Po tym co pan mówi, można dojść do wniosku, że fotograf jest jak wino – im starszy tym lepszy.

Jeszcze nigdy czegoś takiego nie usłyszałem (śmiech). Czasem źle zabezpieczona butelka może sprawić, że stare wino nie nadaje się do spożycia. Mówiąc poważnie – wiem, do czego zmierzasz. Miałem wiele rozmów z dojrzałym Kobem, na niego przecież pod koniec kariery mówiono Vino. Nie jestem pewny, czy działa to również w moim przypadku. Cały czas chce być świeży i nowoczesny. Trochę to przeczy temu, że trudno przekonać mnie do nowych technologii. Niemniej, idąc na mecz mam nadzieję, że moja praca będzie nawiązywać do standardów, zarówno tych wyznaczonych przeze mnie, jak i tych oczekiwanych przez pracodawców, opinię publiczną czy ciebie. Jeżeli nadejdą głosy niezadowolenia albo gdy sam zauważę spadek formy… wtedy poważnie pomyślę o tym, by zaprzestać pracy. Na dziś nadal nie opuszcza mnie poczucie, że robota, którą wykonuję, jest na najwyższym poziomie.

Pamiętam opowieść Kobego, gdy postanowił ogłosić zakończenie kariery. To był listopad 2015 roku. Mówił, że obudził się pewnego dnia i po raz pierwszy w życiu nie miał tego charakterystycznego głodu do treningu i rzucania piłki. Od razu zrozumiał, że nadchodzi moment, by zawiesić buty na kołku. Ja jeszcze nie dotarłem do podobnego momentu. Skłamałbym jednak mówiąc, że nie spodziewam się, że on kiedykolwiek nastąpi. Ostatnie czego chcę, to wyjąć butelkę słabego wina i wypić ją z poczucia niezadowolenia z pracy – to tak przy okazji tego, o czym wspominałeś.

Jak potoczyłyby się losy Andrew Bernsteina, gdyby zaprzepaścił szansę, jaką dostał od Pata Rileya?

Myślę, że, tak czy inaczej, pracował by w hali. Tylko nie jako fotograf, a jako sprzedawca popcornu. Co tu dużo ukrywać, tak dobrych widoków na parkiet bym nie miał (śmiech).

Tak naprawdę to prawdopodobnie zniszczyłoby nadzieję na sukces. Tamta robota to naprawdę przełomowy moment mojej kariery, a może nawet i życia. Nie wiem, czy byłbym w stanie dalej wierzyć w swoje umiejętności. Ale na szczęście wszystko ułożyło się dobrze. Jestem człowiekiem, który widzi szklankę do połowy pełną. Nigdy nie gdybałem, czy mógłbym zrobić wtedy coś inaczej. Zamiast podciąć skrzydła, tamta historia pomogła mi nabrać rozpędu. Mija 39 lat, a ty nadal rozmawiasz z tym samym młodzieńcem z wielką pasją do tego, co robi.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.