Adam Majewski: Powinno być trudniej. Wyniki Stali pokazują słabość ligi (WYWIAD)

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Stal Mielec
Jakub Ziemianin/400mm

- Był taki moment, że gdyby pieniędzy nie udało się zdobyć, byłby pewnie koniec klubu. Utrzymanie jest absolutnym priorytetem, bo jeśli go nie będzie, pewnie nic już tu nie będzie - mówi trener mielczan. Ale raczej będzie. Bo jego drużyna została sensacją jesieni. Grając przy tym zaskakująco dobrą piłkę. Ekstraklasowy debiutant, który obejmował zespół dwa tygodnie przed sezonem, opowiada, jak udało się to osiągnąć.

MICHAŁ TRELA: Co takiego było w mistrzowskim zespole Legii z 2002 roku, że w jego środku pola grało aż trzech ekstraklasowych trenerów: Aleksandar Vuković, Jacek Magiera i pan?

ADAM MAJEWSKI: Nie mam pojęcia, ale fajnie, że z kolegami ze środka pomocy, z którymi zdobyliśmy mistrzostwo Polski, możemy dalej rywalizować w ekstraklasie. Nie jesteśmy jedynymi przykładami tego, że zawodnicy grający na tej pozycji widzą na boisku bardzo dużo. Wystarczy wspomnieć Zinedine'a Zidane'a, Pepa Guardiolę czy Carlo Ancelottiego.

Gdyby ktoś panu powiedział w lipcu, że z waszej trójki to pana zespół będzie najwyżej po rundzie jesiennej, jak by pan zareagował?

- To jasne, że byłbym zaskoczony. Obstawiam, że zaskoczeni są też zarówno zawodnicy, jak i kibice oraz szersza publiczność. Byliśmy tej jesieni pozytywną niespodzianką w skali całej ligi. Ciężko pracowaliśmy, by być w tym miejscu. Cieszymy się chwilą, bo w drugiej rundzie może się zacząć zupełnie inne granie niż teraz. Dojdzie presja i o punkty może być zdecydowanie trudniej. To, co zdobyliśmy w pierwszej rundzie, będzie jednak procentowało. Taki był nasz cel, nawet gdy na początku rundy nam się nie układało. Znacznie łatwiej będzie przystępować do wiosny, mając taki zapas.

Legia Warszawa - Stomil Olsztyn - 2-0. 27.10.2001
Od lewej: Jacek Magiera i Adam Majewski w barwach Legii. Fot. WLODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl

Nie ma pan wrażenia, że właśnie teraz musicie szczególnie uważać: do utrzymania brakuje już niewiele, więc z zespołu może zejść powietrze?

- Nie sztuka wejść na jakiś poziom, tylko się na nim utrzymać. Nie zadowalać się tym, co się ma. Taka jest polska liga. Nie obrażając nikogo ani nie ujmując nam, ale jej słabość powoduje, że takie drużyny jak Stal Mielec mogą nagle znaleźć się w zupełnie innym miejscu, niż wszyscy się spodziewali. Pracujemy nad tym, by dobra passa trwała tak długo, jak to możliwe. Każdy ma świadomość, jak w wykonaniu Stali wyglądał zeszły sezon, więc chcemy wykorzystać szansę na znalezienie się w innych rejonach tabeli. Powinno nam być trochę trudniej o taki skok, ale to dopiero połowa drogi. Finisz będzie wiosną i dopiero wtedy zobaczymy, gdzie skończymy.

Potrafi pan wskazać jakiś przełomowy moment tej jesieni, kiedy zespół przestał mieć cokolwiek wspólnego z walką o utrzymanie?

- Przed sezonem niewiele wskazywało, że będzie lepiej niż w poprzednim, a można było myśleć, że będzie wręcz gorzej. Trudno jednak mówić o przełomowym punkcie. Każda wygrana po nieudanych pierwszych meczach była bardzo ważna. Po porażkach zaczynaliśmy już grać pod presją. Później złapaliśmy passę meczów bez przegranej i zespół się nakręcał. Gdyby nie pechowa porażka ze Śląskiem, gdy graliśmy w przewadze, mieliśmy sytuację na 2:0, graliśmy dobrze i z powodu pięciu minut dekoncentracji przegraliśmy, mielibyśmy dziś już ponad dziesięć meczów bez porażki. Złapanie serii to klucz do tego, by nie walczyć dramatycznie o utrzymanie, tylko zadomowić się w środku tabeli.

To może ja spróbuję wskazać ważny moment: po porażce ze Śląskiem można było myśleć, że prawo serii przestanie działać i zespół wróci do gorszych wyników. Tymczasem wy błyskawicznie wygraliście dwa kolejne mecze, sprawiając, że porażka we Wrocławiu zaczęła wyglądać jak zwyczajny wypadek przy pracy.

- Tak, to był ważny moment, w którym decydowało się, czy zaczniemy zadomawiać się w górnej części tabeli, czy raczej powoli się obsuwać. Wyszliśmy bardzo skoncentrowani na mecz z Wisłą Płock, wygraliśmy go, a potem z Niecieczą, po bardzo dramatycznym spotkaniu, podziękowaliśmy kibicom za wsparcie w najlepszy możliwy sposób. Nawet przy grze w dziesiątkę przez ponad połowę meczu, uważam, że w naszej wygranej nie było przypadku.

Najbardziej zaskakującym momentem rundy była z kolei pana konferencja po meczu z Cracovią. Była przedziwna. Dziennikarze przekonywali pana, że powinien pan być zadowolony, ale pan trwał przy swoim.

- To były początki naszej dobrej serii. Wtedy jeszcze nikt się nie spodziewał, że będziemy tak systematycznie punktować. Ocena dziennikarzy była taka, że musimy się cieszyć z remisu 3:3 i rozegrania dobrego meczu w Krakowie, bo jesteśmy tylko Stalą Mielec, która powinna grać o utrzymanie. My byliśmy wtedy jednak na siebie źli. Wszyscy czuliśmy niedosyt, że prowadząc 3:1, grając dobrze, strzelając trzy gole na wyjeździe, nie wykorzystaliśmy szansy. Nic nie wskazywało, że możemy ten mecz przegrać czy zremisować. Stąd taka wypowiedź. W miarę dobrych wyników rosło nasze przekonanie, że na boisko wychodzimy, by wygrać, a nie by nie przegrać.

Stal Mielec
Adam Majewski - Michał Stawowiak/400mm

Jeden wasz sukces to wynik i miejsce w tabeli, ale być może jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że wasze mecze po prostu dobrze się oglądało. Nawet gdy graliście z kontry, nie było to bazowanie na przypadku, lecz każdy wiedział, gdzie ma biec. Jak udało się to osiągnąć?

- Każdy chce grać ofensywną piłkę. Ja tym bardziej, bo grając zawodowo, nie byłem zawodnikiem fizycznym, tylko takim, któremu czasami udawało się myśleć. Chcę to przełożyć na zespół i dzięki temu mamy tyle punktów. Sam pomysł na grę oczywiście nie wystarczy. Liczy się jakość, chęć zawodników oraz ich wiara, że z każdym da się grać w przemyślany sposób, a nie tylko bezpośrednio. Do tego udało się nam wkomponować nowych zawodników. Czekaliśmy z transferami do samego końca okienka. Paru zawodników zmieniło pozycje. Ci, którzy rok temu do ostatniej kolejki walczyli o utrzymanie, teraz są zupełnie gdzie indziej. Dla mnie największą satysfakcją nie są nawet punkty, a to, że każdy zawodnik zrobił tej jesieni progres.

Jak bardzo utrudniało panu pracę, że na dobrą sprawę poznawał pan zespół nie w sparingach, lecz w meczach ligowych?

- Gdyby nie to, wynik punktowy mógł być lepszy. Niektóre mecze, jak pierwszy z Piastem Gliwice czy remis z Jagiellonią, uciekły nam dość niepotrzebnie. Przyszedłem jednak w ostatniej chwili i musiałem się przystosować. Nie ma na to oczywiście reguły, ale nie należę do trenerów, którzy uważają, że nie da się zmienić zespołu w krótkim czasie. Zależy to oczywiście od potencjału ludzkiego, ale nie zawsze trzeba pół roku czy rok, by drużyna zmieniła sposób gry. Czasu potrzeba, by nauczyć zawodników pewnych nawyków, zachowań, odpowiedniego myślenia. Jeśli jednak trafi się na odpowiednie grono ambitnych ludzi, którzy zaufają, da się odmienić zespół szybko. Większość sportowców ufa oczywiście gdy jest wynik. Wtedy proces następuje szybciej. Gdyby to nie zadziałało w miarę szybko, mogło być różnie i pewnie byśmy nie rozmawiali w ten sposób. Jednak przy odpowiednim sposobie gry, umiejętności przekazania go, determinacji oraz jakości zawodników, da się sprawnie poprawiać różne elementy.

Zaskoczyli pana niektórzy zawodnicy? Większość z nich grała już w Stali w poprzednim roku i — delikatnie mówiąc — nie zdradzała ciekawego potencjału piłkarskiego.

- Wiadomo, że znałem potencjał Stali, bo oglądałem mecze, ale niektórzy wyglądają na żywo inaczej niż w telewizji. Przeżyłem parę pozytywnych zaskoczeń. Mateusz Matras po zmianie pozycji z defensywnego pomocnika na środkowego obrońcę gra bardzo dobrze. Niektórzy pokazali, że mają większy potencjał niż tylko solidność, jak wszyscy myśleli. Nadal uważam jednak, że naszym największym atutem nie są indywidualności, bo niektórzy zawodnicy pewnego poziomu nie przeskoczą, ale to, że jako całość zrobiliśmy postęp. Zawodnicy, którzy byli już skreśleni i grali w kilku klubach ekstraklasy, nagle w tym środowisku odżyli.

Klasyczny przykład to Mateusz Mak, który grał już wszędzie, wydawało się, że niczym nie może zaskoczyć, a w tej rundzie był jednym z najkonkretniejszych graczy ofensywnych w lidze.

- Czasem szczegóły mają dużą wartość. To, że trener ustawia zawodnika na danej pozycji, wpływa na jego grę. Mateusz ma wysokie umiejętności. Był już lekko skreślony, bo z jego gry niewiele wynikało. To jednak zawodnik typowo ofensywny. Jeśli nałoży się na niego zbyt wiele zadań defensywnych, za wiele z niego nie będzie. Poszliśmy w kierunku wykorzystania jego atutów kosztem ryzyka i się opłaciło. Ma bardzo dobre statystyki, ale wcale nie uważam, że nie może grać jeszcze lepiej.

Drugi przykład to Maksymilian Sitek. W poprzednim sezonie w Podbeskidziu imponował tylko dynamiką. U was zaczął pokazywać nawet finezję.

- Na początku sezonu grał jako wahadłowy, bo mieliśmy tam problem. Każdy doskonale zdawał sobie sprawę, że zdecydowanie lepiej radzi sobie w ofensywie niż w defensywie, ale taka była potrzeba chwili. Później zaczęli tam grać Konrad Wrześniewski, Albin Granlund czy inni zawodnicy, a dla Maksa wyszło to z korzyścią. Pomogło mu ustawienie w tym konkretnym systemie. To ambitny, młody chłopak, choć trochę chaotyczny. Grał już w I lidze i w ekstraklasie, zbierając doświadczenia, które mu pomogły. To była kwestia dotarcia do niego, rozmowy, wyciągnięcia z niego jak najwięcej. Ma mankamenty, ale też bardzo dużo atutów. Nie ma kompleksów, ale też cechuje go dystans do siebie. To poukładany młody człowiek. Może jeszcze coś w piłce osiągnąć, bo jest szybki, przebojowy, a w tym kierunku zmierza futbol.

Jakkolwiek okrutnie to zabrzmi: mieliście szczęście, że Aleksandyr Kolew doznał kontuzji tuż przed końcem okna transferowego? Bez tego Fabian Piasecki pewnie by do was nie trafił.

- Od razu z prezesem oraz z panem Porębą (europoseł wspierający Stal — przyp. MT) ustaliliśmy, że wytrzymamy presję i poczekamy z transferami do samego końca, by ograniczyć finansowe ryzyko do minimum. To się opłaciło. Napastnika szukaliśmy jednak od początku. Priorytetem nie były umiejętności, lecz stan klubowej kasy. Dlatego choć z Fabianem rozmawialiśmy już wcześniej, wtedy wypożyczenie go było niemożliwe. Dopiero w ostatniej chwili się udało. Gołym okiem widać, że takiego zawodnika potrzebowaliśmy.

Uda się go zatrzymać do końca sezonu?

- Mam nadzieję, że tak, bo chce tu zostać. W tym momencie odejście jednego czy dwóch podstawowych zawodników zmieniłoby nasz sposób gry o 180 stopni i sprawiłoby, że będzie nam zdecydowanie trudniej. Patrząc na nasze losy, widać, że wykrystalizowała się grupa ludzi, która ciągnęła wózek i dobrze ze sobą współpracuje. Szkoda by było to teraz zniszczyć.

Waszą siłą był niewątpliwie środek pola, chociaż w momencie, w którym pomyślałem, że para Grzegorz Tomasiewicz — Maciej Urbańczyk jest jedną z najbardziej niedocenianych w ekstraklasie, ten drugi przestał u pana grać. Dlaczego?

- Byli niedoceniani, ale gdy jest wynik, nagle okazuje się, że zawodnicy potrafią grać. Tomasiewicza wszyscy oceniają przez pryzmat wzrostu, bo na pozycjach 6-8 zwykle grają wyżsi i silniejsi zawodnicy. Przez to niektórym umyka, jak dobry jest w odbiorze piłki. Już w poprzednim sezonie był podstawowym zawodnikiem i to się nie zmieniło. Założyłem się nawet z Grześkiem, czy strzeli pięć goli w sezonie, tymczasem już po jednej rundzie ma sześć. Fajnie, że tak wyszło, bo to bardzo ambitny chłopak. Mały wzrostem, ale duży sercem. Chce się uczyć i jest bardzo nastawiony na słuchanie. Urbańczyk to solidny zawodnik, niedoceniany, od czarnej roboty. Rywalizuje o pozycję, ale nie ma lekko, bo wygrywamy. Dołączył przecież do nas Dawid Kort, który miał zaległości, lecz jest piłkarzem o wysokich umiejętnościach, a taki był nam potrzebny. Największe zaskoczenie to pewnie jednak Koki Hinokio, bo raczej nikt w Polsce nie spodziewał się, że dwóch chłopaków po 160 centymetrów może grać w środku pola w ekstraklasie. Obaj są jednak bardzo mobilni, utrzymują się przy piłce, mają dużą wydolność, więc to przynosi zamierzony efekt.

ekstraklasa
Piotr Kucza/400mm

To z pana strony takie małe pokazanie, że da się grać w środku pola bez słusznego wzrostu? W trakcie kariery piłkarskiej często to panu wytykano.

- Nie chodzi o udowadnianie czegoś komuś za stare czasy, w których piłka była bardzo fizyczna. Na szczęście trenerzy stawiali na mnie w każdym klubie, w którym grałem, a ja broniłem się na boisku. Być może jednak zaszedłbym dalej, gdybym miał lepsze warunki fizyczne, bo niektórzy trenerzy jednak nie chcieli się do tego przekonać. Ja patrzę tylko na umiejętności. Mam określony system i jeśli efekt jest lepszy od zamiaru, to nie mam problemu, by zaryzykować.

Porozmawiajmy właśnie o systemie. Dziś granie trójką stoperów stało się modne, lecz pan wybierał to ustawienie już dużo wcześniej. To chyba nie była najłatwiejsza droga?

- Wszystko zależy od trendów. Albo ktoś chce coś zmienić i się do nich dostosować, albo woli nie ryzykować. Ja w tym systemie gram, odkąd zostałem samodzielnym trenerem. Wdrażałem go już z młodymi chłopakami w rezerwach Wisły Płock, potem kontynuowałem to w Stomilu Olsztyn. Tam faktycznie co chwilę padały pytania o system, słyszałem sugestie, że jest dla zawodników zbyt trudny albo że przywiązuje do niego zbyt dużą wagę. Jednak uważam zupełnie odwrotnie. W drużynach o mniejszym potencjale system gry może bardziej pomóc niż zaszkodzić. Być może jakiś zespół o wielkich indywidualnych umiejętnościach może sobie pozwolić, by nie przykładać wagi do systemu. Ja nie byłem uparty i zaślepiony, tylko doskonaliłem system, o którym myślałem, że można w nim dobrze bronić i jednocześnie grać ofensywnie.

To, że pana Stomil oraz Stal z poprzedniego sezonu grały tym ustawieniem, miało jakieś znaczenie przy pana zatrudnieniu?

- Być może w klubach wyjątkowo poukładanych, mających od lat wizję, ma to znaczenie. Jednak zwykle, gdy trener przychodzi do klubu, rozmowa jest bardziej ogólna. To, iloma stoperami grałem w Stomilu, nie miało większego znaczenia. Liczyła się koncepcja, plan na to, co chcę zrobić w Mielcu.

Był pan zaskoczony telefonem Stali? Jeśli trener z I ligi ma dostać szansę w ekstraklasie, musi albo być modny, istnieć w mediach, udzielać barwnych wywiadów, albo osiągnąć spektakularny wynik. Pan ani nie brylował w mediach, ani w tabeli nie wylądował ze Stomilem na tyle wysoko, by być naturalnym kandydatem dla klubu z ekstraklasy.

- Oczywiście, że byłem zaskoczony, choć to nie była pierwsza propozycja ze Stali. Rozmawialiśmy już dużo wcześniej, gdy pracowałem jeszcze w Stomilu, ale byłem lojalnym pracownikiem i powiedziałem, że skoro dałem słowo, nie zamierzam go zmieniać. Ryzyko ze strony klubu było w lecie na pewno duże. Moje mniejsze, choć wiedziałem, że jeśli mi nie pójdzie, będę musiał szukać szczęścia gdzie indziej i zastanowić się, co chcę dalej robić. Nie trenuję jednak tylko po to, by być w ekstraklasie. Trenuję, by samemu się sprawdzić. Zobaczyć, czy potrafię to robić na takim poziomie, by mieć z tego satysfakcję. Wielu trenerów z dużymi umiejętnościami nigdy nie dostało takiej szansy. Ja dostałem nieoczywistą i cieszę się, że na razie ją wykorzystuję.

Długo musiał pan jednak czekać, jak na trenera z wyrobionym nazwiskiem jako piłkarz oraz startującego do zawodu w Wiśle Płock, klubie ekstraklasowym, w którym trenerzy zmienili się kilka razy. Nigdy nie było pomysłu, by postawić na pana?

- Jestem wychowankiem Wisły, byłem tam przez cztery lata asystentem, awansowaliśmy razem do ekstraklasy i myślę, że miałem na ten wynik duży wpływ. Później trenowałem drugi zespół. Ktoś jednak uznał, że nie zasługuję na szansę, więc odszedłem do Stomilu. Niektórzy trenerzy nie widza się w piłce seniorskiej. Ja odwrotnie, jestem praktykiem i od początku wiedziałem, że chcę pracować na najwyższym możliwym poziomie. Jako zawodnik przyzwyczaiłem się do presji. W Olsztynie pracowałem w specyficznych warunkach, ale nie mam się czego wstydzić, bo jak na możliwości, które mieliśmy, wynik był adekwatny, a może nawet ponad stan, bo celem było tylko i wyłącznie utrzymanie.

Stal zdecydowanie nie jest w ekstraklasie hegemonem, ale po Stomilu i tak ma pan poczucie pracy w lepszych realiach?

- Jeśli chodzi o infrastrukturę, porównywanie Stomilu do Stali, to jak porównywanie Stali do Legii Warszawa. W Mielcu warunki do treningów są całkiem niezłe. Mamy sztuczne boisko, nad którym powstaje balon, który do końca roku będzie skończony. Nie mamy podgrzewanego boiska treningowego, ale mają je tylko pojedyncze kluby w lidze. Żyjemy w takim klimacie, że gdy przyjdzie zima, nikomu nie jest łatwo, ale na szczęście wyjedziemy w zimie na dwa tygodnie do Turcji. W pewnym momencie było to nierealne, ale ostatecznie będziemy się przygotowywać w normalnych, komfortowych warunkach. A umowa na budowę bazy treningowej dla Stali jest już podpisana, więc będzie tylko lepiej. Musimy jedynie zrobić wszystko, by drużyna rozwijała się sportowo i korzystała z tej bazy jako klub ekstraklasowy.

Tak wypada porównanie infrastruktury. A finansów?

- W pewnym momencie było bardzo podobnie, bo możliwości finansowe były mocno ograniczone. Sytuacja została jednak wyprostowana dzięki heroicznej pracy pana Poręby, przy współpracy z prezesem Klimkiem. Cieszymy się, że dobrym wynikiem też pomogliśmy wyprostować te sprawy.

Doprecyzujmy jednak: ograniczenia finansowe wpływały na was w ten sposób, że musieliście oszczędzać na rynku transferowym, czy dotknęły was też opóźnienia w wypłatach?

- Drobne się zdarzyły. Nie urosły do jakiejś wielkiej rangi, a zawodnicy, którzy grali tu już dłuższy czas, wiedzieli, że skoro coś zostało obiecane, klub zrobi wszystko, by zobaczyli pieniądze.

Co pan myśli o teorii, że tam, gdzie jest biedniej, łatwiej zmotywować zespół do dobrej gry?

- Gdy jest wynik, mówi się w ten sposób. Gdy wyniku nie ma, mówi się, że nie ma sianka, nie ma granka. Reguły nie ma. To kwestia grupy, która zbierze się w danym klubie, stanowi w nim trzon. Ktoś ma więcej charakteru, ktoś mniej. Ktoś potrafi wytrzymać trudny moment, inny od razu się poddaje. Tu zebrała się grupa ludzi niezmanierowanych, chętnych do pracy. Nie zauważyłem, by ktoś narzekał, że są zaległości. Wiadomo, że gra się by dostawać wynagrodzenie, ale prezes jest konkretny i mówił jasno, kiedy wszystko zostanie uregulowane. Był jednak taki moment, że gdyby pieniędzy nie udało się zdobyć, byłby pewnie koniec klubu.

Nie wiem, czy to kwestia tego, że macie wyjątkowo polską drużynę, czy że zebraliście zawodników, którzy mają coś do udowodnienia, ale wasza szatnia sprawia z zewnątrz bardzo dobre wrażenie.

- To jest polski klub, więc chciałbym, żeby grało w nim jak najwięcej Polaków. Nie mam nic do obcokrajowców, sam grałem przez chwilę za granicą, ale szukamy przede wszystkim miejscowych piłkarzy, bo znają realia i jest z nimi lepsza komunikacja. Wielu naszych zawodników grało już w różnych klubach. Wylądowali tutaj, "na końcu Polski", ale wiedzieli już, z czym tę ligę się je, a przy tym mieli coś do udowodnienia. Powstała fajna grupa. Najważniejszy jest jednak czynnik selekcji, intuicji w doborze. Szukamy tych, którzy pasują do sposobu grania, ale też takich, którzy nie zaczną od razu narzekać, bo są "tylko" w Stali Mielec.

W kwestii selekcji — dla pana przerwa w treningach to chyba nie czas urlopu, tylko intensywnego szukania zawodników? Bo przecież nikt tego za pana nie zrobi.

- Stal jest na etapie przebudowy. Być może za jakiś czas będzie tu sztab ludzi i sieć skautingu, może dyrektor sportowy. Na to potrzeba jednak czasu i pieniędzy. Klub jest systematycznie oddłużany, ale na razie szukamy zawodników z prezesem i posłem Porębą. W dużej części spada to na mnie i nie mam z tym problemu. To, że otrzymaliśmy od sponsorów pięć milionów złotych, nie oznacza, że zapanowało tu El Dorado. Żeby ktoś do nas przyszedł, ktoś musi od nas odejść. Zarobki jednego pójdą na pensję drugiego. Taka jest rzeczywistość. Dlatego tym bardziej cieszymy się, że jesteśmy w tabeli tak wysoko. Nie musimy robić wielu zmian. Mówimy o jednym, dwóch, ewentualnie trzech zawodnikach, którzy będą od razu wzmocnieniem i poprawią naszą sytuację. Utrzymanie jest absolutnym priorytetem, bo jeśli go nie będzie, pewnie nic już tu nie będzie.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.